8

Trzej Przyjaciele Porządku nie mieli już czasu dla gości.

– Ja będę teraz, rzecz jasna, Najbielszym ze Wszystkich – oznajmił Najbielszy zadowolony.

– A ja Najbielszym – wtrącił Bielszy pośpiesznie.

– A ja Bielszym – zareplikował Biały.

Nowo mianowany Najbielszy ze Wszystkich podszedł do resztek swego poprzednika.

– Szkoda, że wszystkie jego pontyfikalia poszły z dymem – mruknął. – Mógłbym teraz…

Z dawnego Najbielszego ze Wszystkich został tylko popiół. Jakiś służący zmiótł go dyskretnie.

– Bogu dzięki, że nie zrobili tego za pomocą odkurzacza, przynajmniej tyle szacunku mu okazali – powiedziała Indra cicho do Rama. – To by naprawdę była groteskowa scena.

– Czy wszyscy nie mogą milczeć, kiedy ja mówię? – syknął Jego Wysokość. – Powiedziałem, że żądam niebieskiego szafiru, i to w najbliższym czasie.

Ram rozzłościł się na poważnie.

– Oto umarł człowiek! A wy stoicie tutaj i kłócicie się o nieważne sprawy. Czy nie macie szacunku nawet dla śmierci? Czy nie żałujecie swego przyjaciela?

Trzej ubrani na biało złożyli pobożnie ręce.

– Naturalnie – odparł nowy Najbielszy. – On jest niezastąpiony. Próbujemy jednak ukryć głęboki żal za prostymi słowami…

– On był żądny władzy i dążył do przejęcia mego stanowiska – uciął stary. – Dobrze więc, że stało się tak, jak się stało! Urządźcie mu uroczysty pogrzeb i będziemy go mieli z głowy! I zabierzcie tego nieznośnego chłopaka, chciałbym mieć spokój w swoim królestwie!

Goście bardziej niż chętnie pragnęli opuścić ten kraj. Kiedy jednak służący jeden po drugim zaczęli znosić skrzynie pełne różnych rzeczy, które wybrany miał ze sobą zabrać, Strażnik Góry zaprotestował. Po co chłopcu to wszystko?

Reno odpowiedział osobiście:

– Muszę naturalnie przyjść do Gór Czarnych odpowiednio wyposażony, jestem przecież najważniejszą osobą. Poza tym będzie mi towarzyszyć dwunastu służących i tyluż żołnierzy. Nie mogę narażać swego życia!

– Cóż za głupstwa – rzekł Strażnik Góry. – Proszę wybrać z tego rzeczy, które będą wam, panie, potrzebne w Królestwie Światła, i nic więcej. Resztą zajmiemy się sami.

– Tak, ale ja, rzecz jasna, będę również tego potrzebował w Królestwie Światła, to oczywiste!

– Absolutnie nie. I nie ma mowy o żadnych służących ani żołnierzach. Proszę zabrać ze sobą najbliższego przyjaciela, by się Wasza Wysokość nie czuł samotny w pierwszym okresie. Ten przyjaciel wróci tutaj, kiedy już poczujecie się, panie, w Królestwie Światła jak w domu.

Reno parskał niczym wściekły kot.

– Ja się nie przyjaźnię z plebejuszami! Atlantyda z moją pozycją nie potrzebuje żadnych przyjaciół.

– Możliwe – mruknął Strażnik Góry.

Wspólnie wybrali rzeczy, które, jak sądzili, będą Reno potrzebne w czasie podróży. Zmieściły się one w niewielkim plecaku. W końcu mogli opuścić stolicę Nowej Atlantydy z kwaśnym jak ocet wybranym.

W tym czasie jednak Jego Niepokalaność już dawno wrócił do swojej wieży, a trzej ubrani na biało zapomnieli o gościach, wdali się w kolejną kłótnię na temat, kto powinien zostać nowym Białym. Wszyscy trzej mieli swoich faworytów, ludzi, którzy podlizywali się właśnie im.


– Ten kraj stał się parodią państwa – rzekł Ram ze złością, kiedy odwożono ich ku granicy rozpadającą się niemal lądową gondolą.

– Moim zdaniem nie powinieneś używać słowa „parodia” – stwierdziła Indra w zamyśleniu i pokazała mu paru przygnębionych ludzi, których mijali po drodze.

– Racja. Musimy problem Nowej Atlantydy przedstawić na posiedzeniu Rady. To nie może dłużej tak trwać.

Spojrzała na niego badawczo.

– Ram, jak to się dzieje, że ty, potężny mąż z ogromną odpowiedzialnością, tak często zajmujesz się nami? To znaczy naszą grupą.

Ram starał się ukryć uśmiech.

– Dlatego że jesteście najbardziej kłopotliwą grupą w całym Królestwie Światła i trzeba, by ktoś zajmujący odpowiednie stanowisko miał was na oku. Nie, mówiąc poważnie, może ja się dobrze czuję w waszym towarzystwie?

– Naprawdę? – wykrzyknęła Indra uradowana. – A może znowu sobie ze mnie żartujesz?

Ram nie zdążył odpowiedzieć, bo Armas zwrócił im uwagę, że coś się dzieje przy bocznej drodze. Strażnik Góry polecił szoferowi się zatrzymać.

Kierowca gondoli posłuchał, ale niechętnie.

– Nie powinniście się mieszać w nasze sprawy – mruknął. – Jesteśmy już prawie przy granicy, więc…

Dwóch żołnierzy udzielało lekcji jakiejś matce i jej najwyraźniej niezdyscyplinowanemu synowi, potrząsali i poszturchiwali nieszczęśników.

Wszyscy goście wyskoczyli z pojazdu i pobiegli w tamtą stronę.

Podczas gdy Strażnik Góry i Ram ostro upominali żołnierzy, że wytaczają armaty przeciw wróblom, Indra podeszła do kobiety, która stała z boku ze łzami w oczach.

Indra włączyła teraz drugi aparacik mowy, nie dbała o to, że zostanie zdemaskowana.

– Ja wiem, że on nie powinien był tego robić – rzekła kobieta, powstrzymując płacz. – Ale to przecież tylko mały chłopiec…

– A co zrobił?

Nieszczęśliwa matka we wzburzeniu nie zauważyła, że Indra mówi jakimś obcym językiem, a mimo to obie się rozumieją.

– On rysował na ścianie domu, tam, i oczywiście nie powinien był tego robić, ale nie zdążyłam go powstrzymać, i nagle pojawili się żołnierze.

Indra obejrzała ścianę. Widziała jakieś niewyraźne kreski, a na ziemi leżał kawałek czerwonej kredy.

– Boże drogi, co za idioci – rzuciła w stronę żołnierzy, którzy bronili się przed oskarżeniami gości. – Chłopcy, toż to przecież tylko kreda! To natychmiast zejdzie, wystarczy potrzeć gąbką.

Mały chłopczyk szlochał i pociągał nosem, Indra odprowadziła go do matki.

– Czujecie się dobrze w tym kraju? – zapytała cicho matkę. – Czy to dobre miejsce do życia?

Kobieta rzuciła przestraszone spojrzenie na żołnierzy, którzy teraz badali wykonany kredą rysunek, a potem zdecydowanie potrząsnęła głową.

– Nikt nie chciałby tak żyć. Ale żołnierze…

– Postaramy się, żeby to się zmieniło – obiecała Indra zdecydowanie na wyrost, po czym wszyscy wrócili do gondoli, upewniwszy się najpierw, że żołnierze nie będą już dręczyć tych dwojga.

Gdy Ram pomagał Indrze wsiąść do powozu, powiedział surowo:

– Byłaś nieostrożna! Chodzi mi o aparacik mowy.

– Ale przecież musiałam porozmawiać z matką – broniła się Indra. – I dowiedziałam się tego, co chciałam wiedzieć. Posłuchajcie teraz!

– Tak, tak, wszystko w porządku, tylko żołnierze! Oni przecież też zrozumieli, co powiedziałaś. Jeśli dotrze to do ich ciasnych mózgów, to podniosą alarm.

– A czy to teraz ma jakieś znaczenie? Jesteśmy przecież w drodze z ich kraju, a żadne z nas nie pragnie chyba tutaj wrócić.

– Nie, nie pragnie. Jednak niektórzy muszą, jeśli chcemy zaradzić temu stanowczo. Masz rację, teraz w każdym razie znikamy. Chwała Bogu! Ale gdzie się podział chłopiec?

– Jaki chłopiec? Nie, na miłość boską…

Reno zniknął. Podczas zamieszania postarał się umknąć, obrażony, że nie pozwolono mu zabrać swego orszaku, co uznał za brak szacunku i czci.

– Niech to diabli! – syknął Strażnik Góry przez zęby. – Gdzie my jesteśmy?

Odpowiedział Ram:

– Tuż koło bramy. Brama znajduje się po tamtej stronie wzniesienia z budynkiem.

Nagle Indra zorientowała się, gdzie są, rozpoznała okolice. To na tym wzniesieniu znajduje się budynek, w którym zostali „uwięzieni”.

Byli już gotowi do rozpoczęcia poszukiwań, gdy zjawiła się nieoczekiwana pomoc. Mieszkańców znajdującej się w pobliżu niewielkiej osady najwyraźniej nie zachwyciło to, że Reno będzie biegał po okolicy. Przyszli więc do zatroskanej grupy i opowiedzieli, że ktoś widział, jak chłopiec pokonał wzniesienie i zniknął za nim.

– To znaczy szedł ku granicy – skinął głową przygnębiony Ram. – Rok, pośpiesz do bramy i otwórz ją! My zaś pójdziemy za nim, niejako zapędzając go w pułapkę.

Mieszkańcy osady pomogli im. Gdy Rok zniknął, utworzono gęsty łańcuch, przez który Reno nie mógłby się przedrzeć. Wątpliwości miał tylko kierowca gondoli. Ale też to on będzie musiał wrócić do stolicy i zdać raport z podróży. Marco zajął się nim. Indra słyszała ich przyciszoną rozmowę, słyszała podniesiony, przekonujący głos Marca. W końcu Atlantyda z ulgą skinął głową. Szedł za nimi wolno, by zobaczyć, jak się rzecz zakończy.

Kiedy złożona z mężczyzn tyraliera weszła na wzniesienie, zobaczyli Reno. Zerwał się spod jakichś zarośli i próbował uciekać w bok, ale wszędzie ktoś na niego czekał.

Gdzie podziali się żołnierze, którzy byli tutaj ostatnim razem? myślała Indra przestraszona. I tamten metaliczny głos?

Wzniesienia wydawały się jednak wymarłe, trwały w tym bajecznym, ale martwym krajobrazie, biały dom nie odgrywał już żadnej roli. Zapytała o to stojącego w pobliżu mężczyznę, a on wyjaśnił jej z ufnością, nie zastanawiając się nad sprawą języka, że dom na wzgórzach zaludnia się tylko w czasie, kiedy dzieje się coś wyjątkowego. I że ci dwaj żołnierze, którzy chcieli ukarać kobietę i jej synka, są zajęci innymi sprawami, ich strażnica znajduje się w osadzie i żołnierze tam prawdopodobnie teraz przebywają.

Reno został bezlitośnie zmuszony, by posuwał się we właściwym kierunku. Tymczasem Indra skorzystała z okazji, by wydobyć trochę wiadomości od towarzyszących jej Atlantydów, mężczyzny i młodej dziewczyny, którzy chętnie opowiadali o swoim kraju. Jak wynikało z ich słów, mieszkający w Nowej Atlantydzie lud niegdyś się buntował, ale już dawno temu przestał stawiać opór. Indra dopytywała się, co się stało z buntownikami. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie wiadomo, oni po prostu zniknęli.

Potem wszyscy troje skoncentrowali się znowu na Reno. Widzieli, jak biega to tu, to tam, przeklinając w swojej bezradności obrzydliwych plebejuszy, którzy go prześladują. W pewnym momencie spostrzegł bramę.

Aha, ratunek, Indra wyobrażała sobie, że tak właśnie pomyślał. Nie zastanawiając się, popędził jak strzała w kierunku bramy i zniknął za nią. Ram i pozostali podziękowali mieszkańcom osady za pomoc, obiecali, że jeszcze tu wrócą, po czym pobiegli w ślad za Reno, a Rok zamknął za nimi bramę.

Znaleźli się teraz w krótkim, wąskim przejściu. Indra, która nie lubiła się niepotrzebnie śpieszyć, przeklinała pod nosem swoje niepraktyczne sandały. Reno mignął jej daleko na przedzie. Mimo że biegł od dawna, wciąż posuwał się szybko i lekko naprzód tak, że nie zdołali go złapać, zanim minął następną bramę.

– To moja wina – rzekł Rok zgnębiony. – Nie pomyślałem, że nie należy otwierać obu bram jednocześnie. Powinienem był je jednocześnie zamknąć. To byśmy go już mieli.

– Wkrótce złapiemy go i tak – pocieszał Strażnik Góry.

Ale kiedy znaleźli się w Przełęczy Wiatrów, Reno znowu zniknął.

Indra próbowała wyobrazić sobie, co chłopiec myśli. Tego z pewnością nie oczekiwał. Ciemności musiały być dla niego szokiem. Teraz znajdowali się na stosunkowo równej ziemi w pobliżu Nowej Atlantydy, gdzie dochodziło światło z kraju i panował jedynie półmrok, ale jak Reno to odbiera? Co mógł zrobić, kiedy tutaj dotarł? W jaki sposób odnalazł drogę?

– Nie mogę biegać w tym idiotycznym kostiumie! – zawołała do pozostałych. – Nasze zwykłe ubrania leżą przecież tutaj, przebieram się.

Nikt jej nie odpowiedział. Strażnik Góry był zajęty organizowaniem kolejnego etapu polowania na Reno, dawał wszystkim rozkazy. Indra nie śpieszyła się z przebieraniem. Kiedy była gotowa i wsunęła bluzkę w spodnie, jej towarzysze rozbiegli się już we wszystkich kierunkach. Nie bała się, że nie znajdzie drogi, znała ją przecież, już pokonała ją po omacku w tamtą stronę, pamiętała wszystkie skały i przejścia.

Postanowiła, że pójdzie za Armasem. Widziała go, jak znika w mroku wprost przed nią. Najbardziej prawdopodobne było to, że Reno poszedł właśnie tą drogą. Poza tym z przyjemnością pomyślała, że znajdzie się sam na sam z Armasem.

Całkiem zapomniała, jakie ciemności panują w Przełęczy Wiatrów. Światło z Nowej Atlantydy, które czyniło ich podróż znośną, przy akompaniamencie szumu wiatru i huku wody coraz bardziej ustępowało gęstym ciemnościom. Indra nie miała też kieszonkowej latarki ani…

Niech to diabli! zaklęła pod nosem. Telefon komórkowy zostawiła w torebce, którą nosiła do swojej pięknej sukni.

Zawołała Armasa i nieoczekiwanie zza osypiska kamieni wyskoczyła jakaś nieduża istota. Reno! Nie szkodzi, mogła go przecież złapać sama. Rzutem w bok godnym najlepszego bramkarza zdołała pochwycić chłopca za nogi i powalić go na ziemię. Nie myślała o tym, że ona sama poocierała sobie łokcie i kolana podczas tego futbolowego wyczynu.

– No to mam cię, ty łobuzie – syknęła przez zęby.

– Głupia stara baba! Nie masz prawa dotykać mnie swoimi brudnymi łapami – zawył wybrany. Nagle umilkł. Rozumieją się nawzajem! Chociaż każde mówi własnym językiem.

– No pewnie – rzekła Indra, siadając na leżącym na ziemi chłopcu. – To jeden z wielu pożytków mieszkania w Królestwie Światła. A jest ich dużo, dużo więcej.

– Wcale nie! Ukradliście mi wszystko, nie chcę iść z wami, jeśli mam tam być zwyczajnym człowiekiem.

– Bo jesteś zwyczajnym człowiekiem. Chociaż, oczywiście, wyjątkowo niesympatycznym. Nic dziwnego, że cię nikt nie lubi, nawet twoi niewolnicy z Nowej Atlantydy.

– Nie lubi? A co to znowu za głupstwa? Oni mają mnie wielbić. I ty także, ty obrzydliwa stara babo!

– Szczeniak.

Nie, konwersacja na tym poziomie nie jest jej godna! Ale smarkacz aż się o to prosi.

Chłopak szarpał się i kopał, chciał się uwolnić. Indra odrzuciła dotychczasową praktykę, spróbowała czego innego.

– Bardzo dobrze się składa, że pójdziesz do Gór Czarnych. Bestie gnieżdżące się w Ciemności pożrą cię na pewno, ty mały, tłusty padalcu, twoje kości będą miażdżone z trzaskiem.

Szczerze mówiąc, chłopak nie był gruby, ale była w stanie powiedzieć mu wszystko.

Tym razem znowu ją zaskoczył. Przestał walczyć i tonem zdradzającym niezdrowe zainteresowanie zapytał:

– One zjadają ludzi?

Indra, choć w ciemnościach nie mogła tego widzieć, mogłaby przysiąc, że oczy płoną mu z podniecenia.

– Jeszcze się pytasz? Takich jak ty pożerają na śniadanie.

– Odczep się ode mnie! Co one jedzą?

– Zjadają takich, którzy są niezadowoleni z Królestwa Światła. Drani rozmaitego rodzaju. Ważniaków, którzy uważają, że są wybranymi. Ludzi żądnych władzy. Wykorzystujemy te bestie jako swego rodzaju czyścicieli śmietników.

To nie była prawda, ale Indra zdołała w ten sposób wzbudzić zainteresowanie chłopca dla swoich makabrycznych opowieści, ciągnęła więc dalej. W równych odstępach czasu wołała swoich towarzyszy, ale nikt jej nie odpowiadał.

– W Górach Czarnych, i po drodze do nich, istnieje mnóstwo strasznych istot. Na przykład Svilowie. Szczury wielkie jak ludzie, które skaczą wokół i napadają na swoje ofiary od tyłu. Marco pewnego razu wytłukł ich wiele.

– Co z nimi zrobił? Wbijał w nie miecz, tak że krew tryskała?

Wstrętne małe diabelstwo, pomyślała Indra. Nie powiedziała jednak tego głośno, zaczęła natomiast snuć historię o ogromnych larwach, które kiedyś chciały pożreć Joriego oraz Tsi-Tsunggę. Reno był niebywale przejęty.

Cóż za groteskowa sytuacja, uznała Indra. Siedzę tu przyciskając dziesięciolatka do ziemi, nie, on chyba nie ma jeszcze dziesięciu lat, i opowiadam mu makabryczne historie w świecie pogrążonym w ciemnościach, wypełnionym hukiem wiatru i wody, a on po prostu domaga się jeszcze.

– Armas! – zawołała desperacko. – Marco! Ram! Gdzie wy jesteście?

W końcu z bardzo daleko dotarła do niej odpowiedź. Bogu dzięki! Jeszcze jedna taka wstrętna historia, a dostałaby morskiej choroby. Nakazała Reno, by zachowywał się przyzwoicie, to opowie mu o królu, który ścinał głowy wszystkim swoim żonom, a na dodatek o wampirach, ale to później, kiedy grzecznie i spokojnie wejdzie do Królestwa Światła.

Chłopak obiecał, wstali więc i mogli ruszać dalej. Ponieważ jednak Reno nie znał drogi, a poza tym bał się ciemności, poprosił, by Indra szła pierwsza.

Choć to bardzo głupie, dziewczyna wyraziła zgodę. Oczywiście ostrzegła go, by nie próbował uciekać, bo wtedy ona rzuci go bestiom i nikt go już nie uratuje. Obiecywała mu to bez cienia wyrzutów sumienia. Takie wyrzuty miałaby z pewnością Miranda. Ona nie straszyłaby nikogo potworami, ponieważ żywiła ciepłe uczucia dla wszystkich stworzeń, także dla najgorszych. Indra tego rodzaju skrupułów nie miała.

Nie zaszła jednak daleko po wijącej się skalnej półce, gdy mały łobuz popchnął ją i zaczął uciekać.

Indra upadła, osunęła się o jakieś półtora metra w dół. To wystarczyło, by chłopak zdążył zbiec, i Indra mogła tylko przeklinać swoją bezmyślność. Czy naprawdę uwierzyła, że zdołała zdobyć zaufanie chłopca po tych kilku zdaniach, jakie ze sobą wymienili? Te zdania były poza tym idiotyczne, zupełnie pozbawione stylu.

Wyczołgała się na górę i ruszyła dalej wąską ścieżką wzdłuż skalnego nawisu. Uznała bowiem, że chłopak tędy poszedł, wydawało jej się, że słyszała jego kroki. Pomyliła się jednak. Byłoby zresztą bardziej naturalne, gdyby chłopak próbował wrócić pod bramę wiodącą do Nowej Atlantydy.

Czy powinna zawrócić?

Nie, teraz słyszała głosy przyjaciół daleko przed sobą, będzie musiała im wytłumaczyć, że miała chłopca w rękach i ponownie go utraciła.

Skalna półka wkrótce się skończyła i Indra znalazła się w jakimś szerokim pasażu. Było tu tak ciemno, że posuwała się do przodu, macając rękami górską ścianę po jednej stronie. Bogu dzięki przynajmniej za to, że zdążyła się przebrać! Wysokie obcasy tutaj…

Znowu zaczęła wołać, ale teraz znajdowała się w obrębie szalejącego wichru, który porywał i unosił jej głos. Żadnej odpowiedzi nie słyszała.

No trudno, ma przecież ścieżkę, którą dobrze zna, może posuwać się naprzód. Prędzej czy później powinna…

Ścieżka? Co się z nią, u diabła, stało?

Och, przeklęta ciemność!

Indra nienawidziła całej tej ekspedycji. Nieustannie popełniali jakieś błędy, a to, co stało się teraz to już szczyt niepowodzenia. Wygodne krzesło, albo najlepiej rozkoszne łóżko, które czeka na nią w domu… Och, móc się na nie rzucić z dobrą książką lub krzyżówką, z mnóstwem czekoladowych ciastek pod ręką. Cóż za rozkoszna myśl!

Zamiast tego musiała krążyć po omacku w mrocznym, nieznajomym kraju, gdzie żadna żywa dusza nie odpowiadała na jej wołania, a na dodatek zgubiła drogę i wszystko wyglądało inaczej, niż kiedy przechodzili Przełęcz Wiatrów w drodze do tej idiotycznej Nowej Atlantydy.

Potknęła się i rzuciła wiązankę przekleństw godnych ordynarnego kowala, który dotknął palcem rozżarzonego żelaza.

Jestem łagodnym, dobrym i skłonnym do współpracy stworzeniem, myślała Indra, ale to wystawia na próbę moją równowagę psychiczną.

– Marco, do diabła, odpowiedz mi! – wrzasnęła pod wiatr. Bez rezultatu.

Nagle poczuła, że stąpa po równiejszym gruncie.

Przystanęła, pochyliła się i rękami badała podłoże.

Ścieżka! Bez wątpienia to ścieżka, dzięki Bogu czy komu tam mam dziękować, bo przecież to nie Boga prosiłam o pomoc.

Dziękuję mimo wszystko, zawsze ktoś przyjmie moją wdzięczność.

Jaka fantastyczna ulga! Długo kluczyła po okropnie nierównym terenie, wspinała się w górę i zjeżdżała w dół, obijała się o skały, ale teraz jest uratowana.

Gdyby tylko wiedziała, w którym kierunku…?

Człowiek kompletnie traci orientację w takim miejscu, w którym nie widzi nic poza ciemniejszymi cieniami na tle mroku. Indra krążyła niczym zabłąkany bumerang. Trudno, trzeba iść w kierunku, który uważa się za właściwy.

Wkrótce potem, gdy wyszła na otwarty teren, uświadomiła sobie, czując nieprzyjemny dreszcz: szła po prostu inną ścieżką.

Niech to diabli! Stanęła bez ruchu.

Ram nie powiedział przecież, że w Przełęczy Wiatrów jest więcej ścieżek. Wprost przeciwnie, mówił, że Przełęcz przecina jedna droga, a innych nie ma.

Jakim sposobem można trafić na ścieżkę, która nie istnieje?

Mogłaby przysiąc, że przedtem tędy nie szła. Krajobraz, którego nie widziała zbyt dokładnie, wydał jej się zbyt otwarty, znajdowała się na jakimś płaskim wzniesieniu, na łące, jeśli tak można to nazwać. Bowiem żadnej wegetacji w tym ponurym, przewianym pasażu nie było. Podłoże jednak okazało się miękkie, pochyliła się, żeby zbadać je dokładniej. Ziemia. Ale żadnej trawy.

Czegoś takiego w drodze do Nowej Atlantydy zdecydowanie nie mijali.

Indra zabłądziła. I ten przeklęty wiatr, który wyje nad uszami, tak że nie słychać nic poza tym! Nawet huku fal, a więc nie ma w pobliżu tego wielkiego, szarpanego sztormem morza, którego brzegiem szli.

– Marco! – zawołała tak głośno jak to możliwe. – Ram! Strażniku Góry, Dolg, Rok, Vida! Sol! Armas!

Miała ośmioro towarzyszy, ale żadne z nich nie odpowiadało. Reno by jej i tak w żadnych okolicznościach nie odpowiedział. Chociaż…?

– Reno! Widziałam tutaj żądne krwi stworzenia. Nie zaatakowały mnie. One szukają ciebie.

Niepotrzebne kłamstwo! Chłopak był już pewnie tak daleko, że niczego nie słyszał.

Ruszyła przed siebie po otwartej płaszczyźnie, przygotowując się jednocześnie do przywołania Marca lub Dolga telepatycznie. Wiedziała jednak, że tego nie potrafi. Po prostu nie ma takich zdolności. Trzeba będzie iść po tym, co najwyraźniej stanowiło ścieżkę.

Oczy Indry przyzwyczaiły się już do ciemności na tyle, że mogła stwierdzić, czy w pobliżu znajduje się jakaś górska ściana czy nie. Poza tym nie widziała kompletnie nic. Stawiała więc stopy ostrożnie, powoli, wymacując przedtem podłoże.

Ścieżka wciąż tu jeszcze była. Wiodła teraz pomiędzy ciasno obok siebie stojącymi niewielkimi skałami. Wyglądało na to, że prowadzi ku kolejnej górze. Mogła oczywiście w każdej chwili skręcić w jedną lub w drugą stronę, a wtedy Indra z pewnością dotarłaby do właściwego szlaku.

Tylko że przedtem nie widzieli żadnych krzyżujących się ścieżek. Zresztą widzieć a widzieć! Ram zapalał swoją latarkę tylko w razie niezbędnej konieczności. Och, jakże pragnęła teraz mieć latarkę!

Pang! Indra wyszła wprost na górską ścianę. Uderzyła tak, że rozległo się coś jakby echo.

Co to za dźwięk? Indra uniosła rękę i postukała mocno w skałę. Co to może być? Żadna skała nie wydaje przecież takich dźwięków!

Indra przesunęła dłonią po czymś, co mogło być stalowymi lub żelaznymi drzwiami. Szukała jakiegoś skobla lub zamka, jak one mogły być zamknięte? Na klucz? A może za pomocą elektrycznych kodów takich, jakimi posługują się Strażnicy? Po prostu wpadła po uszy.

Nie, drzwi były zamknięte jedynie na prosty żelazny skobel. Nawet kłódki ani śladu.

Indra rozejrzała się wokół, jakby szukała rady i pomocy swoich towarzyszy, ale nadal nikt nie odpowiadał na jej regularnie powtarzane nawoływania.

– Gówno! – powiedziała w soczystym norweskim języku i uniosła skobel.

Żelazo zazgrzytało, najwyraźniej nie używane zbyt często. Drzwi, choć ciężkie, rozsunęły się i ukazały czarne ciemności wewnątrz. Było tam ciemniej niż na dworze.

Dlaczego Ram nic o tym nie powiedział? myślała Indra lekko zirytowana. Musi przecież wiedzieć o wszystkich tajemniczych kryjówkach w Przełęczy Wiatrów. A może to jest arsenał broni? I Ram, zagorzały pacyfista, się tego wstydzi. Czy Obcy i Strażnicy boją się wojny z uzbrojoną Nową Atlantydą i przygotowali wszystko na wszelki wypadek? Albo może Ram nie miał pojęcia o tej kryjówce, skoro twierdzi, że nie jest taki bardzo stary.

W tej ostatniej sprawie Indra nie miała zdania.

W każdym razie ktoś w Królestwie Światła musiał wiedzieć o tutejszych magazynach, bardzo źle, że nam tego nie powiedziano, pomyślała.

Indra zobaczyła kamienną podłogę i weszła do środka.

Zdążyła zrobić zaledwie trzy kroki. Wtedy straciła grunt pod nogami i spadła na łeb, na szyję w dół.

Leciała dość długo, ale nie tak długo, by się zabić. Co prawda odczuwała uderzenia, jej ciało było już przecież obolałe po pościgu za Reno i po upadku, kiedy ta mała bestia zepchnęła ją w dół.

Niech to licho, pomyślała. Cóż to za pułapki Ram zakłada dla swoich wiernych przyjaciół?

Nagle zesztywniała na swoim miejscu, przestała rozcierać stłuczony łokieć.

Ze znieruchomiałą ze zdziwienia i strachu twarzą nasłuchiwała odgłosów z głębi mroku.

Nie była w tej przepastnej dziurze sama.

Indra nie miała nawet odwagi oddychać. Skądś dochodziły do niej jakieś dźwięki, nie była jednak w stanie ich zlokalizować ani zidentyfikować.

Brzmiało to jak ciche trzaski, słaby stukot i westchnienia oraz inne, trudne do rozpoznania głosy. Leżała cichutko jak mysz, starając się coś dostrzec, lecz ciemności okazały się zbyt gęste.

Była tak przerażona, że nie potrafiła się nawet zastanowić nad swoją beznadziejną sytuacją, sama w głębokiej dziurze, w kompletnych ciemnościach i z niewidzialnymi istotami tuż obok.

W następnym momencie wrzasnęła krótko i histerycznie. Jakaś ręka chwyciła ją za kostkę.

Na pół żywa ze strachu, próbowała się wyrwać. Ale ręka ściągała ją nieubłaganie ze skały, wkrótce też Indra znowu poleciała w dół.

Nie miała się czego przytrzymać. Spadła na kolejny skalny występ, gdzie z pewnością nie była już sama.

W końcu otrząsnęła się z odrętwienia. Próbowała kopnąć trzymającą ją rękę i robiła taki hałas, że ktoś, kto ją trzymał, cofnął się. Ale niezbyt daleko.

Загрузка...