Indra uważała, że wszystko jest nierzeczywiste. Światło, inne niż tamto w domu, w Królestwie, te znakomicie utrzymane uliczki i zdyscyplinowane drzewa. Domy niemal identyczne, nawet z takimi samymi ozdobami w oknach, jakby tu nikt nie miał prawa do własnego gustu, nierzeczywista wydawała jej się też stojąca tutaj grupa, zamarła w bezruchu niczym heroiczne rzeźby z byłego Związku Sowieckiego. Ram u jej boku, blisko, zbyt blisko, choć jeszcze dzieliła ich odległość co najmniej metra…
Wszyscy spoglądali na oszołomionego Oko Nocy.
– To teraz musisz nam wszystko opowiedzieć, chłopcze – rzekł Talornin spokojnie w swoim osobliwym języku Obcych.
– Cóż, nie ma zbyt wiele do opowiadania – rzekł chłopiec zakłopotany. – To znamię miałem od zawsze.
– Ale dlaczego nigdy nic nie mówiłeś? Nikt z was o niczym nie wspomniał.
– Nie, ponieważ mama nie chciała, żebym to znamię pokazywał innym. Uważała, że to kara za to, że nie urodziła mnie w wigwamie, który został temu celowi poświęcony. Ona jest wyjątkową osobą, moja matka – wyjaśnił Oko Nocy z lekkim uśmiechem. – Nie chciała mieć przy porodzie zbyt wielu widzów, więc poszła sobie do lasu. Ojciec jej na to pozwolił. Później oboje uważali, że postąpili niesłusznie. Że moje czoło zostało przypalone przez Święte Słońce jako ostrzeżenie i za karę.
– Ale czy nikt z was nie wiedział, co to znamię oznacza? Ani że urodziłeś się we właściwym dniu?
Oko Nocy sprawiał wrażenie zbitego z tropu.
– Ja nigdy nie słyszałem o żadnym wybranym, dopiero teraz niedawno… Myślę, że nie wiedział tego nikt w Królestwie Światła, z wyjątkiem was i Strażników, którzy znali wszystkie znaki i w ogóle. W każdym razie nikt z naszego plemienia.
– Chcieliśmy okazać wam szacunek i nigdy nie pytaliśmy, czy nie ma wśród was wybranego – powiedział Talornin z nieprzyjemnym grymasem. Szybko się jednak opanował. – Ty i twoi rodzice będziecie musieli naturalnie przejść przez wszystkie pozostałe próby, zanim stwierdzimy, że to właśnie ty jesteś wybranym. Ale wcale w to nie wątpię.
– Nie musieliśmy odbywać tej idiotycznej wyprawy do Nowej Atlantydy – westchnęła Indra.
– Właściwie nie – przyznał Talornin jakby nieobecny. Patrzył wprost na nią, a Indra z trudem znosiła jego surowy wzrok. – Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, prawda?
– Wiem – odparła starając się, by jej głos nie zabrzmiał niepewnie, choć właśnie tak się czuła. – Może uda nam się przynajmniej uratować tutejszych mieszkańców.
– Jednak zawsze znajdą się tacy, którzy wpadną prosto w objęcia żołnierzy – rzekł Talornin przez zęby, a Indra pragnęła stać się jak najmniejsza, przemienić się w maleńkiego mola, który odlatuje i staje się niewidzialny.
Aż do tej chwili inwazja dokonywała się w tajemnicy, a żołnierze, którzy zaskoczyli Indrę i Oko Nocy, zostali wywiezieni w miejsce, skąd nie mogli przekazać żadnej wiadomości.
Nadchodziły też informacje z innych wiosek. W wielu z nich mieszkańcy sami oddzielili popleczników władz od ludzi uczciwych. Bardzo im były w tym pomocne duchy Ludzi Lodu. Niektóre duchy, jak na przykład radosne wiedźmy: Sol, Ingrid oraz Halkatla, i chłopcy: Kolgrim, Trond oraz wielkolud Ulvhedin, poczynały sobie tak okrutnie ze zwolennikami Jego Niepokalanej Wysokości, że w końcu Cień, który dowodził oddziałem duchów, musiał przywołać je do porządku.
Żywi mieszkańcy Królestwa Światła niekiedy miewali kłopoty z rozstrzygnięciem, na kim tak naprawdę można polegać. Niektórzy z udręczonych poddanych Niepokalanego bali się konsekwencji i pomagali bez specjalnego zapału. Nawet jeśli teraz nie zamierzali donieść o tym, co się dzieje, mogli to zrobić w przyszłości pod presją wydarzeń.
Większość jednak wydawała radosne okrzyki wojenne, co dawało Strażnikom do myślenia. Jori i Armas musieli nawet powstrzymać jakiegoś starca, który zamierzał w pojedynkę rzucić się na podbój znienawidzonych wojskowych koszar w swojej wsi. Że jest starcem, można było poznać po symbolach, jakie nosili wszyscy Atlantydzi, poza tym świadczył o tym jego wygląd. Strażnicy mieli mnóstwo pracy ze stłumieniem zapału u młodych chłopców i dziewcząt ze wsi. W którymś miejscu trzeba było wezwać samego Księcia Słońca. Dopiero on zdołał ostudzić nawet najbardziej rozjuszonych. Radość z tego, że widzą starego władcę, wyciskała im łzy z oczu, Książę Słońca był legendą podobnie jak jego wspaniali współpracownicy, wciąż pamiętano czasy ich rządów w państwie, zanim fanatycy czystości uczynili życie obywateli Nowej Atlantydy trudnym do zniesienia.
Książę Słońca unosił w geście błogosławieństwa ręce nad nieszczęsnymi mieszkańcami swego kraju, w jego roześmianych oczach ukazały się również łzy radości. To była wielka chwila w jego życiu.
Trzej Przyjaciele Porządku, którzy awansowali teraz do godności Bielszego, Najbielszego i Najbielszego ze Wszystkich, nie zdążyli jeszcze uzgodnić, kto ma zostać nowym Białym. A poza tym, kim właściwie był Bielszy, „bielszy niż…”?
Doszło do wielu ostrych kłótni. Trzaskano drzwiami, raz nawet tak mocno, że kawałek tynku odpadł od ściany i dwaj pozostali starcy patrzyli zszokowani na nie mający sobie równych wandalizm. Jego Niepokalaność dowiedział się o nieszczęściu od swoich zaufanych sług, doznał prawdziwego wstrząsu i zrobił się chory na myśl o zeszpeconej ścianie. Nawet raz zwymiotował, a służący gorzko pożałował donosicielstwa. Bo to on musiał potem sprzątać. Na szczęście dla Najbielszego, który wywołał tę szkodę, Jego Niepokalaność nie był w stanie rozmawiać o tym natychmiast, więc straszny wandal został ukarany jedynie jego wyniosłym milczeniem.
Wszyscy trzej biali starcy pilnowali się nawzajem, obawiając się jakiegoś przewrotu. Żaden nowy Biały nie został wyznaczony, przynajmniej do dnia, w którym Królestwo Światła dokonało inwazji na Nową Atlantydę. Bardzo długo udało się utrzymać atak w tajemnicy. Czterej wielcy – Jego Niepokalana Wysokość oraz trzej wasale – czuli się bezpieczni, nie domyślali się żadnego zagrożenia. Z zadowoleniem oceniali stan państwa, cieszyli się, że udało im się pozbyć tego nieznośnego wybranego chłopca i z tego, że delegacja Królestwa Światła wróciła do domu, co prawda dość wzburzona – zupełnie niepotrzebnie i bez powodu. W każdym razie żadnych Obcych na Południu już nie było.
Znowu można było spokojnie zarządzać państwem.
W małej przygranicznej wiosce przybysze zaczęli się uspokajać po szoku, w jaki wprawił ich Oko Nocy.
Wzrok Indry szukał wzroku Rama, ale on, wyprostowany, spoglądał w inną stronę. Twarz miał dużo surowszą niż kiedykolwiek przedtem, ale w jego zupełnie czarnych oczach kryło się coś jakby żal. Indra nie rozumiała tego, bo nawet jeśli bardzo był wzburzony sensacją w związku z Okiem Nocy, to w jakiś sposób wyczuwała, że Ram zwraca się przeciwko niej.
Czym zawiniła, że wywołała tego rodzaju reakcję?
W chwilę potem napotkała wzrok Talornina i zaczęła się domyślać, o co chodzi. We wzroku głównodowodzącego dostrzegała gniew i ostrzeżenie. „Trzymaj się z daleka od Rama”, zdawało się mówić spojrzenie tego wysokiego Obcego, który nad nią górował.
Czy Ram również otrzymał takie ostrzeżenie?
To by wiele wyjaśniało.
Ale przecież Ram nigdy nie okazał większego zainteresowania Indrą? Życzliwy, troskliwy, owszem, ale tak odnosił się do wszystkich. Niekiedy nawet okazywał zniecierpliwienie właśnie jej.
Nie, wyobraża sobie zbyt wiele, nie można się kierować wyłącznie wyrazem twarzy innych. Powinna się bardziej skoncentrować na zadaniu, zamiast przeżywać swoje dość nieracjonalne zmartwienia.
Wyszli z małej wioski, którą uznali za oczyszczoną ze zwolenników białych. Wszyscy zebrali się za wsią na łące i Indra ze zdumieniem stwierdziła, jak wielu ich tutaj jest. Wysłannicy Królestwa Światła stanowili ledwie małą cząstkę gromady. Widziała blade, wyniszczone twarze Atlantydów, w których pojawiała się niepewna jeszcze nadzieja.
To się musi udać, myślała zmartwiona. Jeśli coś zepsujemy, będzie to szkoda nie do naprawienia.
Talornin odwołał Rama na bok.
– Myślałem o tym, o czym rozmawialiśmy. Nie wiem, czy to najwłaściwszy moment, by wracać do tego właśnie teraz, ale wiesz przecież, że Oliveiro da Silva cierpi na głęboką melancholię? Potrzebna mu jest kobieta, żona. Indra byłaby dla niego odpowiednią kandydatką. Porozmawiaj z nią o tym!
– Nie mogę. Już i tak wystarczająco ją zraniłem.
– A czy to mogłoby ją zranić? Myślę o tym, byś ją poprosił o wypełnienie zadania, to dla niej zaszczyt. Ona zupełnie nic nie robi. Przedstaw ich sobie nawzajem i postaraj się, by go trochę rozweseliła, a resztę zostawmy naturze. Poza tym uważam, że Indry nie można zranić. Ona jest odporna.
Ram czuł, że narasta w nim gniew. Był tak wstrząśnięty, że nie potrafił odpowiedzieć spokojnie. Dlatego milczał. Spojrzał na dziewczynę, która żartowała z Okiem Nocy i Dolgiem. Twarz miała pogodną jak zawsze, ale Rama nie dało się oszukać. Poznał już jej wrażliwość, która wzruszyła go do głębi.
– Pomyśl o tym – rzekł Talornin krótko. Ram skinął głową.
Aż do tej chwili nie spotkali w Nowej Atlantydzie żadnych zwierząt. Dlatego Indra i jej młodzi przyjaciele bardzo się zdumieli na widok mężczyzn ze wsi prowadzących kilka małych, silnie zbudowanych koni o wielkich głowach. Miały śliczne, lśniące oczy.
– Co to za rasa? – zapytała Rama, który akurat przechodził obok. – Skąd one się wzięły?
Zatrzymał się i krótko wyjaśnił:
– Są tutaj od dawna, to konie spokrewnione z koniem Przewalskiego, uważanego za najstarszą rasę świata i przodka żyjących obecnie oswojonych koni. Jak te dostały się tutaj, nikt chyba nie pamięta, ale Atlantydzi, to znaczy nowi władcy państwa, ukradli je z Królestwa Światła, i nie chcieli oddać. Pilnowali ich żołnierze. Mężczyźni, którzy teraz prowadzili konie, musieli je zabrać z pustych koszar we wsi.
– Świetnie – odparła Indra. – Zasłużyły sobie na to. Czy możemy je wziąć do Królestwa Światła, kiedy będzie po wszystkim? Chętnie opiekowałabym się takim małym źrebakiem i rozpieszczała go.
– Zobaczymy, co się da zrobić – powiedział Ram z uśmiechem, który jednak nie rozjaśnił jego oczu. – Nie chcielibyśmy niczego zabierać tutejszej ludności, ale może zdołamy się tym i owym podzielić. Umiesz jeździć konno?
– Moje doświadczenie ogranicza się do jednego, mało eleganckiego upadku ze starego wałacha w szkole jeździeckiej. Podczas pierwszej lekcji. Później już więcej nie próbowałam. Ale chętnie znowu naraziłabym życie. Ubóstwiam zwierzęta.
– Z takich jak te upadek nie jest zbyt straszny – odparł Ram i tym razem jego uśmiech był ciepły. – Teraz powinniśmy jednak sprawdzić, jak przedstawiają się możliwości transportu do stolicy. Na szczęście Atlantydzi naprawili jedyną gondolę w tym państwie i dzięki niej będziemy utrzymywać komunikację ze stolicą. Może mogłabyś pojechać?
– A ty? – zapytała spontanicznie i natychmiast tego pożałowała, bo zobaczyła smutek w jego oczach.
Ram oświadczył:
– Oko Nocy, nie możemy ryzykować, że cię utracimy. Zostań tutaj razem z Indra, tu jesteś bezpieczny.
– Ale mówiłeś przecież… – zaczęła głęboko urażona, nie dokończyła jednak zdania. Czuła, że Talornin wciąż ich uważnie obserwuje. Zrozumiała.
Ale nie mogła ukryć rozczarowania. Młody Indianin również, widać to było na pierwszy rzut oka.
Uratował ich Dolg.
– Proszę, by wolno mi było zabrać dwoje moich przyjaciół – powiedział spokojnie.
Talornin spojrzał na niego ostro.
– Dlaczego?
Dolg odrzekł tak samo łagodnie jak przedtem:
– Dlatego, że być może będę ich potrzebował.
– Indianina, owszem, ale dziewczynę?
– Indrę także.
Sprzeczka dobiegła końca. Dolg mówił z taką pewnością w glosie, że Talornin dał za wygraną. Mimo wszystko miał przed sobą znalazcę kamieni Świętego Słońca. Pana kamieni i wielkiego bohatera. Tylko jemu były posłuszne.
Dziękuję, Dolg, pomyślała Indra z ciepłem w sercu.
Nowe wiadomości docierały nieustannie poprzez ich własny system komunikacyjny, tutejszy Madragowie wyłączyli. Kolejno oczyszczali miasteczka i wsie z niepożądanych elementów: wiernych rządowi żołnierzy i obywateli. Nie wszystkie meldunki przyjmowano z taką samą radością. Fakt, że akcja postępowała tak szybko, był w znacznej mierze zasługą duchów Ludzi Lodu i duchów Móriego, ale zabrały się one do dzieła z takim zapałem, że Cień musiał je powstrzymywać. Najbardziej szalone z nich, wspierane przez Sol i Nidhogga, z premedytacją straszyły duże grupy żołnierzy w centralnych koszarach. Przybierały tak okropne postaci, że wielu żołnierzy narobiło ze strachu w spodnie.
Pożytek polegał na tym, że wiele duchów posiadało zdolność rozstrzygania, na których żołnierzach można polegać, a którzy są poplecznikami białych. Ci ostatni zostali osadzeni w aresztach, gdzie dotychczas przetrzymywali opozycjonistów. Trzeba było przed bramami więzień postawić wartowników, by nie dopuścić do linczu ze strony uwolnionej ludności.
Ram potrząsał z niepokojem głową, kiedy się o tym dowiedział.
– Okrucieństwo w każdej wojnie istnieje po obu stronach – powiedział.
– Oczywiście – potwierdziła Indra, siedząca na porośniętym trawą zboczu wzgórza i czekająca na transport. – Okrutni bywają i ci źli, i ci sympatyczni.
Ram spojrzał na nią w zamyśleniu. Już otworzył usta, by przedstawić jej życzenie Talornina, ale nie zdobył się na to. Tego rodzaju sprawy mogą poczekać, uznał. Mam teraz ważniejsze rzeczy na głowie, i rzeczywiście tak było.
Czuł się jednak paskudnie.
Talornin, wiecznie czujny, podszedł do nich.
– Będziemy czekać do brzasku – oznajmił krótko. – W godzinie wilka wszyscy są słabi i zapominają o wystawianiu wart. Wtedy wejdziemy do stolicy.
Poszedł sobie.
– Do brzasku? – powiedziała zdumiona Indra do Rama, zanim zdążył odejść w ślad za Talorninem. – Ależ będziemy czekać bardzo długo.
– Teraz jest noc.
Popatrzyła zdumiona.
– Tak? No rzeczywiście, człowiek jest trochę oszołomiony.
Wiedziała jednak, że to nie czas snu jest powodem jej złego nastroju.
– Możesz się przespać parę godzin w tamtym budynku. To dawny szpital z mnóstwem wolnych łóżek. Tutejsza ludność nie miała prawa chorować.
– Zmienimy to – obiecała Indra.
Ram skinął głową, przygnębiony, i odszedł w końcu w swoją stronę. Odszukał najbliższego współpracownika i kolegę, Roka.
Teraz Rok otrzymał zadanie wyjaśnienia Indrze sprawy Oliveiro da Silvy. Ram nie był w stanie tego zrobić. Wszedł nocą na szczyt wzniesienia i tam w spokoju próbował dojść sam z sobą do ładu. W jego duszy trwał niepokój, żeby nie powiedzieć chaos. Ram nie zabrnął jeszcze tak daleko jak Indra ani jeśli chodzi o uczucia, ani o świadomość, co się z nim dzieje. Był wzburzony, przygnębiony, niczego nie rozumiał. Pozwalał, by nocne powietrze chłodziło jego rozpalone policzki, wiele razy odetchnął głęboko, po czym zaczął rozmyślać o planach jutrzejszej walki, starając się zachować trzeźwy osąd.
Po dziesięciu minutach metoda zaczęła działać.
Talornin, Rok i Oliveiro da Silva niech sobie radzą sami.
Ale głęboko w sercu Rama wciąż tkwił niepokój i niezadowolenie z siebie. Atak na stolicę kraju nie wydawał mu się już taki ważny.