Gdy z komnat Zasiadającej na Tronie Amyrlin wyniesiono już nosze z leżącym na nich Matem, Moiraine pieczołowicie owinęła angreal — niewielką, pociemniałą ze starości figurkę kobiety w zwiewnej szacie, wyrzeźbioną z kości słoniowej — w kwadratowy kawałek jedwabiu i schowała do sakiewki. Praca z innymi Aes Sedai, wspólne łączenie ich zdolności, kierowanie przepływem Jedynej Mocy dla realizacji pojedynczego celu, męczyło nawet w najbardziej sprzyjających warunkach, nawet z pomocą angrealu, a całonocnej pracy, bez ani chwili snu, nie dawało się zaliczyć do sprzyjających warunków. A dzieło, które wykonywały przy chłopcu, nie było łatwe.
Leane dyrygowała mężczyznami wynoszącymi nosze. Czyniła to za pomocą gwałtownych gestów i dosadnych słów. Obydwaj stale pochylali głowy, zdenerwowani, że otacza ich tyle Aes Sedai, w tym sama Zasiadająca na Tronie Amyrlin, nie wspominając już o fakcie, iż dopiero co używały Mocy. Czekali dotychczas na korytarzu, przycupnięci pod ścianą, dopóki praca nie została ukończona i już bardzo pragnęli zniknąć wreszcie z kobiecych komnat. Mat leżał z zamkniętymi oczyma i mocno pobladłą twarzą, lecz jego pierś unosiła się i opadała równym rytmem głębokiego snu.
„Jak to wpłynie na przebieg wydarzeń? — zastanawiała się Moiraine. — Mat nie jest do niczego potrzebny, skoro Róg zniknął, ale jednak...”
Drzwi za Leane i mężczyznami przenoszącymi nosze zamknęły się, Zasiadająca westchnęła ciężko.
— To paskudna sprawa. Paskudna.
Rysy twarzy miała gładkie, zacierała jednak ręce, jakby chciała je umyć.
— Ale dość ciekawa — stwierdziła Verin. Była czwartą Aes Sedai, którą Zasiadająca wybrała do tego zadania. — Szkoda, że nie mamy sztyletu, bo wtedy dzieło Uzdrowienia zostałoby zakończone. Na przekór wszystkiemu, co dzisiejszej nocy uczyniłyśmy, on długo nie pociągnie. To sprawa miesięcy, w najlepszym razie.
Trzy Aes Sedai były same w komnatach Amyrlin. Na niebie widocznym przez otwory strzelnicze perlił się już świt.
— Ale przynajmniej zostało mu kilka miesięcy — ostrym tonem wskazała Moiraine. — I jeśli uda się odzyskać sztylet, więź zostanie przerwana.
„O ile uda się go odzyskać. No tak, to jasne.”
— Jeśli jeszcze można ją przerwać — zgodziła się Verin.
Była przysadzistą kobietą o kwadratowej twarzy i mimo braku oznak wieku, daru przysługującego wszystkim Aes Sedai, jej kasztanowe włosy lekko siwiały. Tylko to stanowiło u niej ślad przeżytych lat, świadcząc, że jest bardzo stara, nawet jak na Aes Sedai. Mówiła jednak dźwięcznym głosem, harmonizującym z gładkimi policzkami.
— Był jednak z nim związany bardzo już długo, co należy brać pod uwagę. I może być z nim związany jeszcze w przyszłości, niezależnie od tego, czy sztylet zostanie odnaleziony. Być może zaszły w nim zmiany, które uniemożliwią pełne Uzdrowienie, nawet jeśli nie będzie już mógł zarażać skazą innych. To taki niewielki przedmiot, ten sztylet — zadumała się — a zanieczyści każdego, kto będzie go nosił przy sobie dostatecznie długo. Zaś ten, który ma go przy sobie, będzie z kolei zanieczyszczał wszystkich, którzy wejdą z nim w kontakt, a oni będą zanieczyszczać następnych i cała nienawiść i podejrzliwość, które zniszczyły Shadar Logoth, te ręce, które wszyscy mężczyzna i kobiety podnieśli na innych, znowu wyrwą się na świat. Ciekawam, ilu ludzi to zło może zakazić w ciągu, powiedzmy, jednego roku. To chyba można obliczyć z dość dokładnym przybliżeniem.
Moiraine obdarzyła Brązową Siostrę krzywym spojrzeniem.
„Czeka nas kolejne niebezpieczeństwo, a ona o nim mówi, jakby to była zagadka z książki. Światłości, te Brązowe naprawdę w ogóle nie zwracają uwagi na to, co się wokół nich dzieje.”
— Zatem musimy odnaleźć ten sztylet, Siostro. Agelmar wysyła swoich ludzi, by schwytali tych, którzy zabrali Róg i zabijali jego sługi, tych samych, którzy zabrali sztylet. Jeśli znajdą jedno, to znajdą też i drugie.
Verin przytaknęła, jednocześnie marszcząc czoło.
— Jeśli jednak sztylet zostanie odnaleziony, to kto będzie go w stanie bezpiecznie dostarczyć? Ten, kto go znajdzie, naraża się na ryzyko skażenia, ponieważ będzie miał go przy sobie dostatecznie długo. Nawet w jakiejś skrzyni, porządnie opakowanej i wyścielonej od środka, nadal będzie przez długi czas niebezpieczny dla wszystkich znajdujących się w pobliżu. Nie będąc w stanie zbadać sztyletu, nie możemy być pewne, jak dokładnie trzeba go osłonić. Ty jednak go widziałaś, Moiraine, i nie tylko. Miałaś z tym sztyletem do czynienia, gdy pomagałaś temu młodemu człowiekowi, by mógł przeżyć kontakt z nim i nie zarażał innych. Zapewne masz spore pojęcie o tym, jak silny jest jego wpływ.
— Jest jeden człowiek — oświadczyła Moiraine — który może odzyskać sztylet, sam się przy tym nie narażając. Ten, którego otoczyłyśmy polem ochronnym i zabezpieczyłyśmy przeciwko skazie najlepiej, jak tylko się dało. Mat Cauthon.
Amyrlin skinęła głową.
— Tak, oczywiście. On może to zrobić. O ile będzie żył dostatecznie długo. Światłość tylko wie, jak daleką drogę przewędruje sztylet, zanim ludzie Agelmara go znajdą. O ile go znajdą. A jeśli chłopiec umrze wcześniej... Cóż, gdy sztylet pozostanie bez dozoru tak długo, wówczas przybędzie nam jeszcze jedno zmartwienie. — Przetarła oczy zmęczonym gestem. — Myślę, że musimy też odnaleźć Padana Faina. Dlaczego ten Sprzymierzeniec Ciemności jest dla nich aż taki ważny, że narażali się na ryzyko, by go wyratować? Łatwiej było poprzestać na kradzieży Rogu. Co prawda, wejście do takiej warowni to podobne ryzyko jak żeglowanie po Morzu Sztormów przy zimowym wietrze, a jednak poważyli się na podwójne ryzyko, by wyswobodzić tego Sprzymierzeńca Ciemności. Skoro Zaczajeni uważają, że jest tak ważny...
Urwała, a Moiraine wiedziała, że zastanawia się, czy to rzeczywiście Myrddraale wydawali rozkazy.
— Wówczas my też tak musimy myśleć.
— Trzeba go znaleźć — zgodziła się Moiraine, z nadzieją, że nie okazuje zaniepokojenia zbyt wyraźnie — ale najprawdopodobniej odnaleziony zostanie wraz z Rogiem.
— Jest dokładnie, jak mówisz, Córko. — Zasiadająca przycisnęła palce do ust, by stłumić ziewnięcie. — A teraz, Verin, jeśli mi wybaczysz, chciałabym zamienić kilka słów z Moiraine, i trochę się przespać. Spodziewam się, że Agelmar uprze się, by wydać dziś ucztę, skoro ubiegły wieczór został zepsuty. Okazałaś bezcenną pomoc, Córko. Proszę pamiętaj, nie mów nikomu o charakterze obrażeń, na jakie cierpi ten chłopiec. Niektóre z naszych Sióstr dopatrywałyby się w nim wpływu Cienia, a nie czegoś, co jest dziełem wyłącznie ludzkim.
Nie trzeba było wymieniać Czerwonych Ajah. A być może, przyszło na myśl Moiraine, nie tylko Czerwonych należało się teraz wystrzegać.
— Nic, rzecz jasna, nie powiem, Matko. — Verin ukłoniła się, lecz nie wykonała ani jednego ruchu w stronę drzwi. — Pomyślałam, że może zechcesz to obejrzeć, Matko.
Wyciągnęła zza pasa niewielką książeczkę, oprawną w miękką, brązową skórę.
— To zostało napisane na ścianach lochów. Jest kilka kłopotów z przekładem. Większość napisów jest ta sama co zawsze, bluźnierstwa i przechwałki, trolloków wyraźnie nie stać na nic więcej. Niemniej jednak pewien fragment wykonała inna, znacznie bardziej umiejętna dłoń. Wykształcony Sprzymierzeniec Ciemności albo Myrddraal. Może to zwykła drwina, a jednak ubrana w formę wiersza albo pieśni, zdaje się brzmieć jak proroctwo. Niewiele wiemy o proroctwach Cienia, Matko.
Zasiadająca wahała się tylko chwilę i skinęła głową. Proroctwa Cienia, ciemne proroctwa, na nieszczęście spełniały się tak samo, jak proroctwa Światłości.
— Przeczytaj mi to.
Verin przekartkowała książeczkę, chrząknęła i zaczęła czytać spokojnym, jednostajnym głosem.
Nadchodzi znowu Córka Nocy.
Bój to pradawny, a ona wciąż walczy
Kochanka nowego wygląda, co służyć jej zechce i polec,
a jednak służby nie odmówi.
Kto wystąpi przeciwko jej nadejściu?
Błyszczące Mury na klęczki padną
Krew karmi krew.
Krew przyzywa krew.
Krwią jest, krwią była i krwią na zawsze zostanie.
Człowiek, co przenosi, samotnie stoi.
Przyjaciół swych w ofierze składa.
Dwie drogi przed nim, jedna ku śmierci gorszej od umierania,
druga ku życiu wiecznemu.
Którą obierze? Którą obierze?
Czyja dłoń chroni? Czyja dłoń morduje?
Krew karmi krew.
Krew przyzywa krew.
Krwią jest, krwią była i krwią na zawsze zostanie.
Luc przybył do Gór Przeznaczenia
I sam na wysokich przełęczach czekał
Polowanie zaczęte. Psy Cienia gonitwę podjęły,
mordem pochłonięte.
Jeden żył, a drugi umarł, obaj zaś istnieją.
Nadszedł Czas Zmiany
Krew karmi krew.
Krew przyzywa krew.
Krwią jest, krwią była i krwią na zawsze zostanie.
Stróże na Głowie Tomana czekają.
Młota nasienie pali pradawne drzewo.
Śmierć obsieje pola, lato je spali, zanim nadejdzie
Wielki Pan.
Śmierć zbierze plon, a ciała uwiędną, zanim nadejdzie
Wielki Pan.
Raz jeszcze nasienie zabije pradawne zło, zanim nadejdzie
Wielki Pan.
Nadchodzi już Wielki Pan
Nadchodzi już Wielki Pan
Krew karmi krew.
Krew przyzywa krew.
Krwią jest, krwią była i krwią na zawsze zostanie.
Nadchodzi już Wielki Pan.
Gdy skończyła, zapanowało długie milczenie.
W końcu Amyrlin przemówiła:
— Kto jeszcze to widział, Córko? Kto o tym wie?
— Jedynie Serafelle, Matko. Jak tylko skopiowałyśmy ten wiersz, kazałam oczyścić ściany. Ludzie nie zadawali pytań, bardzo chcieli pozbyć się jak najszybciej tych napisów.
Amyrlin skinęła głową.
— To dobrze. Zbyt wielu na Ziemiach Granicznych umie odczytywać pismo trolloków. Lepiej nie dawać im kolejnych powodów do zmartwień. Już mają ich w nadmiarze.
— Co z tego rozumiesz? — spytała ostrożnie Moiraine. — Myślisz, że to proroctwo?
Verin przekrzywiła głowę, pogrążona w myślach przypatrywała się notatkom.
— Być może. Formą przypomina tę garść znanych nam czarnych proroctw. A niektóre fragmenty są całkiem zrozumiałe. Ale nadal może to być zwykła drwina. — Przyłożyła palec do jednego z wersów. — „Nadchodzi znowu Córka Nocy.” Może to oznaczać jedynie, że Lanfear znowu wyrwała się na wolność. Albo ktoś chce, żebyśmy tak myśleli.
— To by nas mocno zaniepokoiło, Córko — powiedziała Zasiadająca na Tronie Amyrlin — gdyby to się okazało prawdą. Jednakowoż Przeklęci wciąż są uwięzieni.
Zerknęła na Moiraine, przelotnie okazując zdenerwowanie, lecz zaraz opanowała twarz.
— Mimo że pieczęcie słabną, Przeklęci wciąż są uwięzieni.
Lanfear. W Dawnej Mowie: Córka Nocy. W żadnych zapiskach nie padało jej prawdziwe imię, to natomiast sama sobie wybrała, w odróżnieniu od większości Przeklętych, którym imiona nadali przez nich zdradzeni. Zdaniem niektórych była najpotężniejszą z Przeklętych, tuż po Ishamaelu, Zdrajcy Nadziei, ale kryła się ze swą potęgą. Zbyt mało zostało z tamtych czasów, by jakikolwiek badacz mógł orzec coś, będąc całkowicie przekonany o słuszności swej tezy.
— Biorąc pod uwagę wszystkich fałszywych Smoków, którzy ostatnio się objawili, nie jest zaskakujące, że ktoś chciałby w to wmieszać Lanfear.
Głos Moiraine pozostał równie niezmącony jak twarz, lecz wewnętrznie cała się gotowała. O Lanfear wiedziano bez wątpliwości tylko jedno: jeszcze zanim przeszła na stronę Cienia, była kochanką Lewsa Therina Telamona, zanim tamten poznał Ilyenę.
„Komplikacja do niczego nam niepotrzebna.”
Zasiadająca na Tronie Amyrlin zasępiła się, jakby przyszło jej do głowy to samo, natomiast Verin pokiwała głową, dla niej to były wyłącznie słowa.
— Inne imiona też są oczywiste, Matko. Lord Luc, to naturalnie brat Tigraine, w owym czasie Dziedziczki Tronu Andoru, który zniknął w Ugorze. Nie wiem natomiast, kim jest Isam i co on miał wspólnego z Lukiem.
— W swoim czasie dowiemy się wszystkiego, co trzeba wiedzieć — orzekła bez zająknienia Moiraine. — Nie istnieje żaden dowód, że to proroctwo.
Znała to imię. Isam był synem Breyan, żony Laina Mandragoram, której próba przejęcia tronu Malkier na rzecz swego męża spowodowała inwazję hord trolloków. Breyan i jej nieletni syn zniknęli, gdy hordy zalały całą Malkier. Isama łączyły z Lanem więzy krwi.
„A może nadal łączą? Muszę to przed nim ukryć, dopóki się nie dowiem, jak zareaguje. Dopóki jesteśmy z dala od Ugoru. Gdyby on się dowiedział, że Isam wciąż żyje...”
— Stróże czekają na Głowie Tomana — ciągnęła Verin. — Jest paru takich, którzy obstawają przy twierdzeniu, że armie, które Artur Hawking posłał na drugi brzeg Oceanu Aryth, powrócą któregoś dnia, natomiast przez cały ten czas... — Z pogardą pociągnęła nosem. — Do Miere A’vron, Obserwujący Fale nadal są zorganizowani w... społeczność, to chyba najlepsze słowo. Przypuszczam, że... ta społeczność osiedliła się na Głowie Tomana, w Falme. A jeden z dawnych przydomków Artura Hawkinga brzmiał Młot Światła.
— Sugerujesz, Córko — powiedziała Zasiadająca na Tronie Amyrlin — że armie Artura Hawkinga, a raczej ich potomkowie, mogą rzeczywiście powrócić po tysiącu latach?
— Krążą pogłoski o wojnie toczącej się na Równinie Almoth i Głowie Tomana — wolno oświadczyła Moiraine. — A Hawking posłał tam nie tylko armie, lecz również dwóch swoich synów. Jeśli oni przeżyli w tej krainie, do której w końcu dotarli, to całkiem też możliwe, że wciąż żyją potomkowie Artura Hawkinga. Albo wcale nie.
Zasiadająca ostrzegła Moiraine wzrokiem, najwyraźniej żałując, że nie są same, bo wtedy mogłaby zapytać Moiraine, do czego właściwie zmierza. Moiraine uspokoiła ją gestem, na co jej przyjaciółka zareagowała skrzywieniem.
Verin, z nosem wciąż w notatkach, w ogóle tego nie zauważyła.
— Ja nie wiem, Matko. Ale wątpię w to wszystko. Nic nie wiemy o ziemiach, na które Artur Hawking wysłał swych zdobywców. Bardzo niedobrze, że Lud Morza nie godzi się przepłynąć Oceanu Aryth. Powiadają, że po jego drugiej stronie leżą Wyspy Zmarłych. Szkoda, że nie wiem, o czym właściwie mowa, ale ta przeklęta małomówność Ludu Morza... — Westchnęła, wciąż nie podnosząc głowy, — Wszystko, czym dysponujemy, to jedno odniesienie do „ziem skrytych przez Cień, za zachodzącym słońcem, za Oceanem Aryth, gdzie panują Armie Nocy.” Wcale z tego nie wynika, czy armiom, które posłał tam Hawking, udało się pokonać te „Armie Nocy” albo w ogóle przetrwać śmierć Hawkinga. Kiedy wybuchła Wojna Stu Lat, wszyscy zanadto byli zajęci wykrawaniem własnej części imperium Hawkinga, by poświęcić choć jedną myśl jego armiom znajdującym się za oceanem. Wydaje mi się, Matko, że gdyby ich potomkowie wciąż jeszcze żyli i mieli zamiar powrócić, wówczas nie ociągaliby się tak długo.
— A zatem twoim zdaniem, Córko, to nie jest proroctwo?
— Weźmy teraz to „pradawne drzewo” — powiedziała Verin, pogrążona we własnych myślach. — Zawsze krążyły pogłoski, tylko i wyłącznie pogłoski, że lud Almoth, gdy jeszcze istniał, był w posiadaniu gałązki Avendesory, być może nawet żywego szczepu. A sztandar Almoth był „błękitny w imię nieba i czarny w imię ziemi, połączonych rozłożystym Drzewem Życia”. Naturalnie mieszkańcy Tarabonu Drzewem Człowieka nazywali samych siebie i twierdzili, że wywodzą się z władców i szlachetnych rodów z Wieku Legend. Istnieją jeszcze inne możliwości, ale z pewnością zauważysz, Matko, że co najmniej trzy skupiają się wokół Równiny Almoth i Głowy Tomana.
Głos Amyrlin brzmiał zwodniczo łagodnie.
— Czy orzekniesz coś wreszcie, Córko? Jeśli potomni Artura Hawkinga jednak nie mają powrócić, to ten napis nie jest proroctwem, a to pradawne drzewo znaczy tyle samo, co łeb śniętej ryby.
— Mogę ci podać tylko tyle, co wiem, Matko — powiedziała Verin, podnosząc wzrok znad swych notatek — i pozwolić, byś sama się na ten temat wypowiedziała. Jestem przekonana, że ostatnie niedobitki armii Artura Hawkinga wyginęły dawno temu, ale samym przekonaniem jeszcze nie sprawiam, by tak naprawdę było. Czas Zmiany, naturalnie, odnosi się do końca Wieku, a Wielki Pan...
Zasiadająca uderzyła w stół z siłą grzmotu.
— Doskonale wiem, kim jest Wielki Pan, Córko. Myślę, że powinnaś już stąd odejść. — Zrobiła głęboki wdech i wyraźnie się opanowała. — Idź, Verin. Nie chcę się na ciebie gniewać. Nie chcę zapominać, na czyj rozkaz kucharze piekli na noc ciastka, gdy byłam nowicjuszką.
— Matko — odezwała się Moiraine — nie ma w tym nic, co by sugerowało, że to proroctwo. Każdy, kto ma choć odrobinę rozumu i wiedzy, potrafiłby coś takiego ułożyć, a nikt nigdy nie twierdził, że Myrddraalom nie staje rozumu.
— I rzecz jasna — dodała spokojnie Verin — człowiek, co przenosi, oznacza jednego z tych trzech młodych ludzi, którzy ci towarzyszą, Moiraine.
Moiraine utkwiła w niej oszołomiony wzrok.
„Nie mają pojęcia, co się wokół nich dzieje? Ale ja jestem głupia.”
Zanim się połapała, co robi, sięgnęła do pulsującej łuny, do Prawdziwego Źródła. Jedyna Moc pomknęła jej żyłami, napełniając energią, tłumiąc blask Mocy otaczający Zasiadającą na Tronie Amyrlin, która zrobiła dokładnie to samo. Moiraine nigdy przedtem nie przyszło do głowy, by użyć Mocy przeciwko innej Aes Sedai.
„Żyjemy w niebezpiecznych czasach i świat balansuje nad przepaścią, więc trzeba zrobić to, co trzeba. Trzeba. Och, Verin, dlaczego musiałaś wtykać nos tam, gdzie nie jego miejsce?”
Verin zamknęła książeczkę i wsunęła ją z powrotem za pas, potem popatrzyła kolejno na obie kobiety. Oczom jej nie mógł umknąć widok poświaty, otaczającej każdą z nich, tego światła, które brało się z dotykania Prawdziwego Źródła. Tylko ktoś wyszkolony do przenoszenia mógł dostrzec łunę, jednak żadna Aes Sedai nie mogła jej przeoczyć u drugiej kobiety.
Do twarzy Verin przylgnął cień satysfakcji, niczym jednak nie zdradziła, czy wie, że to, co powiedziała, przypomina grom z jasnego nieba. Przypominała tylko osobę, która znalazła kawałek pasujący do układanki.
— Tak, tak mi się wydało, że tak musi być. Moiraine nie mogła zrobić tego sama, a kto mógł jej pomagać w tym lepiej, niż jej przyjaciółka z młodości, ta sama, która razem z nią wymykała się ukradkiem na dół, by wykradać ciastka? — Zamrugała. — Wybacz mi, Matko. Nie powinnam była tego mówić.
— Verin, Verin. — Amyrlin pokręciła głową z niedowierzaniem. — Oskarżasz swoją siostrę... i mnie?... Nawet nie wypowiem, o co. I martwisz się, że przemówiłaś do Zasiadającej na Tronie Amyrlin w zbyt poufały sposób? Wybiłaś otwór w dnie łodzi, i teraz martwisz się, że tonie. Zastanów się, co ty sugerujesz, Córko.
„Za późno, Siuan — pomyślała Moiraine. — Gdybyśmy nie popadły w panikę i nie sięgnęły do Źródła, to być może wtedy... Ale ona już się upewniła.”
— Dlaczego nam to mówisz, Verin? — spytała głośno. — Jeśli wierzysz w to, co mówisz, to powinnaś wyjawić to innym siostrom, szczególnie Czerwonym.
Oczy Verin rozszerzyły się ze zdumieniem.
— Tak. Tak, chyba powinnam. Nie przyszło mi to do głowy. Ale gdybym to uczyniła, to ty zostałabyś ujarzmiona, Moiraine, i ty też, Matko, a ten mężczyzna poskromiony. Nikt nigdy nie opisywał progresji zachodzącej w mężczyźnie, który włada Mocą. Kiedy dokładnie objawia się szaleństwo i w jaki sposób nim owłada? Jak szybko się rozwija? Czy on może funkcjonować, skoro jego ciało gnije? Jak długo? O ile nie zostanie poskromiony, to co ma się stać z tym młodym człowiekiem? Jeśli się go przypilnuje i udzieli mu wskazówek, będziemy mogły coś rejestrować, przynajmniej przez jakiś czas. A poza tym pozostaje jeszcze Cykl Karaethon. — Spokojnie wytrzymała ich oszołomione spojrzenia. — Zakładam, Matko, że to on jest Smokiem Odrodzonym? Nie wierzę, że dopuściłabyś, by człowiek potrafiący przenosić Moc, mógł poruszać się na wolności, o ile to nie Smok.
„Jej chodzi wyłącznie o wiedzę — pomyślała z podziwem Moiraine. — Oto kulminuje najstraszliwsze proroctwo, jakie znane jest światu, być może oznaczające koniec tego świata, a ją obchodzi wyłącznie wiedza. Ale mimo to nadal jest niebezpieczna.”
— Kto jeszcze o tym wie? — Amyrlin mówiła słabym, a mimo to wciąż władczym głosem. — Domyślam się, że Serafelle. Kto jeszcze, Verin?
— Nikt, Matko. Serafelle nie interesuje się specjalnie niczym, czego już nie opisano w księgach, i to w miarę możliwości w czasach jak najbardziej zamierzchłych. Jej zdaniem po całym świecie rozproszonych jest tyle starych ksiąg, manuskryptów i fragmentów, że ilością swą przewyższają dziesięciokrotnie nasze zbiory w Tar Valon. Żywi przekonanie, iż jest jeszcze dużo dawnej wiedzy, którą można odszukać...
— Dosyć, Siostro — przerwała jej Moiraine.
Puściła Prawdziwe Źródło i po chwili poczuła, że Amyrlin zrobiła to samo. Odpływowi Mocy zawsze towarzyszyło uczucie utraty, jakby to była krew i życie uciekające z otwartej rany. Jakaś jej cząstka pragnęła nadal dotykać Źródła, lecz w odróżnieniu od niektórych swoich sióstr, zgodnie z najważniejszym celem narzucanej sobie dyscypliny, nie szukała upodobania w tym uczuciu.
— Usiądź, Verin, i powiedz nam, co wiesz i jak się tego dowiedziałaś. Niczego nie pomijaj.
Verin wzięła krzesło — spojrzawszy na Amyrlin, czy ta pozwoli jej usiąść w swej obecności — a Moiraine przypatrywała się jej smutnym wzrokiem.
— To niepodobna — zaczęła Verin — by ktoś, kto dokładnie studiuje stare księgi, nie zauważył nic więcej prócz waszego dziwnego zachowania. Wybacz mi, Matko. Już dwadzieścia lat temu, podczas oblężenia Tar Valon, natknęłam się na pierwszą wskazówkę, a było to tylko...
„Światłości, dopomóż mi. Verin, jak ja cię kochałam za te ciastka i za to twoje łono, na którym mogłam się wypłakać. Zrobię jednak to, co muszę. Zrobię to. Muszę.”
Perrin wyjrzał ostrożnie zza rogu na oddalające się plecy Aes Sedai. Pachniała lawendowym mydłem, czego inni wcale by nie wyczuli nawet z bardzo bliska. Gdy tylko zniknęła z zasięgu wzroku, pośpieszył do drzwi infirmerii. Już wcześniej próbował zobaczyć się z Matem, a ta Aes Sedai — słyszał, jak ktoś ją nazywał Leane — omal nie przycięła mu głowy, nawet nie patrząc, kim jest. W pobliżu Aes Sedai czuł się nieswojo, szczególnie wtedy, gdy próbowały spojrzeć mu w oczy.
Nasłuchiwał chwilę przy drzwiach — nie słyszał niczyich kroków z obu stron korytarza, jak również nic po drugiej stronie drzwi — wszedł do środka i ostrożnie zamknął je za sobą.
Izba infirmerii była długa, miała białe ściany, z wejść na balkony dla łuczników, po obu jej stronach, padało do wewnątrz mnóstwo światła. Mat leżał na jednym z wąskich łóżek, stojących rzędem pod ścianą. Perrin spodziewał się, że po ostatniej nocy większość nich powinna być zajęta, ale zaraz sobie przypomniał, iż twierdza jest pełna Aes Sedai. Jedyną rzeczą, której Aes Sedai nie potrafiły uleczyć swym Uzdrawianiem, była śmierć. Czuł jednak, że w izbie pachnie chorobą.
Perrin skrzywił się na myśl o chorobie. Mat leżał spokojnie, z zamkniętymi oczyma, dłonie trzymał nieruchomo na okrywających go kocach. Wyglądał na wyczerpanego. Nawet nie na mocno chorego, a raczej tak, jakby przepracował trzy dni na polu i dopiero teraz położył się, by wypocząć. Pachniał... nie najlepiej, co by nie mówić. Perrin nie potrafił określić tego zapachu. Po prostu był to zły zapach.
Przysiadł ostrożnie na sąsiednim łóżku. Zawsze wszystko robił ostrożnie. Zawsze był roślejszy od większości ludzi, roślejszy od innych chłopców, od tak dawna, jak sięgał pamięcią. Musiał uważać, by komuś przypadkowo nie zrobić krzywdy albo czegoś nie rozbić. To już zdążyło stać się jego drugą naturą. Zawsze też lubił wszystko z góry przemyśleć, a czasami dodatkowo omówić z kimś innym.
„Ponieważ Randowi wydaje się, że jest jakimś lordem, nie mogę z nim pogadać, a Mat z pewnością nie będzie miał zbyt wiele do powiedzenia.”
Ubiegłej nocy poszedł do jednego z ogrodów, żeby się nad wszystkim zastanowić. Pod wpływem tego wspomnienia nadal ogarniał go wstyd. Gdyby tam nie poszedł, byłby blisko Egwene i Mata, i może wtedy nie zrobiono by im krzywdy. Wiedział jednak, że najprawdopodobniej leżałby teraz na którymś z tych łóżek, podobnie jak Mat, albo już by nie żył, ale to nie zmieniało jego stanu uczuć. Poszedł do ogrodu i to nie miało nic wspólnego z atakiem trolloków, którym tak się teraz przejmował.
Siedział w mroku i znalazły go tam usługujące kobiety oraz jedna z dam należących do świty lady Amalisy, lady Timora. Na jego widok Timora kazała tamtym natychmiast pobiec dalej, usłyszał, jak im nakazała:
— Znajdźcie Liandrin Sedai! Szybko!
Stanęły jak wryte, wpatrzone w niego takim wzrokiem, jakby myślały, że zaraz zniknie w oparach dymu, jak jakiś bard. Dokładnie w tym momencie rozległy się pierwsze dzwony alarmowe i wszyscy w twierdzy zaczęli nagle biegać.
— Liandrin — mruknął teraz. — Czerwona Ajah. One się zajmują wyłącznie mężczyznami, którzy potrafią prze. nosić Moc. Nie myślisz chyba, że jej zdaniem ja jestem jednym z takich, prawda?
Mat naturalnie nie odpowiedział. Spochmurniały Perrin podrapał się po nosie.
— Gadam do siebie. Jeszcze tylko tego mi brakowało na domiar wszystkiego.
Powieki Mata zatrzepotały.
— Kto...? Perrin? Co się stało? — Nie podniósł do końca powiek, a sądząc po głosie, właściwie ciągle jeszcze spał.
— Nie pamiętasz, Mat?
— Czego? — Mat sennym ruchem uniósł dłoń do twarzy, po czym opuścił ją z westchnieniem. Powieki znowu zaczynały opadać. — Pamiętam Egwene. Poprosiła, żebym poszedł... z nią... na spotkanie z Fainem. — Jego śmiech przeszedł w ziewnięcie. — Nie poprosiła. Nakazała... Nie wiem, co się stało potem... — Zacisnął usta i znowu zaczął oddychać głębokim, równym oddechem snu.
Perrin poderwał się na nogi, uszy jego bowiem pochwyciły odgłos zbliżających się kroków, ale nie miał gdzie się ukryć. Nadal stał obok łóżka Mata, gdy drzwi się otworzyły i do środka weszła Leane. Zatrzymała się, wsparła zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach i wolno zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Nieomal dorównywała mu wzrostem.
— Jesteś młodzieńcem nieomal tak pociągającym, że przy tobie wręcz żałuję, że nie wywodzę się z Zielonych — zaczęła cichym, a jednocześnie dźwięcznym głosem. — Nieomal. Jeśli jednak zdenerwowałeś mojego pacjenta... cóż, zanim przeszłam do Wieży, miewałam już do czynienia z braćmi prawie tak dużymi jak ty, więc nie myśl sobie, że te barki na coś ci się zdadzą.
Perrin kaszlnął. Często nie rozumiał, o co chodzi kobietom, gdy mówiły różne rzeczy.
„Inaczej niż Rand. On zawsze wie, co powiedzieć dziewczynie.”
Zorientował się, że w jego spojrzeniu z pewnością czai się groźba, więc z miejsca się jej pozbył. Nie chciał myśleć o Randzie, a nade wszystko nie chciał denerwować jakiejś Aes Sedai, szczególnie tej tutaj, która już zaczynała przytupywać nogą ze zniecierpliwienia.
— Ależ... ja go wcale nie denerwowałem. Nadal śpi, nie widzisz?
— Istotnie. To dobrze dla ciebie. Ale właściwie, co ty tu robisz? Pamiętam, że już raz cię stąd przepędziłam, nie myśl sobie, że zapomniałam.
— Chciałem się tylko dowiedzieć, jak on się miewa.
Zawahała się.
— Miewa się mianowicie tak, że śpi. A za kilka godzin wstanie z tego łóżka i będzie się wydawało, że nigdy mu nic nie było.
Pod wpływem jej wahania zaperzył się. Być może kłamała, choć Aes Sedai nigdy nie kłamią, ale też nie zawsze mówią prawdę. Nie bardzo wiedział. co się dzieje — Liandrin go szukała, a Leane okłamywała — pomyślał jednak, że już czas najwyższy, by wreszcie uwolnić się od Aes Sedai. Nie mógł nic zrobić dla Mata.
— Dziękuję — powiedział. — To w takim razie niech on śpi dalej. Wybacz, proszę.
Usiłował prześliznąć się obok niej, kierując się w stronę drzwi, jednak znienacka wyciągnęła ręce i chwyciła jego głowę, przyciągając twarz do swej twarzy, by móc zajrzeć w oczy. Miał wrażenie, że coś przez niego przepływa, ciepła fala, która zaczęła się w czubku głowy, dotarła do stóp, a potem zawróciła. Wyrwał się z jej dłoni.
— Jesteś zdrowy jak młode, dzikie zwierzę — powiedziała, wydymając wargi. — Ale jeśli masz te oczy od urodzenia, to ja jestem Białym Płaszczem.
— Zawsze miałem te same oczy — warknął.
Lekko się zmieszał, że przemówił do Aes Sedai takim tonem, ale zdziwiony był tak samo jak ona, gdy schwycił ją delikatnie za ramiona i uniósłszy, postawił na bok, usuwając ze swojej drogi. Popatrzeli na siebie, a on zastanawiał się, czy jego oczy są podobnie rozwarte z oszołomienia jak jej.
— Wybacz, proszę — powtórzył i pobiegł.
„Moje oczy. Moje przez Światłość przeklęte oczy!”
Promienie porannego słońca odbiły się od nich, zalśniły niczym wypolerowane złoto.
Rand przewracał się na łóżku, usiłując znaleźć wygodną pozycję na cienkim materacu. Przez szczeliny strzelnicze przesączało się światło słońca, ozłacając nagie, kamienne mury. Nie spał podczas pozostałej części nocy i mimo zmęczenia był przekonany, że już nie uda mu się zasnąć. Skórzany kaftan leżał na podłodze między jego łóżkiem a ścianą, ale resztę rzeczy miał na sobie, łącznie z nowymi butami. Miecz stał oparty o łóżko, łuk i kołczan leżały w kącie, na tobołkach z ubraniem.
Nie umiał się wyzbyć uczucia, że powinien skorzystać z szansy, którą dała mu Moiraine i natychmiast wyjechać. To pragnienie nie opuszczało go przez całą noc. Trzy razy podnosił się, by ruszyć w drogę. Dwa razy posunął się nawet tak daleko, że otworzył drzwi. Na korytarzach było pusto, z wyjątkiem służących wykonujących późne posługi, droga była wolna. Musiał się jednak upewnić.
Pojawił się Perrin, ze spuszczoną głową, mocno ziewając. Rand podniósł się.
— Jak się czuje Egwene? I Mat?
— Ona śpi, tak mi powiedziano. Nie chcieli mnie wpuścić do kobiecych komnat, bym mógł się z nią zobaczyć. Mat jest... — Nagle Perrin spochmurniał i wbił wzrok w podłogę. — Skoro tak się nim interesujesz, to czemu sam nie poszedłeś go zobaczyć? Już myślałem, że w ogóle cię nie interesujemy. Sam to zresztą powiedziałeś.
Otworzył swoją część szafy i zaczął przetrząsać rzeczy w poszukiwaniu czystej koszuli.
— Poszedłem do infirmerii, Perrin. Była tam jedna Aes Sedai, ta wysoka, która zawsze towarzyszy Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Powiedziała, że Mat śpi, że przeszkadzam i mogę przyjść kiedy indziej. Bardzo była podobna do pana Thane’a, gdy wydaje rozkazy swoim ludziom w młynie. Wiesz, jaki jest pan Thane, opryskliwy, każdy według niego ma wszystko robić dobrze od samego początku i to jak najszybciej.
Perrin nie odpowiedział. Zrzucił tylko z siebie kaftan i ściągnął koszulę przez głowę.
Rand przez chwilę wpatrywał się w plecy przyjaciela, a potem parsknął śmiechem.
— Chcesz coś usłyszeć? Wiesz, co ona mi powiedziała? Ta Aes Sedai w infirmerii. Widziałeś, jaka ona jest wysoka. Wysoka jak większość mężczyzn. Gdyby miała więcej wzrostu, to mogłaby mi patrzeć prosto w oczy. No więc zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, a potem mruknęła: „Wysoki jesteś, co? Gdzieś ty był, jak ja miałam szesnaście lat? Albo chociaż trzydzieści?” A potem zaczęła się śmiać, jakby to wszystko było żartem. I co ty na to?
Perrin wbił się wreszcie w świeżą koszulę i spojrzał na niego spode łba. Z tymi zwalistymi ramionami i gęstymi lokami przypominał Randowi rannego niedźwiedzia. Niedźwiedzia, który nie rozumie, dlaczego go zraniono.
— Perrin, ja...
— Jeśli chcesz sobie żartować z Aes Sedai — wszedł mu w słowo Perrin — to twoja sprawa, wasza lordowska mość. — Zaczął wpychać koszulę do spodni. — Ja nie spędzam tyle czasu na... dowcipkowaniu, to chyba właściwe słowo?... w obecności Aes Sedai. No, ale ja jestem tylko nieokrzesanym kowalem i mógłbym jeszcze komuś zawadzać, wasza lordowska mość.
Porwał kaftan z podłogi i ruszył w stronę drzwi.
— Niech sczeznę, Perrin, naprawdę przepraszam. Bałem się i myślałem, że mam kłopoty. Może je miałem, może nadal je mam, nie wiem, i nie chciałem, żebyście ty i Mat dzielili je ze mną. Światłości, ubiegłej nocy szukały mnie wszystkie kobiety. Zdaje się, że to właśnie jest część tego kłopotu, w który się wpakowałem. Tak myślę. A Liandrin... Ona... — Gwałtownie wyrzucił ręce w górę. — Perrin, wierz mi, nie chciałbyś doświadczyć tego na własnej skórze.
Perrin znieruchomiał, stał jednak przed drzwiami i tylko odrobinę odwrócił głowę, pozwalając Randowi zobaczyć jedno złote oko.
— Szukały cię? Może szukały nas wszystkich?
— Nie, one szukały właśnie mnie. Wolałbym, by było inaczej, ale wiem lepiej.
Perrin potrząsnął głową.
— Wiem, że Liandrin też mnie chciała widzieć. Słyszałem.
Rand zmarszczył brew.
— Po co miałaby...? To niczego nie zmienia. Popatrz, pierwszy otworzyłem usta i przyznałem, że źle postąpiłem. Naprawdę nie chciałem, Perrin. A teraz proszę, opowiedz mi o Macie.
— On śpi. Leane, tak się nazywa ta Aes Sedai, powiedziała, że za kilka godzin już wstanie. — Niespokojnie wzruszył ramionami. — Myślę, że kłamała. Wiem, że Aes Sedai nigdy nie kłamią, w każdym razie nie można ich na tym przyłapać, ale ona kłamała albo coś kryła. — Umilkł, patrząc z ukosa na Randa. — Naprawdę zrobiłeś to wszystko nieumyślnie? Wyjedziemy stąd razem? Ty, ja i Mat?
— Nie mogę, Perrin. Nie mogę ci powiedzieć dlaczego, ale naprawdę muszę jechać sam... Perrin, zaczekaj!
Drzwi zatrzasnęły się za przyjacielem.
Rand opadł z powrotem na łóżko.
— Nie mogę ci powiedzieć — mruknął. Uderzył pięścią w bok łóżka. — Nie mogę.
„Za to możesz jechać już teraz — odezwał się jakiś głos w jego głowie. — Egwene będzie zdrowa. Mat wstanie za jakąś godzinę lub dwie. Możesz już odejść. Zanim Moiraine zmieni zdanie.”
Zaczął się nawet powoli podnosić, ale łomotanie do drzwi sprawiło, że gwałtownie poderwał się na nogi. Gdyby to wracał Perrin, na pewno by nie pukał. Łomotanie rozległo się ponownie.
— Kto tam?
Do izby wszedł Lan, zatrzaskując za sobą drzwi piętą. Jak zwykle miał przy sobie miecz, przypasany do zwykłego kaftana, tego, który dzięki zielonej barwie nieomal ginął na tle lasu. Tym razem jednak lewe ramię miał obwiązane szeroką złotą wstęgą, ozdobioną na końcach frędzlami sięgającymi mu nieomal do łokcia. Do supła przypięty był złoty żuraw w locie, symbol Malkier.
— Zasiadająca na Tronie Amyrlin chce cię widzieć, pasterzu. Nie możesz tak iść. Ściągaj koszulę i uczesz włosy. Przypominają stóg siana.
Otworzył szafę i zaczął grzebać w rzeczach, które Rand zamierzał zostawić.
Rand stał jak zamurowany, miał wrażenie, że ktoś go uderzył obuchem w głowę. Naturalnie jakoś to przeczuwał, ale był przekonany, że zdąży zniknąć, zanim nadejdzie wezwanie.
„Ona wie. Światłości, jestem tego pewien.”
— Co to znaczy, że ona chce mnie widzieć? Ja wyjeżdżam, Lan. Miałeś rację. Idę zaraz do stajni, biorę konia i wyjeżdżam.
— Trzeba to było zrobić ubiegłej nocy. — Strażnik rzucił na łóżko koszulę z białego jedwabiu. — Nikt nie odmawia audiencji u Zasiadającej na Tronie Amyrlin, pasterzu. Nawet lord Kapitan Komandor Białych Płaszczy. Pedron Niall potrafiłby całą noc planować, jak ją zabić, gdyby mógł to zrobić bezkarnie, ale na wezwanie stawiłby się.
Odwrócił się i podniósł w górę jeden z kaftanów z wysokim kołnierzem, które trzymał w ręku.
— Ten może być.
Po każdym rękawie pięły się haftowane złotą nicią grube linie poplątanych pnączy o długich cierniach, takie same oplatały mankiety. Na kołnierzu, obrzeżonym złotem, odznaczały się złote czaple.
— Kolor też jest właściwy. — Wyraźnie coś go bawiło albo cieszyło. — No dalej, pasterzu. Zmień koszulę. Rusz się.
Rand z niechęcią ściągnął przez głowę koszulę ze zgrzebnej wełny.
— Będę się czuł jak jakiś dureń — wybąkał. — Jedwabna koszula! W życiu nie miałem na sobie jedwabnej koszuli. I nigdy też nie nosiłem takiego wymyślnego płaszcza, nawet w święto.
„Światłości, jak Perrin mnie w tym zobaczy... Niech sczeznę, po całej tej głupiej gadaninie o byciu lordem, jak on mnie w tym zobaczy, to już nigdy nie będzie chciał słuchać mojego tłumaczenia.”
— Nie możesz stanąć przed Zasiadającą na Tronie Amyrlin ubrany jak stajenny, który właśnie skończył swoją robotę przy koniach, pasterzu. Pokaż mi swoje buty. Mogą być. No dalej, ruszaj się, ruszaj. Nie każ Amyrlin czekać. Nie zapomnij o mieczu.
— Mój miecz! — Jedwabna koszula na głowie Randa stłumiła jęk. Pociągnął ją gwałtownie w dół. — W komnatach kobiet? Lan, jeśli pójdę na audiencję do Amyrlin... do Zasiadającej na Tronie Amyrlin, z mieczem u pasa, to ona...
— Nic nie zrobi — przerwał mu kwaśnym tonem Lan. — Jeśli Amyrlin się ciebie boi, a lepiej, byś myślał, że się nie boi, bo ja nie znam niczego, czego ta kobieta by się bała, to na pewno nie jest to zasługa miecza. A teraz zapamiętaj, masz uklęknąć, jak już do niej podejdziesz. Tylko na jedno kolano, to ważne — przestrzegł go. — Nie jesteś jakimś kupcem, przyłapanym na niedoważaniu. Może lepiej przećwicz.
— Wydaje mi się, że to potrafię. Widziałem jak Gwardziści Królowej przyklękali przed Królową Morgase.
Wargi Strażnika tknął cień uśmiechu.
— Tak, zrób to tak, jak oni. To im da co nieco do myślenia.
Rand zmarszczył czoło.
— Dlaczego mi to mówisz, Lan? Jesteś Strażnikiem. Zachowujesz się tak, jakbyś był po mojej stronie.
— Jestem po twojej stronie, pasterzu. Trochę. Tyle, by ci pomóc. — Twarz Strażnika przypominała kamień, a przyjazne słowa, wygłaszane opryskliwym tonem, brzmiały dziwacznie. — Nauczyłem cię wszystkiego, co mogłem, i nie pozwolę, żebyś się upodlił i popłakał. Koło wplata nas wszystkich do Wzoru zgodnie ze swą wolą. Ty masz w swych działaniach jeszcze mniej swobody niż większość ludzi, ale na Światłość, przyjmij to stojąc. Pamiętaj, kim jest Zasiadająca na Tronie Amyrlin, pasterzu, i okaż jej należny szacunek, ale zrób to, co ci radzę i patrz jej w oczy. No, nie stój tu tak i nie gap się. Schowaj koszulę do spodni.
Rand zamknął usta i schował koszulę.
„Pamiętać, kim ona jest? Niech sczeznę, czego ja bym nie dał, żeby móc zapomnieć, kim ona jest!”
Lan nie przestawał wydawać poleceń, Rand w tym czasie nałożył czerwony kaftan i przypasał miecz. Co mówić i do kogo, a czego nie mówić. Co robić, a czego nie robić. A nawet, jak się ruszać. Nie był pewien, czy to wszystko spamięta — większość wydawała się dziwna i łatwa do zapomnienia — i czuł, że właśnie tym, czego zapomni, wprawi Aes Sedai w złość.
„O ile już nie są złe. Skoro Moiraine powiedziała o wszystkim Zasiadającej, to komu jeszcze powiedziała?”
— Lan, czemu nie mogę zwyczajnie wyjechać, tak jak zamierzałem? Zanim by się dowiedziała, że jednak się przed nią nie stawię, już bym pokonał strażników pilnujących murów i dalej galopował.
— A ona wysłałaby za tobą pościg, zanim byś zdążył daleko odjechać. Amyrlin dostaje to, czego chce. — Poprawił pas Randa, sprzączka znalazła się teraz pośrodku. — To, co dla ciebie robię, jest dla ciebie najlepsze. Wierz mi.
— Ale po co to wszystko? Co to wszystko znaczy? Dla. czego mam przykładać rękę do serca, gdy Zasiadająca na Tronie Amyrlin wstanie? Dlaczego mam odmówić wszystkiego prócz wody, dlaczego mam uronić trochę na podłogę i powiedzieć: „Ziemię dręczy pragnienie”? A jak mnie spyta, ile mam lat, to czemu mówić, ile lat upłynęło od czasu, gdy dano mi miecz? Nie rozumiem połowy z tego, co mi powiedziałeś.
— Trzy krople, pasterzu, nie rozlej wszystkiego. Masz nakapać tylko trzy krople. Zrozumiesz później, o ile teraz to zapamiętasz. Traktuj to jak podtrzymywanie obyczaju. Zasiadająca postąpi z tobą tak, jak musi. Jeśli uważasz, że możesz tego uniknąć, to znaczy, że twoim zdaniem możesz polecieć do księżyca jak Lenn. Nie możesz uciec, ale może uda ci się przez jakiś czas nie ugiąć i przynajmniej zachować swoją dumę. Niech mnie Światłość spali, pewnie marnuję czas, ale nie mam nic lepszego do roboty. Nie ruszaj się.
Strażnik wyciągnął z kieszeni spory kawałek szerokiej, ozdobionej frędzlami wstęgi i obwiązał nim ramię Randa. Do supła przypiął szpilę emaliowaną na czerwono, zwieńczoną orłem z rozpostartymi skrzydłami.
— Kazałem to wykonać dla ciebie i znakomicie pasuje do tej okazji. To im da do myślenia.
Teraz już nie było żadnych wątpliwości. Strażnik się uśmiechał.
Rand popatrzył na szpilę zafrasowanym wzrokiem. Caldazar. Czerwony Orzeł Manetheren.
— Cierń dla stopy Czarnego — wymamrotał — i kolec dla jego dłoni. — Spojrzał na Strażnika. — Manetheren umarło dawno temu i poszło w niepamięć. Lan. Teraz to tylko nazwa występująca w księgach. Na ich miejscu są Dwie Rzeki, a ja, czego by nie mówić, jestem pasterzem i rolnikiem. To wszystko.
— Cóż, miecz, którego nie można było złamać, został w końcu roztrzaskany na kawałki, pasterzu, ale walczył z Cieniem do końca. Istnieje jedna zasada, nadrzędna wobec wszystkich innych, dla każdego mężczyzny. Cokolwiek by się działo, trzeba to przyjąć stojąc. No jak, jesteś już gotów? Zasiadająca na Tronie Amyrlin czeka. —
Czując chłodny węzeł gdzieś w brzuchu, Rand wyszedł w ślad za Strażnikiem na korytarz.