Przybysze nie przejmowali się trzema białymi starcami. Szli wprost na wieżę. Do tego starego, odpowiedzialnego za wszelkie zło w kraju. Tam również nie było już nikogo lojalnego, weszli więc bez przeszkód. Starzec skulił się, ale ponieważ nie wiedział o masowej dezercji, zaczął wykrzykiwać:
– Ach, tak, Talornin, ty podstępny Obcy, ważyłeś się znowu wejść do mego królestwa? Nie pamiętasz, jak się to dla ciebie skończyło ostatnim razem? Moi wierni wasale przegonili cię kijami i wyrzucili z Nowej Atlantydy.
– Wówczas chodziło raczej o sprawy kultury – odparł Talornin krótko. – Nie chciałem zachowywać się nieprzyzwoicie w obcym kraju. Mogłem cię zmiażdżyć już wtedy, ale to by było poniżej mojej godności.
– Nie możesz mnie pokonać. Ja jestem Bogiem!
Talornin wodził wzrokiem ponad czołem Jego Niepokalanej Wysokości, przyglądał się starcowi od głów do stóp, poprzez powyginane, drżące kolana do kosmyków włosów w nosie oraz na czaszce, po czym powiedział chłodno:
– Nie zgrywaj się! Teraz moja cierpliwość została wyczerpana. Jeśli opuścisz dobrowolnie ten pałac i oddasz go Księciu Słońca, to nie zrobimy nic ani tobie, ani tobie podobnym.
– Nie istnieje już żaden Książę Słońca, nie liczy się nikt oprócz mnie! A ty nie masz prawa o niczym decydować w moim państwie!
– Nie, właściwie nie. Skoro jednak naród cierpi, to pora się wtrącić.
– Cierpi? Naród? A co to ma do rzeczy?
– Wszystko!
– Talornin, ty chcesz okupować mój kraj? Ale to…
Talornin podniósł ostrzegawczo dłoń.
– Nie będziemy okupować żadnego kraju. Przyszliśmy tu, by usunąć niegodnych przywódców.
– Ach, tak? Kogóż to?
– Ciebie, na przykład. I tych twoich trzech popleczników w idealnie czystych ubraniach. Biali na zewnątrz, czarni w środku. Już wystarczająco długo robiliście z tym krajem, co się wam podobało.
– Robiliśmy, co nam się podobało? – zaskrzeczał starzec. – Czy nie widzieliście, jaki to piękny i znakomicie utrzymany kraj? A ty pewnie zamierzasz osadzić tu jednego z twoich kompanów jako przywódcę, prawda? Może Rama?
– Nikogo nie chcę osadzać – odparł Talornin spokojnie. – My nie dokonujemy podboju. A teraz włóż zęby i przyjmij prawowitego wodza Nowej Atlantydy.
– Kto by to miał być? Chyba nie ten niewychowany chłopak, Reno?
Talornin nie odpowiedział, uczynił tylko ruch ręką i Rok otworzył tylne drzwi. Do wnętrza wszedł Książę Słońca i jego rodzina.
W końcu Jego Niepokalana Wysokość zaczął się domyślać, że sprawa jest poważna. Przerażony spoglądał na Księcia Słońca.
– Nie! Nie – jęknął. – Wy jesteście martwi! Wy nie istniejecie, ukryliśmy was daleko stąd, po prostu łżecie!
Książę Słońca zachowywał się z godnością.
– Wiemy, że to nie ty poleciłeś, by dawano nam trochę jedzenia, była to nędzna strawa, ale ten, kto ją nam podawał, nosił w sercu jakiś rodzaj miłosierdzia. Ta młoda dziewczyna tutaj, Indra, odnalazła nas, uratowała i znaleźliśmy się w Królestwie Światła, gdzie mogliśmy odzyskać siły. Jestem gotów przejąć moją dawną pozycję wodza Nowej Atlantydy.
Niepokalaność, śmiertelnie przerażony, cofnął się krok czy dwa i chwycił jakąś prymitywną rurę, która najwyraźniej łączyła go z salami białych.
– Najbielszy ze Wszystkich! Najbielszy i Bielszy! Brońcie mnie, czas uderzać!
W rurze odezwał się ochrypły, metaliczny głos:
– Jesteśmy gotowi, o Władco z łaski Słońca!
Nagle w pałacu rozległy się jakieś stukoty i wszystkie otwory okienne zostały hermetycznie zamknięte. W pokoju zapanował mrok. Zapalono lampy.
W tej samej chwili wkroczyli Marco, Uriel, Móri i Dolg. Jego Wyszorowana do Czysta Mość wrzasnął piskliwie na ich widok, wiedział, co oni mogą zrobić.
Miał jednak w pogotowiu środki zaradcze.
– Trzymam teraz rękę na dźwigni – krzyknął. – Jeden ruch w moją stronę i nacisnę. Potem ulotni się trujący gaz, który może uśmiercić całą ludność miasta. Z wyjątkiem nas w pałacu, naturalnie, my musimy się przecież ochraniać.
Wszyscy stali przez chwilę bez ruchu, zaskoczeni takim obrotem sprawy. Talornin przeklinał sam siebie, że jednocześnie nie zajęli się trzema białymi pomocnikami starca, ale teraz było już za późno na żale. Gorączkowo poszukiwał jakiegoś wyjścia.
– Wy nie możecie zabijać, wiem o tym – wył starzec. – Ten wasz głupi kodeks moralny, teraz sobie tu posiedzicie! A poza tym ja jestem nieśmiertelny.
– To prawda, że nie mordujemy – odparł Talornin spokojnie, by zyskać na czasie. – Ale kim zamierzasz rządzić, skoro wszyscy ludzie uciekli?
– Nie są mi potrzebni. Wystarczy nas, mieszkających w pałacu. Stworzymy nowe dynastie.
– Nie wydaje mi się – powiedział Talornin ze złowieszczym błyskiem w oku, patrząc na żałosną postać przed sobą. – A poza tym gdzie są kobiety? Ucieszyły się bardzo, że nie będą już musiały się tobą zajmować, przeszły na stronę buntowników.
Talornin był zmartwiony. Świadomie zdecydowali, ze czerwony farangil zostanie w domu, mógłby ich kusić w trudnych momentach, kto wie, czy nie skierowaliby go na tych nędzników. Marco nie zabija, o tym Talornin wiedział, nie ma na to ani ochoty, ani dość magicznej siły.
Zaległa dzwoniąca w uszach cisza. I nagle Indra zaszokowała wszystkich swoim zachowaniem.
Najpierw zaczęła pociągać nosem niczym charczący dziad, potem długo gromadziła ślinę w ustach, wreszcie podeszła krok do przodu i splunęła prosto na Jego Niepokalaność.
Z wyciem oburzenia i obrzydzenia stary zasłonił twarz rękami, puszczając tym samym dźwignię. Ram niczym błyskawica doskoczył do niego i uderzył go w głowę, a potem Strażnicy rzucili się na starca i związali go.
– Przepraszam – mruknęła Indra w powietrze.
– Powinniśmy ci dziękować, a nie wybaczać – odparł Talornin trzeźwo. – Teraz wiem, dlaczego Dolg chciał, byśmy cię zabrali.
– Co my z nim zrobimy? – zapytał Marco krótko.
– Pozwólcie, że teraz my się nim zajmiemy- odparł Talornin.
A kiedy wszyscy spojrzeli na niego przerażeni, dodał sucho:
– Nie zamordujemy go.
Z jakiegoś powodu jego słowa nie uspokoiły zebranych.
Nataniel zdążył już ująć w dłonie rurę łączącą to pomieszczenie z salą białych, by trzej pozostali mogli się dowiedzieć, jak skończył Jego Niepokalana Wysokość.
Indra drżała na całym ciele, działo się zbyt wiele, wypadki następowały po sobie zbyt szybko. Myślała intensywnie nad tym, co powiedział Talornin. Czy miał na myśli sąd? Raczej w to nie wierzyła. Słyszeli jakieś wzmianki o innych sposobach pozbywania się niepożądanych elementów oprócz wysyłania ich do Królestwa Ciemności.
„Nie zamordujemy go”.
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.
W drodze z wieży na dół czekał na nią Ram.
– To było genialne posunięcie, Indro.
– Uff, nie chciałam, żebyś to widział.
– Och, tego rodzaju rzeczy robią chyba od czasu do czasu wszyscy. Tylko przeważnie w samotności. Talornin jest z ciebie bardzo dumny. Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni.
Dopiero kiedy poszedł już dalej, zaczął rozmyślać o słowach, które powiedziała. „Nie chciałam, żebyś to widział”.
Lekkie drżenie przeniknęło pierś Rama. Oliveiro da Silva, myślał gorączkowo. On jest dla niej odpowiedni. Talornin tak mówi.
Skąd się bierze ten ból w piersiach?
Przed pomieszczeniami zajmowanymi przez białych kilku Strażników stało na warcie.
– Jak się tutaj sprawy mają? – zapytał Ram.
– Oni wrzeszczą i krzyczą: „Halo, halo, co się tam dzieje?” Ale najwyraźniej nikt im nie odpowiada.
Ram wyjaśnił, co się stało, i poprosił Móriego oraz Marca, żeby ostrożnie otworzyli drzwi.
Uporali się z tym w parę sekund, ponieważ zamontowanych tu zamków nie wyposażono w tajne kody.
Trzej biali stali przy paradnym marmurowym stole i na widok wchodzących zaczęli wykrzykiwać słowa protestu. Ich ośmiu wasali i komendant oraz jakaś służąca szukali schronienia za ich plecami.
Talornin poprosił, by oddali władzę bez stawiania oporu. Poinformował, że kierowanie krajem przejmie Książę Słońca. Kiedy Talornin mówił, Ram odnalazł mechanizm regulujący hermetyczne zamykanie okien w pałacu.
Jak większość tego rodzaju „bohaterskich przywódców” trzej starcy, pragnąc ocalić własną skórę, uciekli się do drastycznych środków. Pochwycili kobietę, a Najbielszy ze Wszystkich przykładał teraz do jej szyi ząbkowany nóż, który znalazł na nakrytym do śniadania stole.
– Jeszcze krok, a poderżnę jej gardło! – wołał histerycznie.
Wszyscy widzieli tę scenę coraz wyraźniej, ponieważ okiennice i żaluzje zsuwały się z okien.
– Och, nie, dość już tego – mruknął Oko Nocy wprost do ucha Indry. – To zaczyna być po prostu nudne i męczące.
– Tak, ale tutaj plucie nic nie pomoże – rzeki Ram cicho za jej plecami.
Wytworzyła się sytuacja bez wyjścia. Ostrzeżenia Talornina, że tego rodzaju głupie sztuczki i tak na nic się nie zdadzą, nie docierały do starców. Wszyscy trzej biali trzymali kobietę, która najwyraźniej wybrała złą stronę, a z tyłu za wodzami stali dzielni wasalowie, którzy jakoby mieli ich bronić.
Nieszczęsna kobieta przerażonymi oczami wpatrywała się wciąż w przybyłych.
– Idźcie stąd – syknęła. – Czy nie widzicie, czegoście narobili? Czy chcecie mieć na sumieniu moje życie?
– To nie my jesteśmy dla ciebie niebezpieczni – powiedział Talornin. – Grożą ci twoi kompani.
Wszyscy myśleli gorączkowo. Wiedzieli, że biali nie zawahają się przed poświęceniem kobiety. Nikt nie był w stanie nic zrobić, nikt nie chciał krzywdy innych.
Wtedy Indra, Oko Nocy i Ram coś zobaczyli, a wraz z nimi parę innych osób. W pomieszczeniu znajdowało się ogromne ścienne lustro, prawdopodobnie umieszczone tam po to, by Biali mogli cieszyć się swoim wspaniałym wyglądem, i oto teraz w tym lustrze zebrani zauważyli jakieś dziwne ruchy. Widzieli istoty, których nie było w pokoju.
Duchy Móriego!
Indra poczuła na ramieniu ostrzegawczy uścisk Rama. Ona sama ujęła dłoń Oka Nocy. Wszyscy troje trwali nieporuszeni, nie mieli nawet odwagi mrugnąć okiem.
Duchy, które po przybyciu do Królestwa Światła zrobiły się bardzo urodziwe, podeszły ukradkiem do grupy za stołem. Indra spostrzegła, że teraz w lustrze widać również wszystkich jej przyjaciół.
Nadal nikt się nie poruszał. Stali wyczekująco, przekazali duchom kierowanie sprawami.
Atlantydzi za stołem cofnęli się ku drzwiom w bocznej ścianie. Talornin nie protestował.
Powoli odbicie pokoju znikało z lustra. Widoczni byli tylko biali i ich poplecznicy.
Móri rozumiał. To są jego duchy. Szczególne pole do popisu miała tu Pustka.
– Patrzcie – rzekł do białych. – Popatrzcie w lustro, jesteście nieskończenie urodziwymi mężczyznami!
Tamci obejrzeli się niemal automatycznie, uznali, że Móri mówił prawdę, i przyglądali się sobie z wielkim podziwem. Chcieli zapewne rzucić tylko okiem, ale widok pochłonął ich całkowicie. Widzieli siebie i swoich popleczników. Byli tak bezgranicznie piękni, że mimo woli wyprostowali się i unieśli głowy. Nóż jednak nie został opuszczony. Móri wypowiedział zaklęcie. W ten sposób utrwalił sytuację, biali nie mogli oderwać wzroku od lustra. W pokoju pojawili się dawni czarnoksiężnicy, Hraundrangi-Móri i Nauczyciel, przyłączył się do nich także Dolg. Tak więc w pokoju znajdowało się teraz czterech czarnoksiężników i wszyscy wiedzieli, czego oni potrafią dokonać.
Zebrani słyszeli prastare formułki. Oczywiście czarnoksiężnicy mówili różnymi językami, ale to nie miało znaczenia, rytuał wydawał się przez to jeszcze bardziej tajemniczy. Ponieważ przybysze z Królestwa Światła mieli ze sobą aparaciki Madragów, rozumieli, o co proszą czterej potężni mężowie. Padały słowa dość nieprzyjemne, ale bardzo skuteczne.
Czarnoksiężnicy cofnęli czas. Znajdowali się teraz w początkowym okresie tego królestwa, kiedy trzej biali mężczyźni byli jeszcze mali, a wielu spośród ich zwolenników w ogóle się nie narodziło. Śledzili ich życie przez stulecia, wspominali, co się z nimi działo, kolejni stojący za stołem ludzie pojawiali się w lustrze i teraz Indra oraz jej towarzysze pojęli, o co chodzi. Atlantydzi starzeli się w lustrze i starzały się ich ciała znajdujące się w pokoju, ale nie tak, jak starzeją się ludzie pod ochronnymi promieniami Słońca. Starzeli się tak, jak chciała natura. I nie był to piękny widok.
Kobieta i jedenastu mężczyzn krzyczało z przerażenia na widok swoich wyniszczonych twarzy i bezzębnych ust, na widok coraz straszniejszych zmarszczek, wypadających włosów i zmieniających się ciał. Nie byli w stanie tego znieść, próbowali zamykać oczy, ale wtedy Nauczyciel uczynił ruch i wszyscy stracili powieki tak, że nie było już mowy o przymknięciu oczu. Żadne z nich nie mogło się też odwrócić, musieli tak stać i patrzeć, jak ich nieprawdopodobnie długie życie dobiega końca, zostały wreszcie tylko kości obciągnięte wysuszoną skórą, ale i one wkrótce zniknęły. Głosy starców umilkły już bardzo dawno temu.
Z żadnego nie została nawet kupka popiołu.
Zaklęcia przestały działać.
Indra napotkała spojrzenie Talornina. Zobaczyła w jego oczach ulgę wywołaną tym, że duchy wzięły na siebie odpowiedzialność za unicestwienie tamtych, oraz wyrzuty sumienia, że odczuwa tę ulgę. Zrozumiała jego stan i uśmiechnęła się uspokajająco.
Nikt nie wypowiedział słów, które wszystkim cisnęły się na usta: „Powinniście byli zabić tylko tych trzech mężczyzn, a pozostałych oszczędzić. Przecież mieliśmy bronić kobiety!”
Nikt jednak nie chciał czynić wymówek duchom. Wszystko, co Talornin mógł zrobić, to skłonić się głęboko przed ośmioma istotami, które teraz pojawiły się w pokoju. Była wśród nich również Nadzieja, był Nidhogg. Zwierzę, Powietrze i Woda oraz Pustka.
Duchy zdjęły im wielki ciężar z ramion.