18

Na łąkach Rok podszedł do Indry, która uśmiechnęła się do niego radośnie. Rozmawiali przez chwilę o tym i owym.

– Ach, prawda, Indro, byłbym zapomniał – rzucił Rok jakby mimochodem. – Kiedy wrócimy do Królestwa Światła, czeka cię nowe zadanie.

– Świetnie – rzekła, czekając na bliższe wyjaśnienia. – Mam nadzieję, że tym razem nie zostało mi ono przydzielone tylko dlatego, że jako jedyna włóczę się bez zajęcia.

– Nie, nie – uśmiechnął się Rok. – Chcielibyśmy, żebyś ty, z twoim ciepłem i wyrozumiałością, a także poczuciem humoru, spróbowała tchnąć trochę radości życia w pewnego człowieka z Zachodnich Łąk. Obawiamy się, że jest on bliski załamania, świadczy o tym całe jego zachowanie.

– Może ma zatwardzenie – przerwała Indra złośliwie.

Rok umilkł na chwilę, ale zaraz podjął dzielnie:

– Obawiamy się nawet o jego życie.

– Ach, tak? A kto to jest, powiedz coś więcej!

– On się nazywa Oliveiro da Silva. Nie pojmujemy, co go gryzie. Ma wszystko, czego mógłby pragnąć.

– Z wyjątkiem żony – rzekła Indra cierpko.

– To prawda. Ale on też nie szuka żadnej żony…

– Kolejny przypadek typu Heinrich Reuss?

– Nie, to wykluczone, on ma normalne skłonności, jeśli w ogóle ma jakiekolwiek. Nic go nie interesuje, niczego nie chce.

– I ja mam go ożywić? Chcecie, żeby się mną zainteresował? – zapytała Indra wprost.

Rok nie chciał mówić, że ich zamiary są dokładnie odwrotne: pragną, żeby to ona się nim zainteresowała. Zamiast tego oznajmił:

– Tak daleko w przyszłość nie wybiegamy. Chcemy tylko, żebyś stała się jego powiernicą. Żebyś wybadała, co go gnębi. I, jak powiedziałem, tchnęła w niego trochę radości życia, jeśli to możliwe.

Indra zastanawiała się.

– Najpierw najbardziej obrzydliwe, diabelskie dziecko na świecie, potem facet cierpiący na weltschmerz, w najgorszym razie borykający się z kłopotami trawiennymi. Czy raz nie mogłabym otrzymać jakiegoś porządnego zadania?

Rok nie odpowiedział. Czekał.

– Mówisz „my” – rzekła Indra. – Co to za wy życzycie sobie, bym podejmowała się tych arcyprzyjemnych obowiązków?

– My, których troską jest dobro wszystkich mieszkańców kraju. Twoje również.

– A kim są ci, którzy tak szczerze pragną mego dobra?

Uparta dziewczyna!

– Niektórzy Obcy. Niektórzy Strażnicy. Spora grupa. Jesteśmy zatroskani da Silvą. Wymyka się nam spod kontroli.

Indra nie mogła zapytać wprost, czy Ram lub Talornin należą do tej grupy. Skinęła głową i uśmiechnęła się bohatersko.

All right. Otoczę tego Oliveiro ciepłem i macierzyńską troskliwością. Utonie w mojej serdeczności.

– Dziękuję, najwyższa pora na to – zakończył Rok z ulgą. – Myślę jednak, że powinienem już pójść.


Tak zwany szpital sprawiał wrażenie, jakby stał pusty i porzucony całymi latami, wskazywał na to zwłaszcza kompletny brak jakiejkolwiek aparatury. Chociaż tu i ówdzie dostrzegało się jakieś oznaki, że mimo wszystko korzystano z jego pomieszczeń, i to całkiem niedawno. Ale oznaki te nie budziły przyjemnych skojarzeń. Grube skórzane pasy do wiązania niepokornych pacjentów. Ślady krwi na ścianach i suficie.

Indra została ulokowana w tym samym pokoju co Dolg i Oko Nocy oraz kilkoro najstarszych, szlachetnych Atlantydów. Jeden ze Strażników położył się tuż przy drzwiach, by trzymać straż.

Indra i Dolg leżeli, opierając się o siebie plecami. Musieli dzielić łóżko, ale Dolg uważany był powszechnie za młodzieńca absolutnie niegroźnego dla dziewczęcej cnoty. Leżeli na gołym materacu, czego Indra nienawidziła, budziło to w niej tę samą nerwowość, co w Taran sucha ziemia na palcach. Indra ściągnęła jakąś pelerynę Strażnika, wiszącą na oparciu krzesła, i okryła nią materac.

Odwróciła się na plecy.

– Dolg, śpisz?

On również leżał na plecach.

– Nie.

Rozmawiali szeptem, by nie przeszkadzać śpiącym dookoła.

– Dolg… wybaczysz mi bardzo osobiste pytanie?

Spostrzegła, że tamten uśmiechnął się smutno.

– Czy mogą być jakieś osobiste pytania do mnie?

– Och, mnóstwo – szepnęła szczerze. – Nikt przecież nie jest tak wyjątkowy jak ty!

– Dziękuję, Indro, to najpiękniejszy komplement, jaki mogłem usłyszeć. Bo ja czuję się tak, jakbym był cieniem. Ani ptak, ani ryba, ani nic pośrodku. Ale miałaś zadawać pytania, zniosę to cierpliwie.

Wahała się.

– To nie takie łatwe. I nie wolno ci się ze mnie śmiać. Zresztą, owszem, możesz się śmiać. Lepsze to niż gdybyś miał przyłożyć mi po głowie.

– Ani się nie będę śmiał, ani cię bił.

– Ani nie będziesz smutny – dokończyła Indra.

Dolg wciągnął głęboko powietrze.

– Dolg, jak to jest, kiedy się jest mieszańcem człowieka i Lemura?

Pytanie zdumiało go. Milczał długo. Potem popatrzył na dziewczynę badawczo.

– Co ja mam odpowiedzieć? Przede wszystkim nie jestem mieszańcem we właściwym rozumieniu tego słowa.

– Wiem. Móri i Tiril są twoimi prawdziwymi, biologicznymi rodzicami, nie masz domieszki obcej krwi. To Cień dodał trochę krwi Lemurów do krwi twojego ojca, prawda?

– I nie tylko to. W tym napoju, który ojciec wypił, było jeszcze więcej składników. Skłoniono go do tego podstępem. Duchy też dodały swoje, jakieś zioła i nie wiem co jeszcze. Myślę, że dołączono też trochę cech Obcych. Najważniejsza jednak była krew Lemurów, tak.

Indra czekała. Nie odpowiedział jej jeszcze na główne pytanie.

– Nie mam pojęcia, co mógłbym ci powiedzieć, Indro. Dlaczego chcesz to wiedzieć?

– Z powodów osobistych.

Znowu zaczął jej się uważnie przyglądać, a potem potrząsnął głową.

Indra wybuchnęła niecierpliwie:

– Chodzi mi o to, czy byłeś narażony na nieprzyjemności ze strony innych? Czy byłeś prześladowany, źle traktowany? Odrzucany? Nie, zresztą, zapomnij o tym ostatnim, odrzucany nigdy nie byłeś, wprost przeciwnie. Jesteś przecież Dolgiem. Bohaterem, którego wszyscy podziwiają. Ale czy byłeś w jakiś sposób prześladowany z powodu swego pochodzenia?

– Nieee – odparł przeciągle. – Chociaż tak, przez kilku nieuświadomionych mieszkańców miasta nieprzystosowanych. Ale właściwie to rzadko tam bywam.

– Więc nikt w Królestwie Światła nigdy nie robił żadnych złośliwych uwag pod twoim adresem, nikt cię nie zaczepiał?

– Nikt nigdy.

Indra odetchnęła tak gwałtownie, że Dolg domyślił się, jak bardzo była spięta.

– W porządku. To o co im właściwie chodzi?

– Teraz nie wiem, o kim mówisz.

– To w dalszym ciągu bardzo osobista sprawa.

Dolg powiedział wolno:

– Indra, znalazłaś się w kłopotach?

– O co ci chodzi? – syknęła ze złością.

– Twoje pytania… na to wskazują.

Zrobiła się płomiennie czerwona. Dolg nigdy nie widział, by jej bladozłocista cera się rumieniła. Ale teraz tak właśnie było.

– Dolg, zapewniam cię! Odkąd przybyłam do Królestwa Światła, żyłam w cnocie aż do granic patosu.

Potem westchnęła.

– Mam rzeczywiście bardzo trudny dylemat. Wyciągasz pośpieszne wnioski, ale Talornin i inni potężni mężowie wmawiają mi z uporem, że ktoś z rodu ludzkiego nie powinien się zakochiwać w Lemurze.

No więc zostało powiedziane. Odczuła to jako ulgę. Jej tajemnica będzie u Dolga bezpieczna.

– A ty się właśnie zakochałaś?

– Niestety tak. Bez pamięci.

Nastało dłuższe milczenie. W końcu Dolg wypowiedział cudowne słowa:

– On także nie jest niezainteresowany.

Indra zarzuciła mu ręce na szyję i uściskała go z całych sił, wzruszona i pełna wdzięczności, chociaż jej zachowanie wprawiło go w zakłopotanie. Obcy ludzie nie rozpieszczali go takimi gestami.

Oboje mieli błyszczące oczy, oboje odczuwali ciche głębokie szczęście.

– Dolg, jeszcze jedno pytanie: kim jest Oliveiro da Silva?

Dolg szukał w pamięci.

– Słyszałem to nazwisko… To jakiś Hiszpan? Czy Portugalczyk, nazwisko na to wskazuje. Może pochodzi z Ameryki Południowej, tam jest wielu da Silva, co oznacza „z lasu”. Określano tak przeważnie pochodzących z Afryki niewolników, którzy jeszcze nie posiadali nazwisk rodowych. W naszych czasach da Silva to bardzo szacowne miano, nosi je wiele znamienitych rodzin.

– Więc… On jest biały czy czarny?

– Trudno mi powiedzieć. Ach, owszem, już wiem! Spotkałem go kiedyś, jest urzędnikiem w jednym z deparlamentów. To bardzo urodziwy młody mężczyzna o zlocistobrązowej skórze, czarnych niczym węgiel włosach i ciemnych oczach tak, że trudno powiedzieć, jakie jest jego pochodzenie. To prawdopodobnie Kreol z afrykańską domieszką. Czy kolor skóry ma jakieś znaczenie?

– Dla mnie nie.

– Wiedziałem o tym. Tylko trudno pojąć, że taki urodziwy mężczyzna chodzi, jakby prosił o wybaczenie, że żyje. Trochę też irytujący jest sposób, w jaki stara się, że tak powiem, zniknąć w tłumie. Dlaczego o niego pytasz?

– Och…

Nic więcej Indra nie zdążyła powiedzieć, bo jakiś syczący głos zapytał, czy nie mogliby się w końcu uciszyć. Zamilkli z uczuciem winy i odwrócili się znowu do siebie plecami.

Indra poszukała dłoni Dolga i znalazła. Uścisnęła ją serdecznie, a on odwzajemnił uścisk. Oboje mieli nieczyste sumienie, ponieważ przeszkadzali innym.

Dziewczyna usłyszała jeszcze, że Dolg tłumi śmiech. Kochany Dolg, jaki to wspaniały przyjaciel!


Wielka grupa w milczeniu i z powagą przygotowywała się do wyprawy na stolicę wczesnym rankiem następnego dnia. Nikt nie mógł zobaczyć, jak wojownicy ruszają konno przez pola lub jadą gondolą, wysłano więc duchy, by im oczyściły drogę.

W pewnej chwili trzy wiedźmy: Sol, Ingrid i Halkatla, zobaczyły nieoczekiwanie trzech żołnierzy, którzy najwyraźniej wyprawiali się gdzieś wieczorem na własną rękę. Wiedźmy szybko ustaliły, że są to zwolennicy Jego Niepokalanej Wysokości, i w ich oczach pojawiły się diabelskie błyski.

Najpierw, niewidzialne, podkradły się do żołnierzy, którzy nieoczekiwanie poczuli jakby małe rączki, dotykające ich w najbardziej wrażliwym miejscu.

Mężczyźni spoglądali po sobie z poczuciem winy. Co to się dzieje, jak to możliwe, że mają takie przejmujące zwidy?

Kiedy jednak spostrzegli, że wszyscy trzej przeżywają to samo, jeden z nich powiedział:

– Co do cholery…? Słuchajcie, ja mam wzwód!

– Ja też – przyznał drugi. – I to straszny!

– Coś musi być w tutejszej atmosferze, ratunku, ja mu…

Przerwał i patrzył przed siebie. Na łagodnym zboczu przed nimi leżały trzy piękne kobiety o lśniących oczach i białej skórze.

Mężczyźni byli tak podnieceni, że nie mogli trzeźwo myśleć. Pośpiesznie zdarli z siebie bluzy i spodnie, a dziewczyny sprawiały wrażenie, że nie mają nic przeciwko miłosnym igraszkom.

Halkatla nie chciała zdradzać Runego, odsunęła się więc na bok i niezauważalnie zamieniła miejscami z Tobbą, która pod wpływem Świętego Słońca stała się młodą pięknością. Tobba, kiedyś naprawdę zła wiedźma, z latami złagodniała i nawet bywała „sympatyczna”, jeśli tego chciała. Teraz na chwilę wróciła do dawnej natury.

Jej żołnierz był zbyt rozpalony, by zwrócić uwagę na tę nieoczekiwaną zamianę, a poza tym zbyt zajęty swoim przyrodzeniem. Z chętną pomocą wiedźmy udało mu się dotrzeć do celu i uważał, że znalazł się po prostu w raju. Rozlegające się nad zboczem jęki wskazywały, że kamraci doznają równie wspaniałych uniesień.

– Nie musimy ich mordować – mruknęła Ingrid.

– Nie, możemy dać im taką nauczkę, że nigdy tego nie zapomną – odparła Sol równie cicho. Tobba zachichotała.

Tymczasem Halkatla zabrała ubrania żołnierzy i starannie je ukryła. Mężczyźni pracowali jak opętani. Nigdy nie mieli wspanialszych kobiet, byli wprost nienasyceni…

W końcu jednak siły zaczęły ich opuszczać. W żaden sposób nie mogli osiągnąć ostatecznej ekstazy, wciąż musieli powtarzać te same ruchy. Śmiertelnie utrudzeni, próbowali zrobić małą przerwę, ale okazało się to niemożliwe. Wszystko przypominało szaleńczy taniec, do którego przygrywa sam szatan i nikt nie może przestać wirować. To tutaj było trochę innym rodzajem tańca, zaczynał się on w niebie, a kończył w piekle. Kobiety obracały ich na wszystkie strony, raz były na wierzchu, raz pod spodem, a mężczyźni nic nie mogli zrobić. Nie mieli już sił, wyglądali jak szmaciane kukły, ale ich biodra wciąż nieprzerwanie unosiły się i opadały. Wreszcie zaczęli krzyczeć z rozpaczy i przerażenia.

– Bardzo przyjemne zadanie, muszę przyznać – powiedziała Sol do Ingrid.

– Owszem, ale na dłużej nudne.

– Oczywiście! Ci faceci nie mają żadnej fantazji.

– Kiepscy kochankowie – zdecydowała Tobba. – Czy myślicie, że mają już dość?

Popatrzyły na swoje ofiary. Żołnierze gotowi byli jednak protestować i twierdzić, że są najlepszymi kochankami na świecie, bo któryż mężczyzna tak nie uważa, ale nie byli w stanie wykrztusić ani słowa ze zmęczenia, chcieli po prostu przestać. Jeden z nich całkiem opadł z sił, potem drugi, a w końcu i trzeci.

Wiedźmy wstały i zostawiły ich, leżących bez przytomności na trawie.

– Tak jak powiedziałaś, Tobba, marni kochankowie – rzekła Sol z lekkim obrzydzeniem.

Potem wygładziły spódnice i odleciały w swoją stronę. Ci żołnierze przez najbliższe dni nikomu nie zagrożą.

Droga dla buntowników stała otworem.

Загрузка...