Zewnętrzny podwórzec pełen był celowego zamieszania, kiedy Rand wreszcie wydostał się nań, niosąc juki i tobołek zawierający harfę oraz flet. Słońce pięło się ku zenitowi. Mężczyźni krzątali się gorączkowo wokół koni, podciągając popręgi przy siodłach i poprawiając uprząż zaprzęgów, wokoło rozbrzmiewały podniesione głosy. Inni jeszcze gorączkowo biegali, uzupełniając na ostatnią chwilę zawartość swoich toreb przy siodłach, donosząc wodę pracującym lub w pośpiechu starając się załatwić coś, o czym właśnie sobie przypomnieli. Każdy jednak najwyraźniej dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, co robi i dokąd podąża. Krużganki straży i balkony dla łuczników były ponownie zatłoczone, a podniecenie elektryzowało poranne powietrze. Kopyta stukały po kamiennym bruku. Jeden z zaprzężonych koni zaczął wierzgać i stajenny ruszył, by go uspokoić. Powietrze przesycał ciężki, koński zapach. Płaszcz Randa wydymał się w podmuchach bryzy marszczącej wywieszone na wieżach sztandary z godłem atakującego sokoła, jednak przewieszony przez plecy łuk skutecznie krępował jego poły.
Spoza otwartych bram dochodziły dźwięki pikinierów i łuczników Amyrlin formujących czworobok. Marszowym krokiem zbliżali się właśnie od jednej z bocznych bram. Któryś z trębaczy sprawdzał swój róg.
Niektórzy ze Strażników uważnie obserwowali Randa, gdy ten przemierzał podwórzec, kilka brwi uniosło się na widok znaku czapli na mieczu, nie padło jednak żadne słowo. Połowa z nich nosiła płaszcze tak wyrafinowanie uszyte, iż niemal nie sposób było na nie patrzeć. Stał tam Mandarb, ogier Lana, wysoki, czarny, z płonącymi oczyma, Strażnika jednak nie było, brakowało także Aes Sedai, w ogóle nieobecność kobiet była uderzająca. Aldieb, biała klacz Moiraine kroczyła delikatnie w ślad za ogierem.
Gniady ogier Randa znajdował się w innej grupie, po przeciwległym końcu dziedzińca, wraz z chorążym dzierżącym sztandar Szarej Sowy Ingtara, samym Ingtarem oraz dwudziestoma innymi ludźmi, uzbrojonymi w lance zakończone dwustopowymi, stalowymi grotami. Ostrza lanc były wzniesione, twarze zakrywały opuszczone przyłbice hełmów, złote opończe z wyhaftowanym na piersi Czarnym Jastrzębiem spływały na napierśniki. Jedynie hełm Ingtara wyposażony był w pióropusz. Rand rozpoznawał niektóre twarze. Szorstki w słowach Uno, z długą blizną na podbródku i jednym okiem. Ragan i Masema. Inni, z którymi czasem zdarzyło mu się wymienić parę słów lub pograć w kamienie. Ragan pomachał do niego, Uno skinął głową, lecz większość postąpiła podobnie jak Masema — chłodne spojrzenie i ucieczka wzrokiem. Ich juczne konie stały spokojnie, tylko ogony miarowo chłostały boki.
Wielki gniadosz zatańczył nerwowo, gdy Rand mocował juki i tobołek za wysokim, tylnym łękiem siodła.
— Spokojnie Rudy — wymamrotał, wkładając nogę w strzemię i wskakując na siodło. Nie ściągnął jednak wodzy, pozwalając ogierowi pozbyć się trochę nagromadzonej w stajni energii.
Ku zaskoczeniu Randa od strony stajni nieoczekiwanie nadjechał Loial. Jego wierzchowiec, o owłosionych pęcinach, był wielki i mocny jak sam prawdziwy Dhurran. Pomimo iż wszystkie inne konie wyglądały przy nim jak Bela, Ogir, siedząc na nim, wyglądał jakby dosiadał kucyka.
Loial wydawał się nie uzbrojony, Rand nigdy nie słyszał, by Ogirowie nosili broń — stedding stanowiło wystarczającą ochronę. Nadto Loial miał własne predylekcje i pomysły odnośnie do tego, co może przydać się w podróży. Kieszenie jego płaszcza były znacząco wypchane, a na jukach odciskały swe ślady kanciaste rogi ksiąg.
Ogir zatrzymał swego konia w pobliżu i spojrzał na Randa, zakończone pędzelkami uszy zastrzygły niepewnie.
— Nie miałem pojęcia, że również jedziesz — powiedział Rand. — Myślałem, iż masz już dosyć podróżowania z nami. Tym razem nie da się przewidzieć, jak długo to wszystko potrwa i gdzie się skończy.
Koniuszki uszu Loiala podniosły się odrobinę.
— Kiedy spotkałem was po raz pierwszy, również nic nie było wiadome. A nadto, co wówczas powiedziałem i dzisiaj jest ważne. Nie mogę przepuścić okazji oglądania, jak rzeczywista historia oplata się wokół ta’veren. I pomożenia w odnalezieniu Rogu...
Mat i Perrin nadjechali w ślad za Loialem, zamilkli słysząc słowa Randa. Twarz Mata nosiła ślady zmęczenia wokół oczu, lecz rozświetlał ją blask zdrowia.
— Mat — powiedział Rand — przepraszam za to, co powiedziałem. Perrin, nie miałem tego na myśli. Zachowałem się głupio.
Mat spojrzał tylko na niego, potrząsnął głową i cicho rzekł do Perrina coś, czego Rand nie mógł usłyszeć. Uzbrojony był wyłącznie w łuk i kołczan, Perrin zaś miał nadto topór przytroczony do pasa. Wielkie ostrze topora miało kształt półksiężyca, i połyskiwało groźnie, a jego ciężar równoważył ostry szpic usadowiony po przeciwnej stronie trzonka.
— Mat? Perrin? Naprawdę, nie chciałem...
Pojechali dalej, w stronę oddziału Ingtara.
— Nie jest to odpowiedni płaszcz do podróży — zwrócił uwagę Loial.
Rand spojrzał w dół na złote ciernie spinające szkarłatne rękawy i skrzywił się.
„I nic dziwnego, że Mat i Perrin myślą, iż stroję się w cudze piórka”.
Kiedy wrócił do pokoju okazało się, iż jego rzeczy zostały już spakowane i wysłane. Wszystkie zwykłe płaszcze, które posiadał, znajdowały się obecnie na grzbietach jucznych koni, tak przynajmniej powiedział służący. Zaś płaszcze zostawione w garderobie były co do jednego równie strojne, jak okrycie, które założył. W torbie miał jedynie kilka koszul, wełniane skarpety i zapasowe spodnie. W końcu jakoś udało mu się usunąć złoty sznur z rękawa, aczkolwiek schował do kieszeni szpilkę ze złotym orłem. Ostatecznie Lan ofiarował mu ją w prezencie.
— Przebiorę się, kiedy wieczorem staniemy na popas — wymamrotał. Po chwili wziął głęboki odech: — Loial, wyrzekłem do ciebie słowa, których mówić nie powinienem. Teraz pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że mi wybaczysz. Miałbyś wszelkie prawo wypomnieć mi je, niemniej proszę cię, byś tego nie czynił.
Loial uśmiechnął się, jego uszy wyprężyły. Podprowadził bliżej konia.
— Ja przez cały czas wypowiadam coś, czego nie powinienem. Starsi zawsze mówili, iż najpierw mówię, a dopiero godzinę później zdarza mi się pomyśleć.
Nagle, tuż przy jego strzemieniu pojawił się Lan. Łuski jego zbroi miały zielono-szary kolor, służyć mogły znakomicie zakamuflowaniu w lesie lub pośród ciemności.
— Muszę z tobą porozmawiać pasterzu. — Spojrzał na Loiala. — Na osobności, jeśli pozwolisz, Budowniczy. Ten skinął głową i odprowadził swego wielkiego konia na bok.
— Nie wiem, czy powinienem cię wysłuchać — odrzekł Rand. — Te śmieszne rzeczy i wszystko to, co mi powiedziałeś, nie okazało się nazbyt pomocne.
— Kiedy nie możesz odnosić wielkich zwycięstw, pasterzu, naucz się kontentować małymi. Jeśli udało ci się przekonać otoczenie, iż jesteś czymś więcej, niż tylko wiejskim chłopcem, którym łatwo będzie manipulować, to już jest mały triumf. Teraz bądź cicho i słuchaj. Czasu zostało tylko na jedną lekcję, najtrudniejszą. Chowanie Miecza.
— Każdego ranka, przez godzinę nie pozwalałeś mi robić nic innego, jak tylko wyciągać to przeklęte ostrze i na powrót chować w pochwie. Na stojąco, siedząco, na leżąco. Sądzę, że już potrafię schować je do pochwy, nie kalecząc się przy tej okazji.
— Powiedziałem słuchaj, pasterzu — warknął Strażnik. — Przyjdzie czas, gdy będziesz musiał osiągnąć cel za wszelką cenę. Może się to zdarzyć zarówno w czasie ataku, jak i obrony. A jedyną drogą do celu — pozwolić, by miecz schował się w twym własnym ciele.
— To szaleństwo — odparł Rand. — Dlaczego kiedykolwiek miałbym...?
— Będziesz wiedział, kiedy ta chwila przyjdzie, pasterzu — przerwał mu Strażnik. — Kiedy cena warta będzie wysiłku i nie pozostanie ci żaden inny wybór. Nazywa się to Chowaniem Miecza. Zapamiętaj więc.
Ukazała się Amyrlin, która szła przez dziedziniec u boku lorda Agelmara oraz Leane wraz z jej sztabem. Ubrany w zielony aksamitny płaszcz lord Fal Dara nie wyglądał nawet obco pośród tak wielu uzbrojonych ludzi. Nigdzie jednak nie było widać śladu innych Aes Sedai. Kiedy przechodzili obok, Randowi udało się posłyszeć fragment rozmowy.
— Ależ Matko — protestował Agelmar — nie miałaś nawet czasu, by odpocząć po podróży. Obiecałem, że wydam dzisiaj na twą cześć ucztę, o jaką raczej trudno w Tar Valon.
Amyrlin potrząsnęła głową, nie zatrzymując się nawet na chwilę.
— Nie mogę, Agelmarze. Wiesz dobrze, że zostałabym, gdybym mogła. I tak nie planowałam długiej wizyty, a teraz naglące sprawy wymagają mej obecności w Białej Wieży. Moje miejsce jest tam.
— Matko, to hańba dla mnie, że przyjeżdżasz jednego dnia i opuszczasz nas następnego. Przysięgam ci, iż nie powtórzą się wydarzenia zeszłej nocy. Potroiłem załogi u bram miasta, podobnie jak oddziały straży. Sprowadziłem z miasta akrobatów, a z Mos Shirae przyjechał bard. Król Easar ma przybyć z Fal Moran, posłałem po niego, gdy tylko...
W miarę jak oddalali się w głąb dziedzińca, ich głosy cichły, wchłaniane przez zgiełk przygotowań. Amyrlin ani razu nie spojrzała w kierunku Randa.
Kiedy ten wreszcie rozejrzał się wokół siebie, Strażnik już poszedł i nigdzie nie było go widać. Loial na powrót podprowadził konia do boku Randa.
— To człowiek, którego trudno schwytać i zatrzymać, nieprawdaż Rand? Nigdzie go nie ma, potem znienacka się pojawia, potem znowu znika, i zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, jak przychodzi, czy odchodzi.
„Chowanie Miecza. — Randem wstrząsnął dreszcz. — Wszyscy Strażnicy muszą być szaleni”.
Strażnik, z którym rozmawiała Amyrlin, nagle pochylił się w siodle. Zanim dotarł do szerokich bram, już gnał na złamanie karku. Patrzyła za nim, w jego postawie był niezwykły upór.
— Dokąd on tak pędzi? — głośno zdziwił się Rand.
— Słyszałem — odparł Loial — że wciąż słała dzisiaj gońców, aż do Arad Doman. Plotka głosi, iż są jakieś kłopoty na Równinie Almoth, a Tron Amyrlin chce wiedzieć, o co dokładnie chodzi. Nie rozumiem jednak, dlaczego właśnie teraz? Z tego, co wiem, pogłoski o tych kłopotach dotarły wraz z Aes Sedai, z Tar Valon.
Rand poczuł zimny dreszcz. Ojciec Egwene posiadał w domu wielką mapę, mapę, nad którą marząc, ślęczał niejeden raz, kiedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak wyglądają marzenia, gdy się spełniają. Stara była to mapa, ukazywała kraje i ludy, o których przyjezdni kupcy powiadali, iż już nie istnieją, ale Równina Almoth była na niej zaznaczona — graniczyła z Głową Tomana.
„Spotkamy się znowu na Głowie Tomana”.
Było to na przeciwległym końcu znanego mu świata, na wybrzeżach Oceanu Aryth.
— To nie ma nic wspólnego z nami — wyszeptał. — Nic wspólnego ze mną.
Loial wydawał się nie słyszeć. Drapiąc się po nosie palcem grubym jak kiełbasa, Ogir wciąż wpatrywał się w bramę, za którą zniknął Strażnik.
— Jeżeli tak bardzo ją to interesuje, czemu nie wysłała kogoś przed opuszczeniem Tar Valon? Cóż, wy ludzie zachowujecie się gorączkowo, biegacie wkoło, krzycząc. — Uszy wyprężyły mu się z zakłopotania. — Przepraszam, Rand. Wiesz przecież, że zdarza mi się powiedzieć coś, zanim pomyślę. Sam jestem równie pochopny i raptowny.
Rand roześmiał się. Był to śmiech niezbyt radosny, ostatecznie jednak dobrze było mieć się choćby z czegoś pośmiać.
— Być może, gdybyśmy żyli równie długo jak wy, Ogirowie, bylibyśmy bardziej stateczni.
Loial miał dziewięćdziesiąt lat, co wedle norm Ogirów nie wystarczało, aby pozwolić mu na samodzielne opuszczanie stedding. To, że jednak wyruszył w drogę stanowiło, jak podkreślał, dowód jego porywczości. Jeśli więc Loial był przykładem łatwo gorączkującego się Ogira, to o pozostałych należało chyba sądzić podobnie jak Rand, że byli wykuci z kamienia.
— Być może — zadumał się Loial — lecz wy ludzie potraficie tak dużo zrobić ze swym żywotem. My tylko prowadzimy długie narady w stedding, pielęgnujemy gaje. Przecież nawet nasze budowle zostały wszystkie wykonane, zanim długa tułaczka dobiegła końca. To właśnie gaje były drogie sercu Ogira, nie zaś miasta, których budową zapisali się w pamięci ludzi. To pragnienie zobaczenia gajów, zasadzonych, aby upamiętnić Ogirów Budowniczych ze stedding, skłoniły mnie do opuszczenia domu. Ale od kiedy zdecydowaliśmy się powrócić do stedding... — jego słowa powoli cichły, w miarę zbliżania się Amyrlin.
Ingtar i jego towarzysze wyprostowali się w siodłach, przygotowując do zeskoczenia z nich i klęknięcia, lecz gestem nakazała im pozostać w miejscu. Przy boku miała Leane, Agelmar trzymał się o krok z tyłu. Z jego posępnej twarzy wyczytać można było, iż porzucił daremne usiłowania zatrzymania jej dłużej.
Zanim odezwała się słowem, najpierw przez chwilę patrzyła każdemu w oczy. Na twarzy Randa jej wzrok nie spoczął ani trochę dłużej niż na pozostałych.
— Niech pokój spłynie na twój miecz, lordzie Ingtarze — rzekła na koniec. — Sława Budowniczym, Loial Kiseran.
— Zaszczycasz nas, Matko. Niech pokój spłynie na Tar Valon. — Ingtar skłonił się w siodle, pozostali Shienarańczycy postąpili podobnie.
— Wszelka cześć dla Tar Valon — powiedział Loial, kłaniając się.
Jedynie Rand, oraz dwaj jego przyjaciele, których konie stały po przeciwnej stronie oddziału, pozostali wyprostowani. Zastanawiał się cóż takiego chciałaby im powiedzieć. Leane popatrzyła krzywo na trójkę chłopców, oczy Agelmara rozszerzyły się, lecz Amyrlin nie zwróciła na to uwagi.
— Wyruszacie więc w poszukiwaniu Rogu Valere — zaczęła — i nadzieję świata zabieracie ze sobą. Róg nie może pozostać w niewłaściwych rękach, szczególnie w rękach Sprzymierzeńców Ciemności. Ci, którzy przybędą na jego wezwanie, uczynią to niezależnie od tego, kto weń zadmie, przysięgą związani z Rogiem, nie ze Światłością.
Słowa te wywołały poruszenie wśród słuchających mężczyzn. Dotąd każdy wierzył, iż wezwani z grobu bohaterowie walczyć będą za Światłość. Jeśli mieliby się okazać sługami Cienia, wówczas...
Amyrlin ciągnęła dalej, lecz Rand już nie słuchał, bo oto powrócił Obserwator. Pod jego wzrokiem włosy zjeżyły mu się na karku. Wpatrywał się w zatłoczone balkony dla łuczników, przepatrywał dziedziniec, szeregi ludzi ściśnięte na krużgankach straży, u szczytu murów. Gdzieś pomiędzy nimi tkwiły niewidoczne, śledzące go oczy. Spojrzenie lepiło się doń jak wstrętne mazidło.
„To nie może być Pomor, przecież nie tutaj. A więc kto? Lub co?”
Przechylił się w siodle, zmuszając Rudego do zwrotu — szukał. Gniadosz nerwowo przestępował z nogi na nogę.
Nagle coś błysnęło tuż przed twarzą Randa. Człowiek przechodzący za plecami Amyrlin krzyknął i upadł, z jego boku sterczała czarnopióra strzała. Amyrlin stała spokojnie spoglądając na rozdarcie rękawa, jej krew wolno kapała na szary jedwab.
Kobieta krzyknęła i nagle podwórzec rozbrzmiał krzykami i lamentem. Tłum na murach zafalował gniewnie, a każdy mężczyzna znajdujący się na dziedzińcu obnażył miecz. Nawet Rand, z czego dopiero po chwili, niepomiernie zdziwiony, zdał sobie sprawę.
Agelmar potrząsnął ostrzem ku niebu.
— Znaleźć go! — wrzasnął. — Doprowadzić do mnie!
Kolor jego twarzy zmienił się z czerwieni w biel, gdy zobaczył krew na rękawie Amyrlin. Padł na kolana, skłaniając nisko głowę.
— Wybacz, Matko! Nie dopilnowałem twego bezpieczeństwa. Niech okryję się hańbą.
— Bzdury, Agelmarze — odparła Amyrlin. — Leane przestań tak biegać wokół mnie i zajmij się tamtym człowiekiem. Wiele razy zacięłam się mocniej podczas skrobania ryby, a on rzeczywiście potrzebuje pomocy. Agelmarze, wstań! Wstań, lordzie Fal Dara! Nie zawiodłeś mnie i nie masz powodów do wstydu. Zeszłego roku, w Białej Wieży, gdzie przy każdej bramie miałam swoich żołnierzy, a dookoła wszędzie Strażników, człowiek z nożem przedostał się na odległość pięciu stóp. Bez wątpienia Biały Płaszcz, aczkolwiek nie mam na to dowodu. Proszę wstań, teraz bowiem ty mnie zawstydzasz.
Kiedy Agelmar wstawał, ujęła palcami rozdarty rękaw.
— Kiepski strzał, jak na łucznika Białych Płaszczy, kiepski nawet jak na Sprzymierzeńca Ciemności. — Zamrugała oczyma, aż jej wzrok spoczął na Randzie. — O ile oczywiście celował we mnie.
Spojrzenie powędrowało dalej, zanim Rand zdążył coś wyczytać w jej twarzy. Nagle jednak zapragnął zeskoczyć z konia i natychmiast gdzieś się schować.
„Nie strzelano do niej, doskonale o tym wie”.
Leane podniosła się z miejsca, gdzie klęczała. Ktoś narzucił płaszcz na twarz człowieka trafionego strzałą.
— Nie żyje, Matko. — W głosie rozbrzmiewało zmęczenie. — Był martwy, zanim padł na ziemię. Nawet gdybym była tuż przy nim...
— Zrobiłaś, co mogłaś, Córko. Śmierci nie można Uzdrowić.
Agelmar podszedł bliżej.
— Matko, jeśli w pobliżu są zabójcy Białych Płaszczy, albo Sprzymierzeńcy Ciemności, musisz pozwolić mi wysłać ze sobą ludzi. Przynajmniej niech ci towarzyszą do rzeki. Nie miałbym po co żyć, gdyby coś złego przytrafiło ci się w Shienar. Proszę, wróć do kobiecych komnat. Własnym życiem zapewnię ci ochronę, dopóki nie będziesz gotowa do podróży.
— Zachowaj spokój — odrzekła mu. — To zadrapanie nie odwlecze mojego odjazdu nawet na chwilę. Tak, tak, z radością zgodzę się na to, by twoi ludzie towarzyszyli mi do rzeki, jeśli nalegasz. Lecz nie pozwolę, żeby cała ta sprawa na moment choćby odwlokła wyjazd lorda Ingtara. Dopóki Róg nie zostanie na powrót odnaleziony, liczy się każde uderzenie serca. Za pozwoleniem, lordzie Agelmarze, czy zechciałbyś wydać rozkazy swym sługom?
Agelmar pochylił głowę w zgodzie. W tej chwili oddałby jej nawet Fal Dara, gdyby tylko poprosiła.
Amyrlin odwróciła się do Ingtara i zgromadzonych za nim ludzi. Znów nawet nie spojrzała na Randa. Zaskoczyło go, gdy nagle uśmiechnęła się.
— Założyłabym się, że Illian nie wyposaży swego Wielkiego Polowania na Róg w tak gromką odprawę — powiedziała. — Ale do was należy prawdziwe Wielkie Polowanie. Jest was niewielu, więc możecie podróżować szybko, wystarczy jednak, by wypełnić swą powinność. Nakładam na ciebie, lordzie Ingtarze z Domu Shinowa, i na was wszystkich, obowiązek odnalezienia Rogu Valere. I niech nic nie stanie wam na przeszkodzie.
Ingtar gwałtownym ruchem wyciągnął miecz z pochwy i ucałował obnażone ostrze.
— Na moje życie i duszę, na mój Dom i honor, przysięgam to uczynić, Matko.
— Jedź więc.
Ingtar popędził konia w kierunku bramy.
Rand wbił pięty w boki Rudego i pognał za kolumną, która już znikała w cieniu bram.
Nieświadomi tego, co zdarzyło się w środku, pikinierzy i łucznicy Amyrlin stali, tworząc żywy mur, wzdłuż drogi od bram do właściwego miasta, a Płomień Tar Valon lśnił na ich piersiach. Dobosze i trębacze czekali w pobliżu bram, gotowi stanąć w szeregu, kiedy tylko ich pani opuści bramę. Tuż za rzędem uzbrojonych ludzi, tłoczno było na placu przed wieżą. Niektórzy wznosili okrzyki na widok sztandaru Ingtara, sporo osób bez wątpienia myślało, iż to odjeżdża Zasiadająca na Tronie Amyrlin. Wzmagający się pomruk ścigał Randa poprzez plac.
Dogonił Ingtara w Miejscu, gdzie ulicę ograniczały niskie strzechy domów i sklepów, gdzie tłum gęsto stał po obu jej stronach. Niektórzy również wznosili okrzyki. Mat i Perrin jechali na samym czele kolumny obok Ingtara i Loiala, lecz jedynie dwaj ostatni obejrzeli się, gdy Rand do nich dołączył.
„W jaki sposób miałbym ich przeprosić, skoro nie pozwalają mi nawet zbliżyć się na tyle, żeby cokolwiek powiedzieć. Niech sczeznę, wcale nie wygląda, jakby umierał”.
— Changu i Nidao zniknęli — rzekł nagle Ingtar. Wydawał się zimny i zły, ale również wstrząśnięty. — Jeszcze w wieży policzyliśmy wszystkich, żywych i martwych. Liczyliśmy dwukrotnie, ostatniej nocy i ponownie rankiem. Nie doliczyliśmy się jedynie ich dwu.
— Changu zeszłej nocy stał na warcie w lochach — powiedział Rand wolno.
— Nidao był razem z nim. Mieli objąć drugą wartę. Zawsze trzymali się razem, nawet jeśli wymagało to dodatkowej służby, lub konieczności przehandlowania jej z kimś innym. To nie był ich czas, kiedy się wszystko stało, lecz... Walczyli w Wąwozie Tarvina, miesiąc temu, i uratowali lorda Agelmara, kiedy jego koń padł i obskoczyły go trolloki. A teraz... Sprzymierzeńcy Ciemności. — Wciągnął głęboki oddech. — Wszystko się rozpada.
Jakiś człowiek na koniu sforsował ciżbę zgromadzoną wzdłuż ulicy i włączył się do kolumny, zajmując miejsce za Ingtarem. Sądząc po ubiorze był to mieszkaniec miasta; szczupły, z pomarszczoną twarzą i długimi, siwiejącymi włosami. Do jego siodła przymocowany był tobołek i bukłak z wodą, przy pasie wisiał krótki miecz, zębaty łamacz mieczy oraz pałka.
Ingtar pochwycił spojrzenie Randa.
— To jest Hurin, nasz węszyciel. Nie ma potrzeby, aby Aes Sedai wiedziały o nim. Nie dlatego, że to co czyni jest złe. Król trzyma węszyciela w Fal Moran, w Ankor Dail też mają jednego. Po prostu Aes Sedai rzadko lubią to, czego nie rozumieją, a on na dodatek jest mężczyzną... Rzecz jasna, jego talenty nie mają nic wspólnego z Mocą. Powiedz, mu to sam, Hurmie.
— Tak, lordzie Ingtar — powiedział mężczyzna. Ze swego siodła nisko skłonił się Randowi. — To zaszczyt służyć ci, mój panie.
— Mów do mnie Rand. — Rand wyciągnął rękę, po chwili Hurin uśmiechnął się i uścisnął ją.
— Jak sobie życzysz, lordzie Rand. Lord Ingtar i lord Kajin nie przykładają nadmiernej uwagi do manier, lord Agelmar rzecz jasna również, lecz w mieście powiadają, iż jesteś zagranicznym księciem z południa, a niektórzy z zagranicznych panów niezmiernie dbają o poprawność zachowania w ich obecności.
— Nie jestem lordem.
„W końcu przynajmniej od tego udało mi się uwolnić”.
— Po prostu, Rand.
Hurin zamrugał.
— Jak sobie życzysz, mój pa... ach... Rand. Jestem węszycielem, jak wiesz. Tej niedzieli upłyną cztery lata. Przedtem nigdy nie słyszałem o czymś takim, teraz jednak wiem, że są inni podobni do mnie. Wszystko zaczęło się stopniowo. Najpierw czułem złe wonie, tam gdzie inni nie czuli nic, potem moje zdolności wzrosły. Minął rok, zanim zdałem sobie sprawę, co się dzieje. Potrafię wyczuwać zapach przemocy, zabijania i bólu. Czuję miejsca, w których dokonywano gwałtu. Potrafię iść śladem tego, który to zrobił. Każdy ślad jest inny, nie ma więc problemu z odróżnieniem ich. Lord Ingtar usłyszał o mnie i przyjął mnie na służbę, na służbę królewskiej sprawiedliwości.
— Potrafisz wyczuwać zapach przemocy? — zapytał Rand. Nie potrafił się powstrzymać przed spoglądaniem na nos swego rozmówcy. Zwykły nos, ani duży, ani mały. — Powiadasz, że rzeczywiście potrafisz tropić kogoś, kto powiedzmy, zabił innego człowieka? Czuć jego zapach?
— Potrafię, mój pa... ach... Rand. Z upływem czasu zapach się rozwiewa, ale im gorszego gwałtu się dopuszczono, tym dłużej trwa. Och, potrafię wyczuć pole bitwy po upływie dziesięciu lat, chociaż ślady po walczących dawno już zniknęły. Wyżej, w okolicach Ugoru, ślady trolloków niemal nigdy nie znikają. To znaczy nie samych trolloków, lecz zabijania i bólu. Natomiast zapach walki w karczmie, podczas której, dajmy na to, złamią komuś rękę... taki zapach zanika w ciągu kilku godzin.
— Zdaje mi się, że rozumiem, dlaczego nie chciałbyś, aby znalazły cię Aes Sedai.
— Ach, lord Ingtar miał rację w tym, co powiedział o Aes Sedai, niech Światłość je oświeca... ach... Rand. Kiedyś w Cairhien przeżyłem spotkanie z jedną z nich, z Brązową Ajah, choć, zanim nie pozwoliła mi odejść, przysiągłbym, że to była Czerwona. Przez cały miesiąc trzymała mnie próbując dojść, w jaki sposób potrafię czuć. Koniecznie chciała się tego dowiedzieć. Przez cały czas mruczała: „Czy to stare talenty odradzają się, czy powstają nowe?” i patrzyła na mnie tak, jakbym naprawdę używał Jedynej Mocy. W pewnej chwili sam zacząłem w to wierzyć. Lecz przecież nie oszalałem i w istocie nic nie byłem w stanie zrobić. Po prostu czuję zapach.
Rand nie mógł w tym momencie nie wspomnieć na słowa Moiraine: „Stare bariery słabną. Coś rozpada się i zmienia w naszych czasach. Stare rzeczy odradzają się i powstają nowe. Być może za naszego życia zobaczymy koniec wieku”.
Wstrząsnął nim dreszcz.
— A więc, będziemy tropić tych, którzy ukradli Róg, posługując się twoim nosem.
Ingtar przytaknął. Hurin uśmiechnął się z dumą i powiedział:
— Tak właśnie zrobimy... ach... Rand. Pewnego razu ścigałem mordercę aż do Cairhien, innym razem przez całą drogę do Maradon, aby doprowadzić ich przed oblicze królewskiej sprawiedliwości. — Jego uśmiech zniknął, teraz wydawał się bardziej zakłopotany. — Ale ta sprawa jest najgorsza. Morderstwo roztacza wstrętny zapach, lecz to... — Nos mu się zmarszczył. — W tę sprawę, zeszłej nocy byli zaangażowani ludzie. Musieli być Sprzymierzeńcami Ciemności, chociaż na podstawie samego zapachu nie da się tego powiedzieć. Będę szedł za zapachem trolloków i Półczłowieka. I czegoś jeszcze gorszego.
Jego głos powoli cichł, ginąc wśród grymasów i mamrotania, Rand jednak słyszał powtarzającą się frazę:
— Coś gorszego jeszcze, Światłości ratuj.
Dojechali do bram miasta, tuż za murami Hurin uniósł twarz i wciągnął w rozwarte nozdrza powiew wiatru. Prychnął z niesmakiem.
— Tędy, lordzie Ingtarze. — Wskazał na południe.
Ingtar wydawał się zaskoczony.
— Nie w kierunku Ugoru?
— Nie, lordzie Ingtarze. Ohyda! — Hurin wytarł usta w płaszcz. — Niemal mogę posmakować ich zapach. Pojechali na południe.
— Miała rację tedy Zasiadająca na Tronie Amyrlin — powiedział wolno Ingtar. — Wielka i mądra kobieta, która zasłużyła na lepsze sługi niż ja. Trzymajmy się więc śladu, Hurin.
Rand odwrócił się i spojrzał poprzez bramę na ulicę wiodącą do wieży, potem na samą wieżę. Miał nadzieję, że Egwene nic się nie stało.
„Nynaeve zaopiekuje się nią. Być może tak będzie nawet lepiej, jak czyste cięcie, które boli dopiero wówczas, gdy już jest po wszystkim”.
Podążał za Ingtarem i sztandarem Szarej Sowy, na południe. Zrywał się wiatr, który pomimo świecącego słońca mrozem wiał w plecy. Zdawało się, że w jego podmuchach słychać śmiech, niewyraźny i kpiący.
Woskowy księżyc oświetlał wilgotne, pogrążone w nocnym mroku ulice Illian, wciąż rozbrzmiewające przeciągającymi się obchodami święta. Za kilka dni miało nastąpić oficjalne otwarcie Wielkiego Polowania na Róg, wśród parady i ceremonii, które swą tradycję wywodziły aż z Wieku Legend. Uroczystości na cześć uczestników Polowania zbiegły się w czasie ze Świętem Teven, z jego słynnymi turniejami i nagrodami dla bardów. Nagroda główna,. jak zazwyczaj, miała przypaść temu, który najlepiej zadeklamuje Wielkie Polowanie na Róg.
Tej nocy bardowie śpiewali w rezydencjach i pałacach miasta, gdzie zażywali rozrywki wielcy i potężni, Myśliwi zaś przybywali ze wszystkich stron świata, aby ścigać i zdobyć, jeśli nawet nie sam Róg, to przynajmniej nieśmiertelność w pieśni i opowieści. Tej nocy cieszyli się muzyką i tańcem, otoczeni entuzjastami kosztowali lodów, aby ochłodzić czoła rozpalone pierwszym tego roku prawdziwym upałem. Karnawał wyległ na ulice i trwał pośród rozświetlonej księżycową poświatą parnej nocy. Dopóki nie rozpocznie się Polowanie, każdy dzień zmieni się w święto, każda noc rozbrzmi zabawą.
Ludzie mijali Bayle’a Domona. Przesuwały się najdziwaczniejsze i najbardziej fantazyjne kostiumy, z których wiele raczej odkrywało, niż przykrywało nagość ciał. Krzycząc i śpiewając przebiegały kilkuosobwe grupy, które po chwili rozpadały się na chichoczące i trzymające się za ręce pary, by następnie znów przyłączyć się do ochrypłego chóru. Fajerwerki eksplodowały na niebie, złotem i srebrem rozbłyskując na tle czerni. W mieście przebywało obecnie prawie tyle samo iluminatorów, co bardów.
Domon równie niewiele uwagi poświęcał fajerwerkom, co Polowaniu. Szedł właśnie, aby spotkać się z ludźmi, co do których żywił podejrzenia, że mogą chcieć go zabić.
Po Moście Kwiatów przekroczył jeden z licznych w mieście kanałów i dostał się do Pachnącej Dzielnicy, w portowej części Illian. Kanał śmierdział zawartością niezliczonych nocników i nawet ślad po kwiatach nie pozostał w pobliżu mostu. Nad dzielnicą unosił się zapach juty i smoły, dobiegający od doków stoczni. W połączeniu z kwaśnym odorem mułu zatoki tworzył nieznośną zawiesinę w powietrzu tak gęstym od upału, że można by je niemalże pić. Domon oddychał ciężko. Za każdym razem, gdy powracał z krain północy, był zaskoczony, pomimo że przecież tutaj się właśnie urodził, upałem wczesnego lata spływającym na Illian.
W jednym ręku trzymał grubą pałkę, druga spoczywała na rękojeści krótkiego miecza, który tyle razy już służył mu w walce z rzecznymi zbójcami, wdzierającymi się na pokłady statków handlowych. Z pewnością niejeden rozbójnik czaił się w mroku tej rozhulanej nocy, podczas której łupy mogły być bogate, a ofiary zazwyczaj miały w sobie spore ilości wina.
Był mocno zbudowanym, muskularnym mężczyzną, a prosty płaszcz z pewnością nie czynił go wystarczająco bogatym w oczach zaczajonych pośród mroku łowców złota, żeby chcieli ryzykować spotkanie z jego pałką. Tych kilku, którym rzuciła się w oczy jego sylwetka na tle światła wylewającego się przez okna, chyłkiem umknęło w ciemność. Ciemne, długie włosy spływały mu na ramiona, długa broda okalała okrągłą twarz. Na tej twarzy nigdy właściwie nie gościł wyraz łagodności, teraz jednak była tak sroga, jakby jej właściciel postanowił utorować sobie drogę poprzez mur. Miał spotkać się z tutejszymi ludźmi i nie był z tego powodu szczęśliwy.
Tłum świętujących zgęstniał nieco, przechodzili obok śpiewając i fałszując, bo wino mieszało im języki.
“Róg Valere, na moją starą prababkę! — myślał ponuro Domon. — W tej sprawie ryzykuję moim statkiem. I, skarz mnie Fortuno, moim życiem”.
Wszedł do gospody. Nad drzwiami widniał rysunek wielkiego, biało pręgowanego borsuka, tańczącego na tylnich łapach przed człowiekiem, trzymającym srebrną łopatę. Gospoda nazywała się „Spokój Borsuka”, chociaż nawet karczmarka, Nieda Sidoro, nie wiedziała, skąd pochodziła ta nazwa. W Illian zawsze była taka gospoda.
Sala ogólna była dobrze oświetlona i cicha, podłogę wysypano trocinami, muzyk delikatnie brzdąkał na dwunastostrunowym instrumencie, grając jedną ze smutnych piosenek Ludu Morza. Nieda nie zezwalała na żadne awantury w swojej gospodzie, a jej siostrzeniec Bili był wystarczająco silny, aby unieść człowieka jedną ręką. Żeglarze, dokerzy i magazynierzy przychodzili do „Borsuka”, aby napić się, trochę porozmawiać, zagrać w kamienie lub strzałki. Teraz sala była zapełniona jedynie w połowie, nawet zwolennicy spokoju skuszeni zostali splendorem święta. Rozmowy toczyły się przyciszonym głosem, Domon jednak zdołał usłyszeć wzmianki na temat Polowania i fałszywego Smoka, którego pochwycili Murandianie, oraz tego Smoka którego Taireńczycy właśnie ścigali po Haddon Mirk. Istniały, jak się zdawało, pewne wątpliwości co do tego, czy lepszy byłby martwy Smok, czy Taireńczycy.
Domon skrzywił się.
„Fałszywe Smoki! Skarz mnie Fortuno, nie ma już żadnego bezpiecznego miejsca w dzisiejszych czasach”.
Lecz w rzeczywistości nie troszczył się wcale ani o fałszywych Smoków, ani o Polowanie.
Gruba właścicielka, z włosami zaplecionymi z tyłu głowy, wycierała kufle, równocześnie uważnie przypatrując się swym gościom. Nie przerywając swego zajęcia, nawet nie patrząc na Demona, opuściła jedną powiekę, zaś drugim okiem wskazała trzech mężczyzn siedzących przy stole w kącie. Zachowywali się cicho, nawet jak na zwyczaje panujące w „Borsuku”. Wyczuć można było niemalże bijący od nich smutek. Ich aksamitne, czarne kapelusze w kształcie dzwonu oraz czarne płaszcze haftowane na piersiach pasami srebra, szkarłatu i złota, odznaczały się pośród zwykłych, prostych ubiorów pozostałych gości.
Domon westchnął i sam zajął stół w kącie.
„Tym razem Cairhienianie”.
Wziął z rąk usługującej dziewczyny kufel brązowego piwa i pociągnął długi łyk. Kiedy postawił naczynie na stole, trzej mężczyźni w prążkowanych płaszczach stali już przed nim. Wykonał dłonią nieznaczny gest, dając do zrozumienia Niedzie, że pomoc Biliego nie będzie potrzebna.
— Kapitan Domon?
Wszyscy trzej praktycznie niczym nie różnili się między sobą, lecz mówiącego otaczała delikatna aura, która Domonowi pozwoliła rozpoznać przywódcę. Jak się wydawało, nie byli uzbrojeni. Pomimo bogatych ubiorów wyglądali, jakby wcale nie potrzebowali broni. W na pozór zwyczajnych twarzach lśniły twarde oczy.
— Kapitan Bayle Domon, ze statku „Spray”?
Domon krótko skinął głową, trzej mężczyźni usiedli, nawet nie czekając na zaproszenie. Rozmawiał ten, który mówił poprzednio, pozostali dwaj tylko patrzyli, ledwo mrugając oczyma.
„Straż przyboczna — pomyślał Domon — pomimo tych strojnych ubiorów. Kim musi być ten człowiek, skoro może sobie pozwolić na prywatną ochronę?”
— Kapitanie Domon, mamy osobę, którą należy przewieźć z Mayene do Illian.
— "Spray” jest statkiem rzecznym — przerwał mu Domon. — Ma zbyt słabe zanurzenie i kil nieodpowiedni do pływania po głębokich wodach.
Nie była to całkowita prawda, lecz dla ludzi z lądu powinno wystarczyć.
„Ostatecznie będzie to jakaś zmiana w porównaniu z Łzą. Stają się coraz sprytniejsi”.
Mężczyzna wydawał się całkowicie niezmieszany.
— Słyszeliśmy, żeś zrezygnował z rzecznego handlu.
— Może tak, może nie. Jeszcze nie zdecydowałem.
W istocie nie była to prawda. Postanowił już więcej nie wracać w górę rzeki, nie wracać na Ziemie Graniczne, nigdy, nawet za cały jedwab przewożony w taireńskich statkach. Saldeańskie futra i pieprz, nie były po prostu tego warte i nie miało to nic wspólnego z zasłyszanymi plotkami o fałszywych Smokach. Zastanawiał się jednak, skąd ktoś miałby o tym wiedzieć. O swojej decyzji z nikim nie rozmawiał, a jednak ludzie w jakiś sposób wiedzieli.
— Z łatwością możesz dopłynąć do Mayene. Bez wątpienia, kapitanie, zdecyduje się pan pożeglować wzdłuż linii brzegu za cenę tysiąca złotych marek.
Wbrew woli Domon wybałuszył oczy. Było to czterokrotnie więcej, niźli zaoferowano mu ostatnio, suma wystarczająco duża, by człowiekowi rozdziawiła się gęba ze zdziwienia.
— Chcecie, abym kogo przewiózł? Samą Pierwszą z Mayene? A więc Łzie udało się ją w końcu wypędzić?
— Nie ma potrzeby wymieniania żadnych nazwisk, kapitanie.
Mężczyzna położył na ladzie dużą skórzaną sakiewkę i zapieczętowany pergamin. Sakiewka ciężko pobrzękiwała, gdy przesuwał ją w poprzek stołu. W wielkim, czerwonym, woskowym kręgu, spinającym zwinięty pergamin, odciśnięte było słońce o wielu promieniach — pieczęć Wschodzącego Słońca Cairhien.
— Dwieście w formie zaliczki. Za tysiąc marek, jak sądzę, nie będziesz dopytywał się o nazwiska. Gdy wręczysz to pismo, rzecz jasna z nie naruszoną pieczęcią, Kapitanowi Portu w Mayene, otrzymasz następne trzysta i pasażera. Resztę kwoty zatrzymam do czasu, aż dostarczysz pasażera tutaj. Otrzymasz je pod warunkiem, że nie uczynisz żadnych wysiłków w celu odkrycia jego tożsamości.
Domon wciągnął głęboki oddech.
„Fortuno, warto by było popłynąć nawet tylko za to, co jest w tej sakiewce”.
Tysiąc marek stanowiło więcej pieniędzy, niż byłby w stanie zaoszczędzić przez trzy lata. Podejrzewał, że gdyby trochę bardziej wysondował trzech mężczyzn, znalazłby inne dane, dokładniej wskazujące na to, iż jego podróż związana jest z tajnymi porozumieniami pomiędzy Radą Dziewięciu z Illien a Pierwszą z Mayene. Państwo-miasto Pierwszej było prowincją Łzy wyłącznie z nazwy, bez wątpienia więc przydałaby się jej pomoc Illian. Ponadto, wielu w Illian mówiło, że czas już przyszedł na następną wojnę, że Łza zabiera więcej niż tylko sprawiedliwy podatek z handlu na Morzu Sztormów. Piękną sieć na niego zarzucono, wpadłby w nią pewnie, gdyby to nie była już trzecia tego typu próba w ciągu ostatniego miesiąca.
Wyciągnął rękę, aby wziąć sakiewkę, ale mężczyzna, z którym rozmawiał, chwycił go za nadgarstek. Domon spojrzał na niego, tamten zupełnie niezmieszany odwzajemnił spojrzenie.
— Musi pan wypłynąć najszybciej jak to tylko możliwe, kapitanie.
— O pierwszym brzasku — odburknął Domon, a mężczyzna pokiwał głową i zwolnił uścisk.
— O pierwszy brzasku więc, kapitanie Domon. Pamiętaj, tylko dyskretni ludzie pozostają przy życiu i mogą cieszyć się wydawaniem pieniędzy.
Domon patrzył, jak trzej mężczyźni opuszczali karczmę, później zatopił wzrok w sakiewce i pergaminie. Ktoś chciał, żeby pożeglował na wschód. Łza czy Mayene, nie miało znaczenia, zawsze chodziło o wschód. Pomyślał, że wie, kto to taki.
„Tym razem jednak znowu nie udało mi się uzyskać żadnej wskazówki, która naprowadziłaby mnie na trop”.
Skąd mógł wiedzieć, kto jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Miał jednak pewność, że od kiedy opuścił Marabon i popłynął w dół rzeki, podążali za nim Sprzymierzeńcy Ciemności. Sprzymierzeńcy Ciemności i trolloki. Tego był pewien. Prawdziwym pytaniem jednak, na które nie uzyskał nawet przebłysku odpowiedzi, było: dlaczego?
— Kłopoty Bayle? — zapytała Nieda. — Wyglądasz, jakbyś przed chwilą zobaczył trolloka.
Zachichotała, dźwięk pasował do kobiety o jej tuszy. Podobnie jak większość ludzi, którzy nigdy nie byli na Ziemiach Granicznych, Nieda nie wierzyła w trolloki. Domon próbował przekazać jej prawdę, bawiły ją te historie, uważała je jednak w całości za kłamstwa. W śnieg nie wierzyła również.
— Żadnych kłopotów, Nieda. — Rozwiązał sakiewkę, wyciągnął monetę i wręczył jej. — Stawiam wszystkim. Niech piją, dopóki wystarczy, później dam ci następną.
Nieda, zaskoczona, oglądała monetę.
— Marka z Tar Valon. Zacząłeś handlować z wiedźmami, Bayle?
— Nie! — powiedział ochryple. — Tego nie zrobię nigdy!
Sprawdziła monetę zębami, potem szybko wsunęła za szeroki pas.
— Cóż, przynajmniej jest z tego pożytek. Zresztą sądzę, że wiedźmy nie są takie złe, jak się o nich opowiada. O wielu mężczyznach nie mogłabym tego powiedzieć. Znam człowieka, który mi ją wymieni. Biorąc pod uwagę ilość gości dzisiejszego wieczoru, zapewne nie będziesz musiał mi dawać następnej. Jeszcze piwa, Bayle?
Skinął tępo głową, chociaż kufel był niemalże pełny. Ciężko odeszła od stołu. Była jego przyjaciółką, z pewnością więc nie rozpowie o tym, co widziała. Siedział, wpatrując się w skórzaną sakiewkę. Następny kufel wyrósł przed nim, zanim zdecydował się otworzyć sakiewkę na tyle, by obejrzeć monety. Rozgarnął je zrogowaciałym palcem. Złote marki zalśniły w świetle lamp, na każdej z nich wybity był Płomień Tar Valon. Pośpiesznie zawiązał rzemyk. Niebezpieczne monety. Jedna lub dwie przejdą nie zauważone, lecz taka ilość powie ludziom dokładnie to, co pomyślała sobie Niech. W mieście byli Synowie Światłości i chociaż prawa Illian nie zakazywały robienia interesów z Aes Sedai, nie mógłby udać się do magistratu, by szukać ochrony przed Białymi Płaszczami. Ludzie, którzy go wynajęli, upewnili się, że nie zatrzyma po prostu złota i nie zostanie w Illian.
Kiedy tak siedział, zamartwiając się, do „Borsuka” wszedł jego zastępca na „Sprayu”, Yarin Maeldan, wiecznie roztargniony, podobny do bociana. Stanął przed stołem, przy którym siedział Domon, brwi miał ściągnięte nad długim nosem.
— Carn nie żyje, kapitanie.
Domon popatrzył na niego, grymas wykrzywił mu twarz. Za każdym razem, kiedy odrzucał zlecenie mające go zaprowadzić na wschód, ginął jeden z jego ludzi. W ten sposób stracił już trzech. Magistrat nie zrobił nic w tej sprawie. Ulice są w nocy niebezpieczne, powiedzieli, a marynarze nadmiernie ostrzy w słowach i kłótliwi. Urzędnicy magistratu rzadko przejmowali się wypadkami w Pachnącej Dzielnicy, dopóki nie dotyczyły szanowanych obywateli.
— Tym razem się przecież zgodziłem — wymruczał.
— To nie wszystko, kapitanie — dodał Yarin. — Pocięli Carna nożami, jakby chcieli coś z niego wyciągnąć. A niecałą godzinę temu jacyś ludzie próbowali się zakraść na pokład „Spraya”. Przepędziły ich straże portu. Trzeci raz w ciągu dziesięciu dni, nawet szczury z nabrzeża nie są tak wytrwałe. Zawsze czekają, aż szum wokół jednej sprawy ucichnie, zanim spróbują znowu. I jeszcze zeszłej nocy ktoś przetrząsnął mój pokój pod „Srebrnym Delfinem”. Zabrali trochę srebra, więc sądziłem, że to złodzieje, ale zostawili moją sprzączkę od pasa wysadzaną granatami i kamieniami księżycowymi, która leżała na samym wierzchu. Co się dzieje, kapitanie? Ludzie się boją, zresztą ja też stałem się trochę niespokojny?
Domon poderwał się z krzesła.
— Zbieraj załogę, Yarin. Znajdź ich i powiedz, że “Spray” wyrusza, gdy tylko na pokładzie będzie dosyć rąk do refowania żagli.
Wepchnął pergamin do kieszeni, chwycił sakiewkę ze złotem i, popychając przed sobą zastępcę, wyszedł z gospody.
— Zbieraj ich, Yarin, odpłynę bowiem bez wszystkich, którzy nie zdążą, nawet gdyby właśnie wbiegali na molo.
Domon klepnął Yarina w ramię, przynaglając do biegu, po czym twardym krokiem poszedł w kierunku doków. Nawet ci rabusie, którzy słyszeli pobrzękujące w sakiewce monety, nie próbowali szukać z nim zwady, wyglądał bowiem jak człowiek zamierzający dokonać morderstwa.
Kiedy dotarł do „Spraya”, niektórzy członkowie załogi przepychając się już wbiegali na pokład, a po kamiennym molo rozbrzmiewały odgłosy kroków reszty. Nie wiedzieli, że boi się tego, co go ściga, nie zdawali sobie nawet sprawy, że w ogóle coś go ściga, ale wiedzieli przecież, iż jego łódź przynosi duże zyski, a wedle Illiańskich zwyczajów dzielił się nimi z załogą.
„Spray” miał osiem stóp długości, dwa maszty i szeroką pokładnicę, z miejscem do przymocowania towarów, które nie zmieściłyby się w pokaźnych skądinąd ładowniach. Wbrew temu co Domon powiedział Cairhieńczykom — o ile byli to Cairhieńczycy — uważał, że statek dałby sobie radę na otwartym morzu. Morze Sztormów w okresie lata było spokojniejsze.
— Musi dać sobie radę — wymruczał, schodząc do swej kabiny pod pokładem.
Rzucił mieszek ze złotem na łóżko wbudowane starannie w zrąb kadłuba, jak zresztą wszystko w rufowej kabinie, i wyciągnął z kieszeni pergamin. Zapalił latarnię, zawiesił ją na czopie nad głową i uważnie obejrzał zapieczętowany dokument, obracając go na wszystkie strony, jakby mógł przeczytać jego zawartość bez otwierania. Na dźwięk stukania do drzwi zmarszczył brwi.
— Wejść.
Yarin wsunął głowę do środka.
— Wszyscy na pokładzie, ale trzech nie mogę się doliczyć, kapitanie. Cóż, zostawiłem im wiadomość w każdej tawernie, szulerni i melinie dzielnicy. Zdążą na pokład, zanim będziemy mieli dość światła, by popłynąć w górę rzeki.
— "Spray” wypływa zaraz. Na morze. — Domon uciął protesty Yarina dotyczące światła, przypływów i niedostosowania „Spraya” do żeglugi po otwartym morzu. — Zaraz! „Spray” może pokonać piaszczyste łachy nawet przy najniższym poziomie wody. Zapomniałeś już pewnie, jak żeglować podług gwiazd? Wyprowadź go stąd, Yarin. Wyprowadź go zaraz i przyjdź do mnie, kiedy znajdziemy się już poza falochronem.
Jego zastępca zawahał się, Domon nigdy nie pozwalał, aby bardziej niebezpieczne manewry wykonywać bez niego. Zawsze stał na pokładzie i wydawał rozkazy. Wyprowadzenie „Spraya” z portu w nocy na pewno nie było manewrem bezpiecznym, niezależnie od płytkiego zanurzenia statku, potem jednak kiwnął głową i zniknął. Chwilę później kabinę kapitana wypełniły dźwięki wykrzykiwanych przez Yarina rozkazów i tupot bosych stóp po pokładzie. Nie zwracał na nic uwagi, nawet gdy statek zakołysał się, łapiąc przypływ.
Na koniec podniósł osłonę lampy i wsunął w płomień ostrze noża. Z lampy wydobył się dym, kiedy olej opalił metal i nim nóż zdążył rozżarzyć się do czerwoności. Domon odsunął mapy i rozpostarł pergamin płasko na stole. Potem przesunął rozgrzaną stal powoli pod woskową pieczęcią, w taki sposób, że jej wierzch pozostał nienaruszony.
Dokument był prosty, bez preambuły i zwyczajowych pozdrowień. Jego treść zaś spowodowała, że Domonowi po czole spłynęły grube krople potu.
Okaziciel niniejszego listu jest Sprzymierzeńcem Ciemności, ściganym w Cairhien za morderstwa i inne okropne zbrodnie, z których wymienić należy kradzież wymierzoną przeciwko Naszej Osobie. Wzywamy więc was, abyście zaaresztowali tego człowieka oraz przejęli wszystkie rzeczy pozostające w jego posiadaniu, włącznie z najdrobniejszymi. Nasz wysłannik pojawi się, aby odebrać rzecz Nam skradzioną. Niech więc wszystko, co człowiek ów posiada, wyjąwszy rzecz nadmienioną przypadnie wam jako nagroda za jego schwytanie. Sam zaś podły niegodziwiec winien być powieszony niezwłocznie, aby jego skażone Cieniem łotrostwo nie zatruwało dłużej Światłości.
Pieczętowane Naszą Własną Dłonią
W cienkiej warstwie czerwonego wosku, pod podpisem, odciśnięto pieczęć Wschodzącego Słońca Cairhien oraz Pięć Gwiazd Domu Riatin.
„Obrońca Muru Smoka, na moją starą prababkę — zaśmiał się w duchu Domon. — Niewielkie ma prawo ten człowiek, by nosić takie miano”.
Przez chwilę uważnie oglądał pieczęcie i podpis, trzymając dokument w świetle lampy, nosem niemalże szorując po pergaminie, lecz w pieczęci nie wykrył żadnej usterki, co zaś do podpisu, to i tak nie znał charakteru pisma Galladriana. Jeśli nie król podpisał dokument, ktokolwiek to zrobił, najpewniej zadbał o to, by fałszerstwo nie dawało się łatwo wykryć. I tak nie było żadnej różnicy. We Łzie list ten okazywany przez Illianina będzie tożsamy z natychmiastowym oskarżeniem. Podobnie w Mayene, gdzie wpływy Taireńczyków były tak silne. Obecnie trwał pokój, a ludzie mogli swobodnie wpływać i wypływać z portów, ale nie kochano Illian w Łzie i wzajemnie. Szczególnie, mając pretekst taki jak ten.
Przez chwilę myślał o tym, by wsadzić pergamin prosto w ogień lampy — to była zbyt niebezpieczna rzecz dla posiadacza listu, obojętnie czy w Łzie, czy w Illian — lecz ostatecznie wetknął go ostrożnie do ukrytej szafki za stołem, którą jedynie on umiał otworzyć.
— Moja własność, tak?
Od czasu kiedy zamieszkał na pokładzie statku, zbierał antyki. To, czego nie mógł kupić, ponieważ było za drogie lub zbyt wielkie, włączał do kolekcji oglądając i zapamiętując. Wszystkie pozostałości po czasach minionych, cuda rozproszone po świecie, one właśnie, kiedy był chłopcem, skłoniły go do zaciągnięcia się na statek. W Maradon, podczas ostatniej podróży włączył do swej kolekcji cztery przedmioty, i od tego czasu trwał też ten pościg Sprzymierzeńców Ciemności. No i oczywiście trolloków, przynajmniej przez pewien czas. Słyszał, że Biały Most został zrównany z ziemią wkrótce po tym, jak stamtąd odpłynął a plotki głosiły, że zamieszany był w to Myrddraal i trolloki. To właśnie, pomijając inne poszlaki, pierwotnie przekonało go, że nic sobie nie imaginuje, i to spowodowało, iż zachował czujność, kiedy zaproponowano mu tę pierwszą, dziwną ofertę, dając tak wiele pieniędzy za prostą podróż do Łzy i racząc tak nieprzekonującą opowieścią.
Pogrzebał w schowku i rozłożył na stole wszystko, co nabył w Maradon. Oto pałeczka świetlna, pozostałość po Wieku Legend, przynajmniej tak mawiano. Z pewnością dzisiaj już nikt nie umiał ich wytwarzać. Odpowiednio droga i rzadsza, niźli uczciwi sędziowie. Wyglądała jak gładki szklany pręt, grubszy od kciuka i nieco krótszy niż przedramię, kiedy jednak trzymało się ją nad głową, świeciła jasno jak latarnia. Pałeczki były równie kruche jak szkło, omal nie stracił „Spraya” w pożarze wywołanym przez pierwszą, którą posiadał. Mały, poczerniały patyną lat kawałek kości słoniowej, przedstawiający mężczyznę trzymającego miecz. Człowiek, który mu go sprzedał, twierdził, że jeśli wystarczająco długo trzymać go w dłoni, zacznie wydzielać ciepło. Domonowi nigdy to się nie zdarzyło, podobnie jak żadnemu z członków załogi, niemniej był stary, a to już wystarczająco zaspokajało jego upodobania kolekcjonera. Czaszka kota wielkiego jak lew, tak stara, że przemieniona w kamień. Przecież żaden lew nigdy nie miał kłów długich na stopę, wielkich niemalże jak u dzika. Gruby krążek, wielkości męskiej dłoni, w połowie biały, w połowie czarny, z krętą linią oddzielającą kolory. Sklepikarz w Maradon powiedział, że pochodzi z Wieku Legend, przekonany zresztą, że wypowiada kłamstwo, ale Domon jedynie przez chwilę wahał się, zanim zapłacił, rozpoznał bowiem coś, o czym sprzedawca nie miał pojęcia — starożytny symbol Aes Sedai, jeszcze sprzed Pęknięcia Świata. Posiadanie tej rzeczy nie było specjalnie bezpieczne, lecz dla kogoś kto fascynował się starymi przedmiotami, niemożliwe było przejście obojętnie obok.
A oprócz tego zrobiony był z prakamienia. Sklepikarz nigdy nie śmiałby dopowiedzieć tego do kłamstw, które jak sądził, wygłaszał. Żaden handlarz z nadrzecznego sklepiku w Maradon nie byłby w stanie dostarczyć nawet jednego kawałeczka cuendillara.
Krążek nagle stał się twardy i gładki w jego dłoni, niemalże zupełnie bezwartościowy, nie dlatego że popełnił pomyłkę w ocenie, lecz ponieważ obawiał się, iż to właśnie jego pragną ścigający go ludzie. Pałeczki świetlne, figurki z kości słoniowej, nawet przemienione w kamień kości widział już wiele razy, w wielu miejscach. Jednak nawet wiedząc o tym, czego tamci chcą — jeśli diagnoza była trafna — wciąż nie umiał wymyślić powodu, dlaczego go ścigają i kim są prześladowcy. Marki z Tar Valon i starożytny symbol Aes Sedai. Podrapał dłonią wargi, na języku rozpostarł się gorzki smak strachu.
Pukanie do drzwi. Schował krążek, a na pozostałe przedmioty leżące na stole nasunął rozwinięte mapy.
— Wejść.
Wszedł Yarin.
— Jesteśmy już poza falochronem, kapitanie.
Domon przez chwilę czuł tylko zaskoczenie, potem dołączyła do tego złość na samego siebie. Nigdy nie zdarzyło mu się tak o wszystkim zapomnieć, że nie czuł nawet jak „Spray” kołysze się na falach.
— Kurs na zachód, Yarin. Dopilnuj tego.
— Ebou Dar, kapitanie?
„To za blisko. Co najmniej pięćset lig”.
— Zanim zawiniemy tam, będę miał wystarczająco dużo czasu, aby wyciągnąć mapy i wykreślić kurs, potem pożeglujemy na zachód.
— Na zachód, kapitanie? Tremalking? Lud Morza nie dopuszcza innych kupców poza swoimi własnymi.
— Ocean Aryth, Yarin. Mnóstwo sposobności pohandlowania między Tarabon a Arad Doman i niewiele tarabońskich czy domańskich statków, którymi należałoby się przejmować. Słyszałem, że nie lubią morza. I wszystkie te małe miasta na Głowie Tomana, nie związane z żadną wielką siłą. Możemy nawet zabrać Saladańskie futra i pieprz, sprowadzane do Bandar Eban.
Yarin wolno pokiwał głową. Zawsze widział tylko ciemne strony przedsięwzięcia, ale był z niego dobry żeglarz.
— Futra i pieprz kosztować będą więcej, niż gdybyśmy popłynęli po nie w górę rzeki, kapitanie. Słyszałem też, że toczy się tam jakaś wojna. Jeżeli Tarabon i Arad Doman walczą ze sobą, handel może być w ogóle zawieszony. Wątpię także, czy uda nam się wiele zarobić na miastach Głowy Tomana. Największe, Falme, jest niewielką mieściną.
— Taraboni i Domanie zawsze sprzeczali się o Równinę Almoth i Głowę Tomana. Nawet jeśli ostatnimi czasy doszło do eskalacji działań, mądry człowiek i tak sobie zawsze poradzi. Zachód, Yarin.
Kiedy Yarin wyszedł na pokład, Domon szybko dołączył czarno-biały krążek do przedmiotów znajdujących się w skrytce, a resztę rzeczy wsadził za pazuchę.
„Sprzymierzeńcy Ciemności albo Aes Sedai. Nigdy nie będę tańczyć tak jak mi zagrają. Skarz mnie Fortuno, nie będę”.
Po raz pierwszy od miesięcy, czując się bezpiecznie, Domon wszedł na pokład „Spraya”, który pochylił się, by schwytać wiatr, kierując swój ukłon na zachód, w stronę ciemniejącego w nocnym mroku morza.