Ram i jego przyjaciele zaczynali się poważnie niepokoić. Przeszukali dokładnie okolice ścieżki, ale nie znaleźli nawet śladu Indry.
– Musimy iść dalej – rzekł Ram. – A to nie będzie łatwe. Nie chciałbym, żebyśmy się rozproszyli. Przełęcz Wiatrów jest trudna do przebycia, pełno w niej skał i nawisów.
Marco poprosił, by zaczekali. Chciał spróbować odnaleźć Indrę poprzez swoją mentalną siłę.
– Ona jest kiepskim medium – powiedział. – Ale decyduje siła wysyłającego informacje. Może zechcecie mi pomóc, wszyscy, którzy to potrafią. Dolg? Strażnik Góry? Armas, potrafisz?
– Spróbuję. Właśnie prowadzę trening.
– Znakomicie! Sol, z tobą trochę poczekamy. Ty możesz przenikać przez różne rzeczy, więc twoje możliwości wykorzystamy, kiedy już zlokalizujemy Indrę.
– Świetnie – uśmiechnęła się Sol szeroko. – Bardzo chciałabym być pożyteczna.
Nikt nie przejmował się teraz wybranym chłopcem. Skrępowano mu ręce i przywiązano do Roka, tak że musiał towarzyszyć Strażnikowi, gdziekolwiek ten się ruszył. Reno, obrażony i zły, dziwił się całemu temu zamieszaniu wokół zwyczajnej, prostej kobiety, która zniknęła. To jacyś szaleńcy, czy to nie jego osobą powinni się zajmować? A on, nieszczęsny, oczekiwał triumfalnego pochodu!
Tymczasem żadnej wspaniałej eskorty złożonej z żołnierzy i służących, niosących skrzynie z jego skarbami. A w zamian to! Reno wściekał się w duchu z powodu upokorzenia, przywykł przecież, że wszyscy go podziwiają i noszą na rękach.
Ale on się zemści! Mógłby przebijać nożem tych wszystkich ludzi, a potem stać i z rozkoszą patrzeć, jak…
Oświetlałby ich kieszonkową latarką i śmiał się w szalonym triumfie!
Marco, Dolg i Strażnik Góry z synem usiedli na kamieniach i koncentrowali myśli na Indrze. Reszta przyglądała im się w milczeniu. Czas mijał.
– Ja marznę – powiedział Reno z wyrzutem.
– Ciii – szepnęli równocześnie Ram, Rok i Vida.
Sol podeszła do chłopca i ze złośliwym uśmiechem otoczyła jego barki ramieniem.
– Teraz lepiej?
Reno jęknął, czując straszne gorąco spływające na niego z ramienia czarownicy. Zanim jednak zdążył się wyrwać, Sol odeszła. Od tej chwili przestał narzekać.
Czterej siedzący na kamieniach mężczyźni spoglądali po sobie. Pytająco, ze zdziwieniem.
Żadnej odpowiedzi od Indry. Ponownie ujęli się za ręce i próbowali raz jeszcze skupić swoje myśli. Cichutko szeptali: „Indra, Indra, słyszysz nas?”.
Sytuacja stawała się bardzo nieprzyjemna. Czyżby ona nie żyła? Może wpadła do wzburzonej wody i utonęła? Może zbyt krótko żyła w blasku Świętego Słońca?
– Mam wrażenie, jakby coś do mnie docierało – mruknął Dolg.
– Czasami wydaje mi się, że już, już nawiązuję kontakt, ale jest coś, co mi przeszkadza.
– Sol, chodź tutaj – poprosił Marco.
Natychmiast usiadła między nim a Dolgiem i ujęła ich za ręce.
– Pomogło – szepnął Strażnik Góry.
Skulona na kamiennej ławce Indra wydała jęk.
Coś przepływało przez jej świadomość, jakiś strumień energii z innego źródła.
Odbieram sygnały, pomyślała z egzaltacją. Mirando, ja potrafię, mogę odebrać sygnał!
To, że nie ona wysyła te sygnały, zrozumiała z wiadomości, jaka do niej dotarła: „Indra, Indra, słyszysz nas?”.
– Tak! – zawołała głośno.
Wszyscy zebrani w grocie spojrzeli na nią zdziwieni.
„Gdzie jesteś?” dotarło do niej znowu.
Och, co ja zrobię, jak ja im to wytłumaczę? myślała gorączkowo. Ile oni są w stanie pojąć?
„W grocie”, odparły jej myśli. „Poszłam niewłaściwą ścieżką”.
„W grocie, znakomicie! To góra utrudniała kontakt. Gdzie?”
Teraz bądź precyzyjna, Indro, upomniała sama siebie. „Zabłądziłam. Pamiętam, że szłam po jakimś otwartym płaskowyżu. Potem znalazłam się w prawdziwym labiryncie małych, ale dość wysokich skał, jeśli rozumiecie, co mam na myśli”. (Nie, uff, nie mogę tracić energii na niepotrzebne gadanie). „I wpadłam wprost na górską ścianę, w której były metalowe drzwi. Nie widziałam nic, bo Ram nie dał mi latarki…” (Uff, znowu plotę bez sensu!) „I zaraz potem spadłam na dół”.
„Głęboko?”
„Tak. Uważajcie!”
Chciała jeszcze opowiedzieć im o uwięzionych Atlantydach, ale Marco, czy kto to teraz był, przerwał jej: „Nie mów nic więcej! Zaczynamy szukać. Skontaktujemy się z tobą znowu, jeśli będzie trzeba”.
Z uczuciem niewypowiedzianego triumfu patrzyła na zebranych w grocie ludzi. W ich twarzach czytała zarówno sceptycyzm, jak i podziw oraz troszeczkę bardzo niepewnej nadziei.
– Są w drodze do nas – oznajmiła spokojnie, bo chyba nie warto przesadzać z uczuciami triumfu.
Nagle drgnęła.
Obok niej stała Sol, wszyscy Atlantydzi cofnęli się niepewnie na widok tej nieoczekiwanej zjawy.
– Sol? Skąd się tu wzięłaś?
Najbardziej znana wiedźma Ludzi Lodu śmiała się z diabelską radością.
– Zlokalizowaliśmy cię, a ja przeszłam przez wszystkie przeszkody, bo przecież mogę się przenosić w czasie i przestrzeni. To są właśnie korzyści z tego, że jest się duchem. Albo marą, jeśli wolisz.
– Nie jesteś żadną marą, Sol! Jesteś całkiem realnym duchem i za to cię kocham. A gdzie reszta? Gdzie oni są?
– Wciąż cię szukają. Pójdę teraz, żeby im wskazać drogę. Chciałam tylko zobaczyć, gdzie jesteś. A kim są ci ludzie? Więźniami?
Indra wyjaśniła. Sol rzuciła parę brzydkich słów na temat Nowej Atlantydy, po czym zniknęła. Najpierw w grocie zapanowało milczenie.
– Co to było? – zapytał wreszcie wódz bezbarwnym głosem.
– Jak powiedziałam, dysponujemy wielkimi psychicznymi możliwościami. To była moja kuzynka, Sol z Ludzi Lodu. Wkrótce przyjdą także inni. Jesteście uratowani.
Obiecywała może trochę na wyrost, ale ślepo ufała swoim przyjaciołom. Marcowi i Dolgowi, rzecz jasna, lecz także Strażnikowi Góry i Ramowi, Rokowi i Armasowi. I Vidzie. Wszyscy oni byli wspaniałymi istotami, również Sol, która przecież w niczym nie przypominała anioła.
Widocznie jednak nie trzeba być aniołem, by postępować jak porządny człowiek.
Atlantydzi nie wiedzieli, co o tym wszystkim myśleć. Zdecydowali, że poczekają i zobaczą. Siedzieli w milczeniu. Najwyraźniej zachowywali rezerwę, a niektórzy po prostu zwątpili.
No to teraz zobaczycie coś naprawdę niezwykłego, pomyślała Indra. Uznała, że następny ruch należy do niej.
– Może powinniśmy pójść do strażnika, by pokazać moim przyjaciołom drogę? – zaproponowała nieśmiało.
Uznano pomysł za słuszny, ale ponieważ wszyscy chcieli jej towarzyszyć, wódz musiał dokonać wyboru. Z Indra poszło dwanaście osób, wśród nich sam wódz i ta władcza kobieta, która pierwsza zabierała głos, prawdopodobnie jego małżonka. Trudno im było się poruszać, ale natychmiast wyciągnęły się do nich pomocne ręce podwładnych.
Kiedy posuwali się wąskim korytarzem, nikt nic nie mówił. Milczeli, dopóki nie znaleźli się w zewnętrznej grocie. Była ona teraz oświetlona pochodniami, które ze sobą zabrali, i Indra mogła zobaczyć występ, z którego spadła. Znajdował się zaledwie dwa metry ponad grotą, więc rzeczywiście można było unieść rękę i ściągnąć kogoś, kto się tam znajdował, w dół. Ale już do poziomu, na którym znajdowały się drzwi, było strasznie daleko.
Czy ja rzeczywiście przeżyłam ten upadek? myślała Indra zdumiona. I to tylko kosztem otarcia skóry i lekkiego skręcenia kostki? Niepojęte!
Przypomniała sobie jednak, że na niższym poziomie znajduje się miękka ziemia. To chyba jedyne wytłumaczenie, czemu nie zabiła się, spadając.
Teraz też zrozumiała, że nikt nie był w stanie wspiąć się na górę do drzwi. Chyba żeby stanęli jeden drugiemu na ramionach jak grupa cyrkowa. Tylko co miałby zrobić najwyżej stojący akrobata? Drzwi były przecież zawsze zamknięte. Z zewnątrz.
Ale teraz są otwarte. Kiedy jednak spojrzała na zmęczone, wyniszczone twarze Atlantydów, zrozumiała, że nie mieli oni ochoty ani siły na ekwilibrystyczne sztuczki.
Żeby tylko przyjaciele nadeszli jak najszybciej! Inaczej mieszkańcy groty gotowi stracić do niej zaufanie. Nie była tak całkiem pewna, czy Sol zdoła ich tu sprowadzić. Może potrafiła tylko zlokalizować Indrę mentalnie i przyjść do niej poprzez kamienie i wodę? Ale czy Sol wie również, gdzie Indra znajduje się fizycznie?
Ufała, że tak. W przeciwnym razie ta jej niezwykła wizyta nie miałaby żadnego sensu.
– Hop, hop! – zawołała tak głośno, że aż wszyscy Atlantydzi podskoczyli. – Tutaj jestem!
Natychmiast też w jej świadomości pojawiła się jakaś obca myśl: „Idziemy do ciebie, Indro. Sol uważa, że teraz, kiedy cię widziała, znajdzie drogę”.
Bogu dzięki! Indra odetchnęła. „Ale pośpieszcie się, moje wybitne talenty są na wyczerpaniu”, pomyślała.
Minęło może z dziesięć minut, Atlantydzi zaczynali się kręcić niespokojnie, ponurzy i trochę zirytowani.
I wtedy usłyszała dochodzące z góry wołanie. Jeszcze z bardzo daleka, ale wyraźne!
– Idą – szepnęła. – Wołajcie o pomoc! Wszyscy!
– A skąd mamy wiedzieć, że to nie jest zasadzka? – zapytał jeden z mężczyzn z przekąsem. – Skąd mamy wiedzieć, że to nie nadchodzą Atlantydzi?
– Nie bądźcie, do cholery, tak negatywnie nastawieni! – wykrzyknęła Indra niecierpliwie. Zaczynali działać jej na nerwy. – Wołajcie, do diabła! Hop, hop! Marco! Ram!
Tamci odpowiedzieli, teraz znajdowali się wyraźnie bliżej. Niedowierzanie Atlantydów zniknęło niczym rosa w blasku słońca. Wszyscy krzyczeli, w różnych tonacjach, różnymi słowami, ale z tą samą desperacją w głosie.
I oto drzwi się otworzyły.
Wysoko w górze ukazało się światło nocy. Jeśli w ogóle można mówić o świetle…
– Słyszę, że jest was wielu – rzekł Ram.
– Bardzo wielu – uściśliła Indra. – Czy masz ze sobą sznury elfów?
– Zawsze je noszę przy sobie. Teraz mam dwa.
Po wnętrzu groty przesuwało się światło jego silnej latarni. Widząc przemieszczającą się jasną smugę więźniowie odskakiwali w tył.
– To nie może być prawda – rzekł Ram z niedowierzaniem.
– Och, jest nas dużo więcej – odparła Indra, która nagle poczuła się widocznie jedną z Atlantydów. – Wewnętrzna grota jest pełna! Znajdują się tam więźniowie, którzy nie popełnili żadnego przestępstwa, ale których Przyjaciele Porządku nie mogli się pozbyć z uwagi na działanie Słońca. A jest takich wielu. Ram, może nie uwierzysz, ale są tutaj także najstarsi! Ci wspaniali, pierwsi Atlantydzi. Widzisz tamtego mężczyznę? I tę kobietę?
Ram przesunął latarkę.
– O, Święte Słońce – wyszeptał.
Spuszczono na dół liny, najpierw jedną, a potem drugą, dokładnie takie długie, jak trzeba, ku wielkiemu zdumieniu więźniów. Liny miały supły na całej długości, by można się ich było mocno trzymać. Niektórzy z uwięzionych byli tak słabi, że ktoś musiał im pomagać w wydostaniu się na górę. Wciąż napływali kolejni Atlantydzi z wewnętrznej groty. Wielu płakało, sądzili, że oto zjawili się bogowie. Inni bali się, że nie zostaną zabrani albo że nieoczekiwanie pojawią się strażnicy i odkryją, co się dzieje, nikt jednak nie próbował wejść do kolejki przed innymi. Indra ustawiała ich w szeregu i bardzo była zadowolona ze swojej funkcji organizatora i miłosiernej Samarytanki.
Teraz powinna mnie widzieć Miranda, pomyślała i ogromnie zdumiona uświadomiła sobie, jak bardzo często godziła się na to, że żyje w cieniu swojej dzielnej siostry. Ja też przecież jestem dzielna, ja też, myślała teraz, ale w inny sposób. Bardziej w mowie. Miranda jest stworzona do działania.
Bardzo jej się podobało to nowe zajęcie!
Kiedy pozostała jeszcze tylko garstka więźniów, Ram osobiście zszedł na dół, by pomóc Indrze, która wychodziła jako ostatnia. Uściskał ją i podziękował serdecznym pocałunkiem w policzek.
Indra była tak zaskoczona, że nie zdążyła wymyślić żadnej złośliwej uwagi. Jedyne, co z siebie wykrztusiła, to raczej mało inteligentne westchnienie: „Jezu!” Potem znalazła się w ramionach Rama i została uniesiona w górę. Tuż przy swojej twarzy miała niezwykłą twarz Lemura, a jego bliskość sprawiła jej taką przyjemność, że oszołomiona musiała sobie przypominać, iż przecież zamierzała uwodzić Armasa.
Cokolwiek bez związku z tą sytuacją pomyślała: „Ale Tsi-Tsungga też przecież jest mieszańcem, pochodzącym zarówno od elfów ziemi, jak i od Lemurów. A Dolg jest synem ludzi i Lemurów. Armas natomiast ma w sobie krew ludzi i Obcych”.
Znalazła się na górze i zakłopotanie natychmiast ustąpiło. Promiennie roześmiała się do Marca:
– Największe osiągnięcie leniwej Indry, prawda?
– Niewątpliwie – potwierdził Marco sucho. – Opowiedz nam teraz, jak doszło do tego, że się zgubiłaś? – Ale uśmiechał się do swojej młodej kuzynki. Więc widocznie był też z niej odrobinę dumny.
Indra tymczasem myślała o czym innym.
To nieznane zaczynało nabierać kształtów.
To przerażające, niepojęte.