45 Mistrz miecza

Wschodzące słońce wypchnęło swój purpurowy brzeg ponad linię horyzontu, rozścielając długie cienie po wiodących do portu brukowanych ulicach Falme. Morska bryza rozwiewała unoszący się z kominów dym ogni, na których warzono poranną strawę. Na razie progi domostw opuścili tylko ci, którzy zwykli wstawać tak wcześnie, oddechy parowały im na porannym zimnie. W porównaniu z tłumami, które za godzinę miały wypełnić ulice, miasto wyglądało na nieomal opustoszałe.

Siedząc na przewróconej do góry dnem beczce, przed jeszcze zamkniętym sklepem z towarami żelaznymi, Nynaeve grzała dłonie, wsunąwszy je pod pachy i dokonywała przeglądu swej armii. Nieco dalej na jednym z progów siedziała Min, odziana w seanchański płaszcz jadła pomarszczoną śliwkę. Elayne w kaftanie z owczej skóry kuliła się u wylotu jakiejś alejki, wychodzącej na ulicę. Obok Min leżał złożony w równą kostkę wielki wór ukradziony na przystani.

„Moja armia — pomyślała ponuro Nynaeve. — Ale nikogo innego tu nie mam”.

Kątem oka spostrzegła sul‘dam i damane, wspinające się w górę ulicy, dwie ziewające z niewyspania kobiety, jasnowłosą z bransoletą na dłoni i ciemnowłosą w obręczy. Nieliczni mieszkańcy Falme, którzy dzielili z nimi tę samą przestrzeń na ulicy, odwracali wzrok i omijali je z daleka. Innych Seanchan w zasięgu wzroku, aż do samego portu, nie widziała. Nie odwróciła głowy w drugą stronę. Przeciągnęła się natomiast i wzruszyła ramionami, jakby chciała rozgimnastykować zziębnięte ramiona, zanim znowu usiądzie w ten sam sposób co przedtem.

Min cisnęła na bok do połowy zjedzoną śliwkę, popatrzyła obojętnym wzrokiem w górę ulicy i oparła się o futrynę drzwi. Tam droga także była wolna, bo inaczej ułożyłaby ręce na kolanach. Zaczęła nerwowo rozcierać dłonie, a Nynaeve zauważyła, że Elayne podskakuje nerwowo na czubkach palców.

„Jeśli one nas zdradzą, to złapię je za głowy i rozbiję o siebie”.

Wiedziała jednak, że jeśli wpadną, do Seanchan będzie należała decyzja, co się z nimi stanie. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma zielonego pojęcia, czy jej plan się powiedzie. Równie łatwo mogły się zdradzić z powodu jej potknięcia. Raz jeszcze powzięła postanowienie, że jeśli coś się nie uda, to w jakiś sposób ściągnie na siebie uwagę, by w tym czasie Min i Elayne mogły uciec. Co zrobi potem, nie wiedziała.

„Oprócz tego, że żywcem mnie nie wezmą. Światłości, błagam, tylko nie to”.

Sul’dam i damane, które pojawiły się na ulicy, niebawem znalazły się we wnętrzu trójkąta utworzonego przez trzy zaczajone kobiety. Kilkunastu mieszkańców Falme zachowało spory dystans od złączonej pary.

Nynaeve gromadziła w sobie cały swój gniew. Wzięte Na Smycz i Dzierżące Smycz. To one nałożyły tę obrzydliwą obręcz na szyję Egwene i gdyby mogły, to nałożyłyby ją też na jej szyję i szyję Elayne. Kazała Min opowiedzieć, w jaki sposób sul’dam narzucają swoją wolę. Była przekonana, że Min część zataiła, tę najgorszą, ale to, co powiedziała, wystarczyło, by doprowadzić ją do białej gorączki. W mgnieniu oka blady kwiat na czarnym tle kolczastej gałęzi rozchylił się ku światłu, ku saidarowi, i wypełniła ją Jedyna Moc. Wiedziała, że otacza ją poświata w oczach tych, które potrafią to zobaczyć. Jasnoskóra sul’dam wzdrygnęła się, a ciemna damane otworzyła szeroko usta, lecz Nynaeve nie dała im żadnej szansy. Moc, którą przeniosła, pociekła zaledwie małym strumyczkiem, ale i tak strzeliła z niego, niczym z bata, wzniecając drobiny kurzu w powietrze.

Srebrna obręcz otworzyła się gwałtownie i ze szczękiem upadła na kamienie bruku. Nynaeve poderwała się na nogi, wydając głębokie westchnienie ulgi.

Sul‘dam wpatrywała się wytrzeszczonymi oczyma w leżącą obręcz, jakby to był jadowity wąż. Damane przyłożyła drżącą dłoń do gardła, zanim jednak kobieta w sukni oznaczonej błyskawicami zdążyła się poruszyć, damane odwróciła się i z całej siły zdzieliła ją pięścią w twarz, pod sul’dam ugięły się kolana i mało brakowało, by upadła.

— Dobrze ci tak! — krzyknęła Elayne. Też biegła już do przodu, za nią Min.

Zanim któraś z nich dotarła do dwóch kobiet, damane rozejrzała się spłoszonym wzrokiem dookoła i pobiegła co sił w nogach przed siebie.

— Nic ci nie zrobimy! — zawołała za nią Elayne. — Jesteśmy przyjaciółkami!

— Cicho bądź! — syknęła Nynaeve. Wyciągnęła z kieszeni zwinięty gałgan i bezlitośnie wepchnęła go do rozdziawionych ust wciąż chwiejącej się sul’dam. Min pośpiesznie otrzepała worek z piasku i nałożyła go na głowę sul’dam, kryjąc kobietę do pasa. — Już przyciągnęłyśmy za dużo uwagi.

Była to prawda, lecz nie do końca. Wszystkie cztery stały na środku gwałtownie pustoszejącej ulicy, lecz ludzie, którzy raptem zdecydowali, że wolą znaleźć się gdzie indziej, unikali patrzenia na nie. Nynaeve liczyła na to — na to, że ludzie będą za wszelką cenę ignorowali wszystko, co ma cokolwiek wspólnego z Seanchanami — dzięki czemu mogły zyskać kilka minut. Potem będą mówili, ale tylko. szeptem; mogło upłynąć wiele godzin, zanim Seanchanie dowiedzą się, że coś się stało.

Zakapturzona kobieta zaczęła się wyrywać, wydawać zduszone jęki, lecz Nynaeve i Min zarzuciły wokół niej ramiona i z wielkim wysiłkiem zawlokły do pobliskiej alejki. Smycz i obręcz wlokły się za nimi z brzękiem po bruku.

— Podnieś to — warknęła Nynaeve w stronę Elayne. — Nie ugryzie cię!

Elayne zrobiła głęboki wdech, potem zebrała srebrzysty metal tak ostrożnie, jakby potwornie się go bała. Nynaeve współczuła jej, ale tylko trochę — plan mógł się powieść jedynie pod warunkiem, że każda z nich będzie postępowała zgodnie z nim.

Sul’dam wierzgała nogami i usiłowała się wyswobodzić, jednakże Nynaeve i Min zmusiły ją, by szła przed siebie, przez alejkę do drugiego, nieco szerszego przejścia na tyłach domów, potem do następnej alejki i wreszcie do prostej, drewnianej szopy, w której kiedyś musiano trzymać dwa konie, sądząc po ilości przegród. Od najazdu Seanchan mało kto mógł sobie pozwolić na trzymanie koni, a tamtego dnia, gdy Nynaeve pełniła wartę, nikt się do tej szopy nie zbliżył. Stęchły kurz, unoszący się we wnętrzu, świadczył, że budynek porzucono już bardzo dawno. Gdy znalazły się w środku, Elayne z miejsca cisnęła srebrną smycz na ziemię i wytarła ręce wiązką siana.

Nynaeve przeniosła jeszcze jeden strumyczek i na zakurzoną podłogę upadła bransoleta. Sul’dam zaskowytała i zaczęła się miotać we wszystkie strony.

— Gotowe? — spylała Nynaeve.

Obydwie przytaknęły i zerwały worek z głowy pojmanej.

Sul’dam zacharczała, niebieskie oczy łzawiły od kurzu, twarz miała czerwoną nie tylko od szorstkiej materii worka, lecz również z gniewu. Rzuciła się w stronę drzwi, ale złapały ją już po pierwszym kroku. Nie była słaba, lecz ich było trzy, a gdy skończyły działać, sul’dam leżała w jednej z przegród, w samej bieliźnie, z rękoma i nogami związanymi mocnym sznurkiem, którego dodatkowym kawałkiem umocowały knebel.

Gładząc obrzmiałą wargę, Min przyglądała się sukni ozdobionej błyskawicami i wysokim butom z miękkiej skóry.

— Chyba będą na ciebie dobre, Nynaeve. Na mnie i Elayne nie pasują.

Elayne wygrzebywała słomę z włosów.

— Sama widzę. Ty i tak w ogóle nie wchodziłaś w rachubę. Za dobrze cię znają. — Nynaeve rozebrała się pośpiesznie. Rzuciła swoje rzeczy na bok i wdziała suknię sul’dam. Min pomogła jej zapiąć guziki.

Potem z trudem wciągnęła trochę za ciasne buty. Suknia piła trochę tylko w pasie, w innych miejscach była luźna. Rąbkiem sięgała prawie do ziemi, niżej niż na noszącej ją sul’dam, ale na Elayne lub Min wyglądałaby jeszcze gorzej. Sięgnęła po bransoletę, zrobiła głęboki wdech i zapięła ją na lewym nadgarstku. Końcowki sczepiły się z sobą, zapięcie wyglądało na mocne. Nie czuło się, że jest to coś innego niż zwykła bransoleta. Bała się, że będzie inaczej.

— Włóż suknię, Elayne.

Przefarbowały dwie suknie — jedną należącą do niej, drugą do Elayne — na szarą barwę damane, w każdym razie w najbardziej zbliżonym doń odcieniu, jaki udało im się uzyskać, i ukryły je tutaj. Elayne nie ruszała się, tylko oblizywała wargi, wpatrzona w otwartą obręcz.

— Elayne, musisz to założyć. Za wiele osób widziało Min, by ona to mogła zrobić. Sama bym to zrobiła, gdyby suknia pasowała na ciebie.

Czuła, że pewnie by oszalała, gdyby to ona musiała włożyć obręcz, dlatego właśnie nie potrafiła przemawiać teraz surowym tonem do Elayne.

— Wiem — westchnęła Elayne. — Żałuję tylko, że nie wiem dokładnie, co to robi z człowiekiem. — Odrzuciła do tyłu swe rudozłote włosy. — Min, pomóż mi, proszę.

Min zaczęła odpinać guziki na plecach jej sukni.

Nynaeve jakimś cudem udało się nie wzdrygnąć, gdy podnosiła srebrną obręcz.

— Istnieje tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. — Wahając się tylko chwilę, pochyliła się i zatrzasnęła ją na szyi sul’dam.

„Zasługuje na to jak mało kto” — zapewniła się w duchu.

— Zresztą może powie nam coś użytecznego. Niebieskooka kobieta zerknęła na smycz ciągnącą się od jej karku do nadgarstka Nynaeve, po czym podniosła wzrok z wyraźną pogardą.

— To nie działa w ten sposób — powiedziała Min, ale Nynaeve ledwie słuchała.

Była... czuła... tę drugą kobietę, wiedziała, co ona czuje, czuła sznur wpijający się w jej kostki i przeguby dłoni, związane na plecach, zjełczały, rybny posmak szmat w jej ustach, słomę kłującą przez cienką tkaninę bielizny. Nie było to tak, jakby to ona, Nynaeve, czuła to wszystko, w jej umyśle jednak pojawiła się bryła doznań, należących, jak wiedziała, do sul’dam.

Przełknęła ślinę, starając się je ignorować — nie znikały — i przemówiła do związanej kobiety.

— Nic ci nie zrobię, jeśli odpowiesz na moje pytania zgodnie z prawdą. Nie jesteśmy Seanchankami. Ale jeśli mnie okłamiesz... — Zagroziła jej podnosząc smycz.

Ramiona kobiety zatrzęsły się, usta opasujące knebel wywinął szyderczy grymas. Nynaeve dopiero po chwili zrozumiała, że sul’dam się śmieje.

Zacisnęła usta, po chwili zaś wpadła na pewien pomysł. Wiązka doznań w jej głowie najwyraźniej stanowiła zbiór wszystkiego, co ta kobieta odczuwała fizycznie. Tytułem eksperymentu spróbowała coś do tego dodać.

Z oczyma nagle tak wytrzeszczonymi, jakby zaraz miały wyskoczyć z orbit, sul’dam wydała głośny okrzyk, ledwie tłumiony przez knebel. Trzepocząc dłońmi związanymi na plecach, jakby próbowała coś odegnać, miotała się na sianie, na próżno usiłując uciec.

Nynaeve rozdziawiła usta i pośpiesznie pozbyła się da danych przez siebie doznań. Całkiem wyprana z sił sul’dam padła na siano, zanosząc się płaczem.

— Co... Coś ty... Co ty jej zrobiłaś? — spytała słabym głosem Elayne.

Min tylko patrzyła z szeroko otwartymi ustami.

Nynaeve odburknęła.

— To samo, co Sheriam z tobą, gdy rzuciłaś filiżanką w Marith.

„Światłości, cóż to za paskudztwo”.

Elayne głośno przełknęła ślinę.

— Och.

— Ale działanie a’dam na tym nie polega — powiedziała Min. – Sul’dam zawsze twierdziły, że a’dam nie ma wpływu na kobietę, która nie potrafi przenosić.

— Nie obchodzi mnie, jak to działa, dopóki działa. — Nynaeve schwyciła srebrną smycz w miejscu, w którym łączyła się z obręczą i poderwała kobietę z ziemi, by spojrzeć jej w oczy. W przerażone oczy, jak zauważyła. — Wysłuchasz mnie i to uważnie. Chcę odpowiedzi, a jeśli mi ich nie udzielisz, to będzie ci się wydawało, że obdarłam cię ze skóry.

Na twarzy kobiety pojawił się wyraz najczystszego przerażenia, a Nynaeve zrobiło się mdło, pojęła bowiem, że sul’dam odebrała jej słowa dosłownie.

„Ona uważa, że to zrobię, bo to zna. Do tego właśnie służą smycze”.

Wzięła się w ryzy, żeby nie zerwać bransolety z nadgarstka, przybrała twardy wyraz twarzy.

— Jesteś gotowa mi odpowiadać? Czy potrzebujesz dalszego przekonywania?

Za odpowiedź wystarczyło gwałtowne potrząśnięcie głową. Gdy Nynaeve wyjęła knebel, kobieta przełknęła tylko ślinę i zaraz zaczęła gadać jak najęta.

— Nie doniosę na ciebie. Przysięgam. Tylko zdejmij to z mojej szyi. Mam złoto. Bierz je. Przysięgam, nikomu nie powiem.

— Cicho bądź — skarciła ją Nynaeve i kobieta natychmiast zamknęła usta. — Jak się nazywasz?

— Seta. Błagam. Będę odpowiadała, tylko błagam... zdejmij... to... ze mnie! Jeśli ktoś to na mnie zobaczy... — Oczy Sety powędrowały w stronę smyczy i natychmiast skryły się za zaciśniętymi powiekami. — Proszę — szepnęła.

Nynaeve pojęła jedną rzecz. Nie będzie zmuszała Elayne, by założyła tę obręcz.

— Kończmy z tym wreszcie — powiedziała stanowczym tonem Elayne. Też była już w samej bieliźnie. — Daj mi tylko chwilę, to ubiorę tę suknię, a...

— Włóż z powrotem swoje rzeczy — odparła Nynaeve.

— Ktoś musi udawać damane — sprzeciwiła się Elayne — bo inaczej nigdy nie dotrzemy do Egwene. Ta suknia pasuje na ciebie, a Min żadną miarą nie może nią być. A więc zostaję ja.

— Powiedziałam, włóż swoje rzeczy. Mamy tu kogoś, kto będzie naszą Wziętą Na Smycz. — Nynaeve szarpnęła za smycz, na której uwiązana była Seta.

Sul’dam jęknęła głucho.

— Nie! Nie, błagam! Jeśli ktoś mnie zobaczy... — urwała, widząc zimny wzrok Nynaeve.

— Jeśli idzie o moje zdanie, jesteś czymś gorszym od mordercy, od Sprzymierzeńca Ciemności. Już gorzej o tobie myśleć nie potrafię. Mdli mnie przez sam fakt, że muszę nosić to coś na mojej ręce, stać się kimś takim jak ty choćby tylko na godzinę. Jeśli więc myślisz, że będę się wzdragała przed zrobieniem tobie czegoś, to jeszcze raz się zastanów. Naprawdę nie chcesz, żeby cię widziano? Znakomicie. My też nie. Ale nikt raczej nie przygląda się damane. Dopóki będziesz szła ze spuszczoną głową, tak jak się tego wymaga od Wziętej Na Smycz, dopóty nikt cię nie zauważy. Lepiej jednak, byś dołożyła wszystkich starań, by nikt również nie zauważył nas. Jeśli zauważą nas, to z pewnością również ciebie, a jeśli to nie wystarczy, byś uważała, to obiecuję, że będziesz przeklinała ten pierwszy pocałunek, którym twoja matka obdarzyła twego ojca. Rozumiemy się?

— Tak — odparła Seta omdlewającym głosem. — Przysięgam.

Nynaeve musiała zdjąć bransoletę, by mogły przeciągnąć pod smyczą ufarbowaną na szaro suknię Elayne i ubrać w nią Setę. Nie pasowała na nią najlepiej, zbyt luźna w pasie i obcisła na biodrach, ale suknia Nynaeve nie byłaby lepsza, a nadto zbyt krótka. Nynaeve miała nadzieję, że ludzie rzeczywiście nie patrzą na damane. Z niechęcią włożyła z powrotem bransoletę.

Elayne pozbierała rzeczy Nynaeve, owinęła je zapasowi szarą suknią i zrobiła z nich tobołek, tobołek dla kobiety w wiejskim ubraniu, która miała go dźwigać za sul’dam i damane.

— Gawyn wydrze sobie serce, jak o tym usłyszy — powiedziała i roześmiała się z wyraźnym przymusem.

Nynaeve obejrzała dokładnie najpierw ją, potem Min.

Nadeszła kolej na najbardziej ryzykowną część przedsięwzięcia.

— Jesteście gotowe?

Uśmiech Elayne zbladł.

— Jestem gotowa.

— Gotowa — odparła zwięźle Min.

— Dokąd wy... dokąd... idziemy? — spytała Seta i szybko dodała: — O ile wolno mi spytać.

— Do jaskini lwa — wyjaśniła jej Elayne.

— Na tańce z Czarnym — powiedziała Min. Nynaeve westchnęła i potrząsnęła głową.

— One próbują powiedzieć, że idziemy tam, gdzie trzymane są damane i że mamy zamiar uwolnić jedną z nich. — Seta nadal wytrzeszczała oczy ze zdumienia, gdy pośpiesznie wygnały ją z szopy.


Bayle Domon obserwował wschód słońca z pokładu swego statku. Doki zaczynały tętnić życiem, mimo że ulice opadające w stronę portu zasadniczo były jeszcze puste. Poczuł na sobie wzrok mewy, która przycupnęła na poręczy — mewy miały bezlitosne oczy.

— Jesteś pewien, kapitanie? — spytał Yarin. — Jeśli Seanchanie zaczną dociekać, co my wszyscy robimy na pokładzie...

— Ty masz tylko dopilnować, by obok każdej cumy znajdował się topór — odparł szorstkim tonem Domon. — I jeszcze jedno, Yarin. Rozpłatam głowę temu, kto przetnie linę wcześniej, zanim te kobiety znajdą się na pokładzie.

— A jeśli nie przyjdą, kapitanie? A jeśli zamiast nich pojawią się seanchańscy żołnierze?

— Uspokój bebechy, człowieku! Jeśli pojawią się żołnierze, to będę uciekał w stronę pełnego morza i niechaj Światłość zlituje się nad nami wszystkimi. Dopóki jednak do tego nie dojdzie, zamierzam czekać na te kobiety. A teraz zacznij udawać, że nie jesteś zajęty żadną robotą.

Domon ponownie powiódł wzrokiem w stronę tej części miasta, w której trzymano damane. Nerwowo zabębnił palcami po poręczy.


Morska bryza przywiała do nozdrzy Randa zapach ogni, na których warzono śniadania, próbowała też targać połami jego zjedzonego przez mole płaszcza, lecz Rand przytrzymywał je jedną ręką. Wśród znalezionych ubrań nie było kaftana, który by na niego pasował, uznał więc, że ten płaszcz najlepiej zakryje wytworny, srebrny haft na rękawach i czaple na kołnierzu. Stanowisko Seanchan wobec podbitych przez siebie ludzi, którzy nosili broń, mogło nie dotyczyć tych, którzy mieli miecz ze znakiem czapli.

Na drodze kładły się już pierwsze cienie poranka. Widział tylko Hurina, jadącego między podwórcami dla wozów i wybiegami dla koni. Jeden tylko człowiek, może dwóch, poruszało się przy szeregu kupieckich wozów, ubrani w długie fartuchy kołodziejów, a może kowali. Ingtar, jadący na czele, zniknął już z zasięgu wzroku. Za Randem jechali w sporych odstępach Perrin i Mat. Nie oglądał się w ich stronę. Miało ich nic nie łączyć — pięciu mężczyzn wjeżdżających o wczesnej godzinie do Falme, ale nie razem.

Z wszystkich stron otoczyły go opłotowania wybiegów, konie tłoczyły się już przy ogrodzeniach, czekały, aż ktoś je nakarmi. Hurin wystawił głowę spomiędzy ścian dwóch stajni z wciąż zaryglowanymi drzwiami, zobaczył Randa i dał mu znak ręką, po czym schował się. Rand kazał swemu gniadoszowi skręcić w tę stronę.

Hurin stał z wodzami w ręku. Zamiast kaftana miał na sobie długą kamizelę. Mimo solidnego płaszcza, który krył jego krótki miecz i łamacz mieczy, drżał z zimna.

— Lord Ingtar jest tam — powiedział, ruchem głowy wskazując wąskie przejście. — Kazał zostawić tu konie i resztę drogi przejść pieszo.

Gdy Rand zsiadł z konia, węszyciel dodał:

— Fain szedł tamtą ulicą, lordzie Rand. Czuję to prawie z tego miejsca.

Rand poprowadził Rudego na tył stajni, gdzie Ingtar już uwiązał swego wierzchowca. Shienaranin nie bardzo przypominał lorda w brudnym kaftanie z owczego runa, dziurawym w kilku miejscach, przypasany miecz wyglądał dziwacznie. Oczy płonęły mu gorączką napięcia.

Rand uwiązał Rudego obok ogiera Ingtara, po czym zawahał się, nie wiedząc, co zrobić z sakwą. Nie potrafił zostawić sztandaru bez opieki. Nie sądził, by któryś z żołnierzy zaglądał do cudzych toreb, ale nie mógł powiedzieć tego samego o Verin, ani też przewidzieć, co by zrobiła, gdyby zobaczyła sztandar. Z kolei jednak czuł się nieswojo, trzymając go przy sobie. Postanowił, że zostawi sakwy przytroczone do siodła.

Dołączył do niego Mat, a kilka chwil później nadeszli Hurin z Perrinem. Mat był ubrany w obszerne spodnie, których nogawki wetknął do wysokich butów. Perrin miał na sobie przykrótki płaszcz. Zdaniem Randa, wyglądali jak dwaj żebrzący nicponie, zazwyczaj jednak przez wsie przejeżdżali nie przyciągając niczyjej uwagi.

— Dobrze — powiedział Ingtar. — Zobaczmy, co się da zrobić.

Wyszli spacerowym krokiem na błotnisty trakt, jakby nie mieli przed sobą żadnego wyznaczonego celu, pogrążeni w rozmowie, po czym spokojnie ominęli podwórce dla wozów, wychodząc na strome, brukowane ulice. Rand mówił coś, nie bardzo wiedząc co, podobnie jego towarzysze. Plan Ingtara polegał na tym, że mają niczym się nie odróżniać od innych, idących razem mężczyzn, ale za mało ludzi wyszło z domu. Na zimnych, porannych ulicach pięciu przechodniów tworzyło tłok.

Szli zebrani w gromadę, prowadzeni przez Hurina, który wąchał powietrze i zbaczał to w jedną, to w drugą ulicę. Wszyscy skręcali tam, gdzie on, jakby cały czas mieli taki zamiar.

— On chodził po całym mieście — mruknął Hurin, krzywiąc się. — Jego zapach unosi się wszędzie, a tak cuchnie, że trudno odróżnić stary trop od nowego. Na szczęście zyskałem już pewność, że on tu nadal jest. Sądzę, że niektóre ślady zostawił nie dalej jak dzień albo dwa dni temu. Jestem o tym przekonany — dodał takim tonem, jakby przestał żywić jakiekolwiek wątpliwości.

Zaczęli się pojawiać ludzie: sprzedawca owoców wykładający swój towar na stołach, jegomość pędzący z wielkim rulonem pergaminów pod pachą i szkicownikiem umocowanym na plecach, człowiek trudniący się ostrzeniem noży, który oliwił wałek tarczy ściernej na swym wózku. Minęły ich dwie kobiety, podążające w przeciwną stronę, jedna ze spuszczonymi oczyma, w srebrnej obręczy opasującej szyję, druga w sukni z błyskawicami, ze zwiniętą srebrną smyczą w ręku.

Randowi oddech uwiązł w gardle, kosztowało go to wiele wysiłku, by nie obejrzeć się za siebie.

— Czy to...? — Szeroko otwarte oczy Mata wyzierały z zapadniętych oczodołów. — Czy to była damane?

— Dokładnie tak je opisywano — odparł sucho Ingtar. — Hurin, czy będziemy pokonywali wszystkie ulice w tym przeklętym przez Cień mieście?

— On był wszędzie, lordzie Ingtar — odparł Hurin. — Jego smród unosi się wszędzie.

Dotarli do placu, przy którym stały trzy kamienne domy, równie duże jak niejedna gospoda.

Pokonali narożnik, Rand cofnął się na widok kilkunastu seanchańskich żołnierzy stojących na straży przed wielką budowlą — a także na widok dwóch kobiet w sukniach oznakowanych błyskawicami, które rozmawiały na stopniach innego domu, po przeciwnej stronie ulicy. Nad budynkiem strzeżonym przez żołnierzy łopotał na wietrze sztandar: złoty jastrząb ściskający w szponach błyskawice. Nic nie wyróżniało domu, przed którym stały zagadane komety, prócz nich samych. Zbroja oficera jarzyła się blaskiem czerwieni, czerni i złota, jego hełm był pomalowany i pozłocony w taki sposób, że przypominał głowę owada. A potem Rand zauważył dwa wielkie kształty o grubej skórze, które przycupnęły między żołnierzami, i to wytrąciło go z rytmu.

"Grolmy”.

Nie było wątpliwości co do trójkątnych łbów obdarzonych trojgiem oczu. Może on jeszcze spał i to wszystko było jakimś złym snem.

„Może wcale jeszcze nie dotarliśmy do Falme”.

Jego towarzysze mijali strzeżony dom, przypatrując się bestiom z wytrzeszczonymi oczyma.

— Co to takiego, w imię Światłości? — spytał Mat.

Oczy Hurina zrobiły się tak wielkie jak jego twarz.

— Lordzie Rand, to... To są...

— Nieważne — odparł Rand.

Po chwili Hurin pokiwał głową.

— Przyjechaliśmy tu po Róg — powiedział Ingtar — a nie żeby się wgapiać w seanchańskie monstra. Skoncentruj się na szukaniu Faina, Hurin.

Żołnierze ledwie na nich spojrzeli. Ulica prowadziła prosto do kolistego portu. Rand zobaczył zakotwiczone statki: ogromne i jakby kwadratowe, z wysokimi masztami, które jednak z tej odległości były niewielkie.

— Tu często bywa. — Hurin potarł nos wierzchem dłoni. — Ta ulica jest cała pokryta zastarzałymi warstwami jego smrodu. Myślę, że nie mógł tu być dalej jak wczoraj, lordzie Ingtarze. Może ubiegłej nocy.

Raptem Mat wczepił dłonie w swój kaftan.

— On tam jest — szepnął. Odwrócił się i zaczął iść w drugą stronę, przyglądając się badawczo wysokiemu budynkowi ze sztandarem. — Tam jest sztylet. Nie zauważyłem wcześniej, przez te... przez te stwory, ale teraz go czuję.

Perrin szturchnął go palcem w żebra.

— Przestań, zanim zaczną się zastanawiać, dlaczego wybałuszasz na nich oczy jak jakiś głupek.

Rand obejrzał się przez ramię. Oficer patrzył w ich stronę.

Mat zawrócił ze spochmurniałą miną.

— Będziemy tak dalej wędrowali? On tam jest, mówię wam.

— To Róg jest celem naszych poszukiwań — warknął Ingtar. — Zamierzam dopaść Faina i zmusić go, by wyjawił, gdzie on jest. — Nie zwolnił kroku.

Mat nic nie powiedział, ale jego twarz była jednym, niemym błaganiem.

„Ja też muszę znaleźć Faina — pomyślał Rund. — Muszę”.

Na widok wyrazu twarzy Mata powiedział:

— Ingtar, jeśli sztylet znajduje się w tym domu, to najprawdopodobniej jest tam również Fain. Moim zdaniem, on by nie pozwolił, żeby sztylet albo Róg, obojętnie które z nich, zniknął mu z oczu.

Ingtar zatrzymał się. Odezwał się po upływie jakiejś chwili.

To możliwe, ale tutaj się tego nie dowiemy.

— Moglibyśmy się tu zaczaić i zobaczyć, czy stąd wyjdzie — odparł Rand. — Jeśli stąd wyjdzie o tak wczesnej porze, to znaczy, że spędził noc w tym domu. Założę się, że on sypia tam, gdzie jest Róg. Jeśli faktycznie wyjdzie z tych drzwi, to do południa zdążymy wrócić do Verin, a do zapadnięcia zmroku sporządzić jakiś plan.

— Nie chcę czekać na Verin — powiedział Ingtar — nie będę też czekał do zapadnięcia mroku. Już za długo czekam. Mam zamiar zdobyć Róg własnymi rękoma przed następnym zachodem słońca.

— Przecież nie wiemy, gdzie on jest, Ingtar.

— Ja wiem, że sztylet tam jest — wtrącił Mat.

— A Hurin twierdzi, że Fain był tam ubiegłej nocy. — Ingtar zlekceważył Hurina, próbującego zweryfikować to twierdzenie. — Po raz pierwszy udało ci się określić coś dokładniej, a nie jak zwykle mówić, że Fain był gdzieś dzień albo dwa dni wcześniej. Róg odbierzemy teraz. Teraz!

— Jak? — spytał Rand.

Oficer przestał już na nich patrzeć, ale przed budynkiem nadal stało co najmniej dwudziestu żołnierzy. Oraz pars grolmów.

„To jakieś szaleństwo. Tych grolmów nie powinno tu być”.

Taka myśl bynajmniej jednak nie sprawiła, by grolmy zniknęły.

— Za tymi domami są, zdaje się, jakieś ogrody — powiedział Ingtar, rozglądając się uważnie dookoła. — Jeśli któraś z tych bocznych uliczek wiedzie wzdłuż ogrodowego muru... Zdarza się, że pilnowanie frontu tak pochłania ludzi, że zapominają o tyłach. Chodźcie.

Ruszył prosto w stronę wąskiego przejścia między dwoma budynkami. Hurin i Mat natychmiast pobiegli jego śladem.

Rand i Perrin wymienili spojrzenia — kudłaty przyjaciel z rezygnacją wzruszył ramionami — i przyłączyli się do nich.

Alejka, tak wąska, że ledwie mogli nią przejść tak, by nie ocierać się ramionami o ograniczające ją z dwu stron wysokie mury ogrodów, łączyła się z nieco szerszą uliczką, po której mogła przejechać taczka albo niewielki wóz. Też była brukowana, lecz wychodziły na nią jedynie tyły domów, wielkie kamienne płaszczyzny, urozmaicone zatrzaśniętymi okiennicami, a nad szczytami murów wystawały prawie nagie gałęzie.

Tą uliczką dali się prowadzić Ingtarowi tak długo, aż wreszcie stanęli naprzeciwko powiewającego sztandaru. Ingtar wyciągnął z zanadrza płaszcza rękawice ze stalowymi wierzchami, włożył je i podskoczył, by uchwycić się szczytu muru, potem podciągnął się na taką wysokość, by móc zajrzeć na drugą stronę. Przyciszonym, jednostajnym głosem doniósł:

— Drzewa. Klomby. Ścieżki. Ani żywej duszy... Czekajcie! Strażnik. Tylko jeden. Nawet nie nosi hełmu. Policzcie do pięćdziesięciu, a potem ruszajcie za mną.

Przełożył nogę przez szczyt muru i skoczył, znikając, nim Rand zdążył powiedzieć choć słowo.

Mat zaczął wolno liczyć. Rand wstrzymał oddech. Perrin gładził palcami topór, a Hurin zacisnął dłonie na rękojeściach swych broni.

— ...pięćdziesiąt.

Hurin wdrapał się na mur i przeskoczył na drugą stronę, zanim to słowo na dobre opuściło usta Mata. Tuż obok Perrin zrobił to samo.

Rand miał wrażenie, że Mat być może będzie potrzebował pomocy — wyglądał tak blado i mizernie — wcale jednak tego nie pokazał, gdy piął się do góry. W kamiennym murze było mnóstwo dziur, o które można było zaczepić dłonie i kilka chwil później Rand przyczaił się po drugiej stronie, razem z Matem, Perrinem i Hurmem.

W ogrodzie panowała późna jesień, na klombach nic już nie rosło prócz kilku wiecznozielonych roślin, gałęzie drzew były nieomal nagie. Wiatr, targający sztandarem, zwiewał pył z krytych kamiennymi płytami ścieżek. Przez krótką chwilę Rand nigdzie nie widział Ingtara. Potem jednak zauważył go, Shienaranin przywarł do ściany domu, mieczem trzymanym w ręku dał im znak, że mają ruszać.

Rand biegł pochylony, bardziej czując obecność okien wyzierających niewidzącym wzrokiem z budynku, niźli biegnących za nim przyjaciół. Odetchnął z ulgą, gdy wreszcie przylgnął do muru obok Ingtara.

Mat nie przestawał mruczeć pod nosem.

— On tam jest. Czuję go.

— Gdzie jest strażnik? — szepnął Rand.

— Nie żyje — odparł Ingtar. — Był zbyt pewien siebie. Nawet nie raczył krzyknąć. Ukryłem jego ciało pod jednym z tych krzaków.

Rand spojrzał na niego zdumiony.

„Zbyt pewien siebie Seanchanin?”

Byłby natychmiast zawrócił, gdyby nie pełne udręki pomrukiwania Mata.

— Już prawie tam jesteśmy — Ingtar wygłosił to takim tonem, jakby też mówił do siebie. — Już prawie. Chodźcie.

Rand dobył miecza, gdy zaczęli się wspinać po tylnych schodach. Zauważył, że Hurin wyciągnął już wcześniej swój miecz o krótkim ostrzu i poszczerbiony łamacz mieczy, a Perrin właśnie z niechęcią wysuwa topór z pętli przy pasie.

Weszli do wąskiego korytarza. Zza uchylonych drzwi po prawej stronie dochodziły kuchenne zapachy. Krzątali się tam jacyś ludzie, słychać było niewyraźne dźwięki, co jakiś czas cicho szczękały pokrywki.

Ingtar dał znak Matowi, by prowadził, po czym podkradli się pod drzwi. Rand obserwował wąską szparę w drzwiach, dopóki nie znaleźli się za następnym rogiem.

Zza drzwi w głębi korytarza wyłoniła się szczupła, młoda kobieta, niosła tacę z jedną filiżanką. Wszyscy zastygli w miej ecu. Ruszyła w przeciwną stronę, nawet się na nich nie obejrzawszy. Rand otworzył szeroko oczy. Jej długa, biała szata była zupełnie przezroczysta. Zniknęła za następnym rogiem.

— Widzieliście to? — spytał ochrypłym głosem Mat. — Wszystko było widać pod...

Ingtar przycisnął dłoń do ust Mata i szepnął:

— Nie zapominaj, gdzie jesteśmy. Znajdź go. Znajdź dla mnie Róg.

Mat wskazał wąską klatkę kręconych schodów. Wspięli się na wyższe piętro, skąd poprowadził ich do frontowej strony budynku. Mebli na korytarzach stało niewiele, wydawały się składać z samych łuków. Tu i ówdzie na ścianach wisiały gobeliny, stały też pod nimi parawany, każdy z namalowanym stadkiem ptaków na gałęziach względnie jednym lub dwoma kwiatami. Na jednym skrzydle parawanu wyrysowana była rzeka, lecz prócz zmarszczonego falą nurtu i wąskich pasów brzegów obraz nic więcej nie przedstawiał.

Randowi wydawało się, że wszędzie słyszy odgłosy poruszających się ludzi, miękkich kamaszy sunących przez posadzki, cichy szmer rozmów. Nikogo nie widział, ale wyobraźnia podsuwała mu obraz kogoś wychodzącego na korytarz, prosto na pięciu skradających się z bronią w ręku mężczyzn, kogoś podnoszącego larum...

— Tutaj — szepnął Mat, wskazując znajdujące się przed nimi wielkie, rozsuwane drzwi, których powierzchnię zdobiły jedynie rzeźbione gałki. — W każdym razie tam jest sztylet.

Ingtar spojrzał na Hurina, węszyciel rozsunął drzwi, a Ingtar skoczył do przodu z wycelowanym mieczem. Nikogo w środku nie było. Rand i pozostali mężczyźni pośpiesznie weszli za nim, Hurin natychmiast zamknął drzwi.

Parawany kryły wszystkie ściany i resztę drzwi, przesłaniały również światło padające z okien wychodzących na ulicę. W jednym końcu tej wielkiej komnaty stała wysoka, owalna komoda. Po przeciwnej stronie niewielki stolik, na dywanie zwrócone w jego stronę samotne krzesło. Rand usłyszał, że Ingtar głośno odsapnął, sam jednak tylko czuł, że ma ochotę odetchnąć z ulgą. Na stole stał wsparty na podpórce Róg Valere. Pod nim połyskiwał blaskiem odbitego światła rubin w rękojeści ozdobnego sztyletu.

Mat pomknął do stołu, chwycił Róg i sztylet.

— Mamy je — zachrypiał, potrząsając sztyletem. — Mamy oba.

— Nie tak głośno — upomniał go Perrin, krzywiąc twarz. — Jeszcze ich stąd nie wynieśliśmy. — Jego dłonie zajęte drzewcem topora wyraźnie pragnęły uchwycić coś innego.

— Róg Valere. — W głosie Ingtara brzmiała prawdziwa groza. Z wahaniem dotknął Rogu, wodząc palcem po srebrnej intarsji wokół czaszy, bezgłośnie odczytał napis, po czym odjął dłoń, cały drżąc z podniecenia. — To on. Na Światłość, to on! Jestem uratowany.

Hurin zabrał się za odstawianie parawanów zasłaniających okno. Odsunął ostatni zagradzający mu drogę i wyjrzał na biegnącą poniżej ulicę.

— Ci żołnierze ciągle tam są, wyglądają jakby zapuścili korzenie. — Wzdrygnął się. — Te... bestie też.

Rand stanął obok niego. Nie ulegało wątpliwości, że te bestie to grolmy.

— Jak oni...

Gdy oderwał wzrok od ulicy, słowa zamarły mu na ustach. Patrzył ponad murem na ogród należący do budynku po drugiej stronie ulicy. Zobaczył ślady po murach, które zburzono celem przyłączenia innych ogrodów. Widział też kobiety, siedziały na ławkach albo przechadzały się po ścieżkach, zawsze parami. Połączone z sobą srebrnymi smyczami, biegnącymi od szyi pierwszej do nadgarstka drugiej. Jedna z kobiet w obręczach podniosła głowę. Stał zbyt daleko, by widzieć wyraźnie twarz, przez moment jednak ich oczy jakby się spotkały i wtedy ją rozpoznał. Krew uciekła mu z twarzy.

— Egwene — wyszeptał.

— O czym ty gadasz? — spytał Mat. — Egwene mieszka sobie bezpiecznie w Tar Valon. Też bym tak chciał.

— Ona tam jest — powiedział Rand.

Obydwie kobiety odwróciły się i ruszyły w stronę jednego z budynków stojących w głębi połączonych ogrodów.

— Ona tam jest, dokładnie po drugiej stronie ulicy. Światłości, ma na szyi obręcz!

— Jesteś pewien? — spytał Perrin. Podszedł do okna, by wyjrzeć na zewnątrz. — Nie widzę jej, Rand. A... a ja umiałbym ją rozpoznać nawet z tak daleka.

— Jestem pewien — odparł Rand.

Obydwie kobiety zniknęły w jednym z budynków, których fasady wychodziły na następną ulicę. Żołądek mu się zwinął w ciasną kulę.

„Powinna być bezpieczna. Powinna być w Białej Wieży”.

— Muszę ją wydostać. Wy wszyscy...

— A cóż to! — Niewyraźne słowa zabrzmiały równie cicho jak odgłos rozsuwających się drzwi. — Nie was się spodziewałem.

Przez krótką chwilę Rand tylko wytrzeszczał oczy. Wysoki mężczyzna z ogoloną głową, który wszedł do komnaty, nosił długą, wlokącą się za nim szatę, a paznokcie miał tak długie, że Rand wątpił, czy on jest w stanie wziąć cokolwiek w palce. Dwaj mężczyźni, którzy stanęli za jego plecami w służalczych pozach, mieli głowy wygolone tylko w połowie, reszta ciemnych włosów, zapleciona w warkocz, zwisała za prawym uchem. Jeden z nich trzymał w objęciach miecz w pochwie.

Gapić się mógł zaledwie chwilę, bo oto parawany stojące po przeciwległych stronach komnaty runęły na posadzkę, odsłaniając drzwi, w których tłoczyło się czterech albo pięciu seanchańskich żołnierzy, z nagimi głowami, za to zakutych w zbroje, z mieczami w ręku.

— Znajdujecie się przed obliczem jego lordowskiej mości Turaka — zaczął mężczyzna z mieczem, gniewnie wpatrując się w Randa i jego towarzyszy, ale ledwie dostrzegalny ruch palca z pomalowanym na niebiesko paznokciem kazał mu umilknąć. Do przodu wystąpił drugi służący, ukłonił się i zaczął zdejmować z Turaka jego szatę.

— Gdy znaleziono martwego strażnika — powiedział spokojnie mężczyzna z wygoloną głową — nabrałem podejrzeń względem pewnego człowieka, który zowie się Fain. Podejrzewałem go od tajemniczej śmierci Huona, a poza tym cały czas chciał odzyskać ten sztylet.

Podniósł ręce, by służący mógł zdjąć z niego szatę. Mimo łagodnego, nieomal śpiewnego głosu, silne mięśnie kłębiły się pod skórą ramion i gładkiej piersi, obnażonej do niebieskiej szarfy, która podtrzymywała obszerne, białe spodnie. Mówił beznamiętnym tonem, wyraźnie nie poruszony widokiem mieczy w ich dłoniach.

— A tymczasem zastaję obcych, którzy próbują zabrać nie tylko sztylet ale również Róg. Z przyjemnością zabiję jednego albo dwóch z was za to, że zakłóciliście mi poranek. Ci, którzy przeżyją, powiedzą mi potem, kim jesteście i po co tu przybywacie.

Wyciągnął rękę, nie patrząc — mężczyzna z mieczem włożył rękojeść do jego dłoni — po czym wysunął z pochwy ciężkie, zakrzywione ostrze.

— Nie życzę sobie, by Róg uległ uszkodzeniu.

Turak nie dał żadnego sygnału, a mimo to do komnaty wkroczył jeden z żołnierzy i sięgnął po Róg. Rand nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Mężczyzna miał na sobie zbroję, sądząc zaś po wyrazie jego twarzy, równie aroganckiej jak oblicze Turaka, posiadana przez nich broń zupełnie go nie wzruszała.

Kres temu położył Mat. Gdy Seanchanin wyciągnął rękę, ciął ją sztyletem o rubinowej rękojeści. Żołnierz uskoczył w tył, głośno przeklinając, i wyraźnie zaskoczony. A potem rozległ się przeraźliwy krzyk, który wypełnił wnętrze komnaty lodowatym chłodem, sprawiając, że ze zdziwienia wszyscy zastygli na swoich miejscach. Uniesiona do góry, drżąca dłoń zaczynała czernieć, krwawa rana zamieniała się w wolno rosnącą ciemną plamę. Żołnierz otworzył szeroko usta i zawył, chwytając się za ramię, a potem bark. Przebierając nogami i podrygując, padł na podłogę, miotał się po jedwabnym dywanie, wrzeszcząc tak głośno, że twarz mu poczerniała, a ciemne oczy nabrzmiały niczym przejrzałe śliwki, aż wreszcie udławił się ściemniałym, napuchłym językiem. Dygotał, dusił się urywanym oddechem, bębnił piętami, w końcu na dobre znieruchomiał. Każdy fragment jego odsłoniętej skóry okrył się czarną jak smoła zgnilizną i wydawało się, że pod lada dotykiem wybuchnie.

Mat oblizał wargi i przełknął ślinę — niepewnym ruchem przesunął dłoń po rękojeści sztyletu. Nawet Turak nie dowierzał własnym oczom, szeroko otwarłszy usta.

— Sam widzisz — powiedział cichym głosem Ingtar — nie jesteśmy bydlętami przeznaczonymi na rzeź. — Raptem przeskoczył trupa, atakując żołnierzy wciąż wpatrujących się w to, co zostało z człowieka, który jeszcze kilka chwil wcześniej stał u ich boku. — Shinowa! — krzyknął. — Za mną!

Hurin popędził za nim, żołnierze cofnęli się, dźwięk stali uderzającej o stal zaczął się natężać.

W chwili gdy Ingtar ruszył do ataku, żołnierze stojący po drugiej stronie komnaty też ruszyli naprzód, ale po chwili również jęli się cofać, nie tyle przed toporem, którym wywijał bezsłownie powarkujący Perrin, co przed napierającym na nich sztyletem w ręku Mata.

W czasie dzielącym dwa uderzenia serca Rand został sam na placu boju, twarzą w twarz z Turakiem, który trzymał przed nim swe wyprostowane pionowo ostrze. Moment szoku minął. Świdrującymi oczyma wpatrywał się w twarz Randa — czarne, napuchnięte ciało żołnierza równie dobrze mogło nie istnieć. Dla jego dwóch służących też jakby nie istniało, podobnie jak zresztą Rand i jego miecz albo odgłosy walki, dobiegające coraz słabiej z innych pomieszczeń obu stron domu. Gdy jego lordowska mość ujął miecz, biernymi ruchami poskładali jego szatę, potem nawet nie podnieśli oczu, gdy rozległ się wrzask umierającego żołnierza, teraz natomiast przyklękli przy drzwiach i wpatrywali się we wszystko obojętnymi oczyma.

— Spodziewałem się, że przyjdzie kolej na nas dwóch. — Turak zręcznie obrócił miecz w dłoniach, robiąc młynka w jedną stronę, potem w drugą, po czym delikatnie pogładził palcami rękojeść. Te paznokcie wydawały się zupełnie nie krępować mu ruchów. — Jesteś młody. Zobaczmy, czego po tej stronie oceanu wymaga się od noszących miecz ze znakiem czapli.

Wtedy Rand zobaczył. Na ostrzu miecza Turaka wytrawiony był wizerunek wyprostowanej czapli. Miernie wyszkolony, stanął twarzą w twarz z prawdziwym mistrzem miecza. Pośpiesznie odrzucił na bok podbity owczym runem kaftan, nadmiernie go obciążający i krępujący ruchy. Turak czekał.

Zaczął rozpaczliwie szukać pustki. Było oczywiste, że nawet jeśli do ostatka wykorzysta wszystkie umiejętności, na jakie go stać, to i tak szanse, że opuści tę izbę żywy, są niewielkie. A musiał wyjść żywy. Egwene znajdowała się nieomal tak blisko, że mógł do niej zawołać, musiał ją jakoś uwolnić. Lecz w pustce czekał na niego saidin. Na samą myśl serce podskoczyło mu z zachwytu, w tym samym momencie, w którym skręcił się żołądek. Niestety, równie blisko jak Egwene były też te kobiety. Damane. Jeśli dotknie saidina i mimo woli przeniesie Moc, one się o tym dowiedzą, uprzedziła go Verin. Będą wiedzieć i szukać. Tyle ich, tak blisko. Mógł przeżyć pojedynek z Turakiem po to tylko, by zginąć w bitwie z damane, a nie mógł umrzeć, zanim Egwene nie będzie wolna. Uniósł miecz.

Turak sunął cicho w jego stronę. Dwa ostrza zadźwięczały niczym młot uderzający o kowadło.

Od samego początku dla Randa było oczywiste, że mężczyzna go bada, że napiera z taką tylko siłą, by sprawdzić, co potrafi, potem troszkę silniej, po chwili znowu trochę silniej. Nie tylko wprawa, lecz również szybkie nadgarstki i stopy pomogły Randowi utrzymać się przy życiu. Bez pustki spóźniał się cały czas o połowę uderzenia serca. Czubek ciężkiego miecza Turaka wyrył piekący rowek tuż pod jego lewym okiem. Klapa kaftana zwisała mu z ramienia, coraz ciemniejsza od wilgoci. Z równego cięcia pod prawym ramieniem, tak precyzyjnego, jakby wykonała go ręka krawca, spływała po żebrach ciepła wilgoć.

Na twarzy jego lordowskiej mości malowało się rozczarowanie. Odsunął się, gestem demonstrując niesmak.

— Gdzieś ty znalazł ten miecz, chłopcze? A może oni tu nagradzają czaplą takich dyletantów jak ty? Nieważne. Pojednaj się z sobą. Czas umierać. — Ponownie zaatakował.

Randa spowiła pustka. Płynął ku niemu saidin, iskrzący się obietnicą Jedynej Mocy, ale zignorował go. Nie przyszło mu to z większym trudem, niż ignorowanie ostrego ciernia obracającego się w ciele. Nie chciał, by wypełniła go Moc, nie chciał zlać się w jedno z męską połową Prawdziwego Źródła. Był jednym ze swym mieczem, jednym z posadzką, po której stąpał, jednym z murami. Jednym z Turakiem.

Rozpoznał figury, które stosował jego lordowska mość. Nieco się różniły od tych, których jego uczono, ale nie całkowicie. „Jaskółka w locie” natrafiła na „Rozdzieranie jedwabiu”, „Taniec cietrzewia” uległ „Księżycowi na wodzie”. „Rozwiana wstążka” napotkała „Kamienie spadające z klifu”. Przemieszczali się po całej izbie, jakby tańczyli w takt muzyki stali uderzającej o stal.

Rozczarowanie i dysgust zniknęły z ciemnych oczu Turaka, ustępując miejsca zdziwieniu, potem koncentracji. Jego twarz z wolna okrywała się potem, w miarę jak coraz zapalczywiej atakował Randa. „Trójzębna błyskawica” napotkała „Liść na wietrze”.

Myśli Randa wypłynęły poza pustkę, odseparowane od siebie, prawie nie zauważone. To nie wystarczało. Walczył z mistrzem miecza, mimo pustki i najmniejszej odrobiny wprawy, ledwo utrzymywał się na placu boju. Ledwo. Musiał skończyć, zanim zrobi to Turak.

"Saidin? Nie! Czasami trzeba schować miecz we własnym ciele”.

Ale to by też nie pomogło Egwene. Musiał zaraz z tym skończyć. Teraz.

Turak otworzył szeroko oczy, gdy Rand zaczął sunąć do przodu. Do tej pory tylko się bronił, teraz atakował, posiłkując się wszystkimi swoimi siłami. „Dzik zbiega ze zbocza”. Każdy ruch ostrza był próbą trafienia jego lordowskiej mości — dla swej obrony Turak mógł teraz tylko cofać się przez całą długość komnaty, prawie do samych drzwi.

Po chwili, gdy Turak jeszcze próbował zmierzyć się z „Dzikiem”, Rand przypuścił szarżę. „Rzeka podmywa brzeg”. Padł na jedno kolano, tnąc ostrzem na odlew. Ani jęk Turaka, ani opór, na który trafiło ostrze, nie były mu potrzebne — wiedział. Usłyszał dwa głośne łomoty i odwrócił głowę, wiedząc, co zobaczy. Powiódł wzrokiem od swego miecza, mokrego i czerwonego, do ciała jego lordowskiej mości, leżącego obok miecza, który wysunął się z bezwładnej ręki, na tle ciemnej wilgoci plamiącej ptaki na dywanie. Nadal otwarte oczy Turaka zachodziły już mgiełką śmierci.

Wstrząs targnął pustką. Walczył już z trollokami, walczył z pomiotem Cienia. Nigdy przedtem nie stawał do walki z człowiekiem, jedynie podczas ćwiczeń albo dla zabawy.

„Właśnie zabiłem człowieka”.

Pustka trzęsła się, saidin usiłował go wypełnić.

Wyswobodził się z najwyższym trudem, ciężko dysząc, rozejrzał dookoła. Drgnął nerwowo na widok dwóch służących, którzy wciąż klęczeli przy drzwiach. Zapomniał o nich, a teraz nie wiedział, co z nimi zrobić. Żaden z nich nie wyglądał na uzbrojonego, wystarczyło jednak, że krzykną...

W ogóle nie spojrzeli, ani na niego, ani na siebie. Wpatrywali się natomiast bez słowa w ciało jego lordowskiej mości. Gdy wyciągnęli z zanadrzy szat sztylety, ścisnął mocniej rękojeść miecza, ale oni tylko przyłożyli ich czubki do własnych piersi.

— Od narodzin do śmierci — zaintonowali unisono — służył będę Krwi.

I z tymi słowami zatopili sztylety we własnych sercach. Składali się wpół nieomal spokojnie, przypadając głowami do posadzki, jakby wykonywali głęboki ukłon przed swym władcą.

Rand wpatrywał się w nich z niedowierzaniem.

„Obłąkani — pomyślał. — Może mnie też czeka obłęd, ale oni byli obłąkani już wcześniej”.

Wstawał właśnie chwiejnie, gdy nadbiegli Ingtar i pozostali członkowie ich grupy. Poobijani i pokaleczeni, niejedna plama znaczyła kaftan Ingtara. Mat wciąż trzymał Róg i swój sztylet, o ostrzu ciemniejszym niż rubin w rękojeści. Topór Perrina też był zakrwawiony, jego właściciel miał taką minę, jakby miał zaraz zwymiotować.

— Poradziłeś sobie z nimi? — domyślił się Ingtar, patrząc na ciała. — No to skończyliśmy, o ile nikt nie podniósł alarmu. Ci głupcy w ogóle nie zawołali o pomoc.

— Sprawdzę, czy strażnicy coś słyszeli — powiedział Hurin i pomknął do okna.

Mat pokręcił głową.

— Rand, ci ludzie są szaleni. Wiem, że już to mówiłem, ale oni naprawdę są szaleni. Ci służący...

Rand wstrzymał oddech, przerażony, że oni wszyscy popełnili samobójstwo.

Mat powiedział:

— Gdy któryś zauważył, że walczymy, padał na kolana, przykładał twarz do podłogi i osłaniał głowę rękoma. Nie ruszali się ani nie krzyczeli, w ogóle nie starali się pomóc żołnierzom ani podnosić larum. O ile mi wiadomo, ciągle tak klęczą.

— Ja bym nie liczył na to, że nigdy nie podniosą się z klęczek — oznajmił oschle Ingtar. — Wychodzimy stąd natychmiast, najszybciej jak się da.

— Wy idziecie! — odparł Rand. — Egwene...

— Ty durniu! — wściekł się Ingtar. — Mamy to, po co tu przyjechaliśmy. Róg Valere. Nadzieja na zbawienie. Co jest ważna jakaś tam dziewczyna, nawet jeśli to twoja ukochana, w porównaniu z Rogiem i tym, co on oznacza?

— Czarny może wziąć sobie Róg, jeśli idzie o mnie! Co przyjdzie ze znalezienia Rogu, jeśli zostawię tutaj Egwene? Gdybym to zrobił, to Róg mnie nie uratuje. Stwórca mnie nie zbawi. Sam siebie skażę na potępienie.

Ingtar wpatrywał się w niego z nieodgadnioną twarzą.

— Ty tak rzeczywiście myślisz, prawda?

— Tam się coś stało — zaalarmował ich Hurin. — Dopiero co przybiegł do nich jakiś człowiek i teraz miotają się jak ryby w saku. Czekajcie. Ten oficer wszedł do środka!

— Idziemy! — rzucił Ingtar. Próbował wziąć Róg, lecz Mat już biegł. Rand zawahał się, Ingtar chwycił jednak go za ramię i wywlókł na korytarz. Pozostali podążyli gęsiego za Matem, Perrin obdarzył jeszcze Randa jednym zbolałym spojrzeniem, zanim ruszył z miejsca.

— Nie uratujesz dziewczyny, jeśli tu zostaniesz i zginiesz!

Pobiegł za nimi. Nienawidził się za to, że pobiegł, lecz coś w zakamarku umysłu szeptało:

„Wrócę. Jakoś ją uwolnię”.

Nim zdążyli zbiec na sam dół wąskich kręconych schodów, usłyszał jeszcze z frontowej części budynku głęboki głos jakiegoś mężczyzny, gniewnie rozkazujący komuś wstać i odezwać się. Obok schodów uklękła służąca w nieledwie przezroczystej szacie, przy drzwiach wiodących do kuchni klęczała siwowłosa niewiasta, ubrana od stóp do głów w biel i przepasana długim, umączonym fartuchem. Dokładnie pasowały do opisu podanego przez Mata, z twarzami do podłogi i ramionami obejmującymi głowy, nie drgnęły nawet włosem, gdy Rand i inni minęli je biegiem. Z ulgą spostrzegł, że ich ciała unosi oddech.

Biegnąc na łeb na szyję, przecięli ogród, potem błyskawicznie pokonali mur. Ingtar zaklął, gdy Mat cisnął na ziemię Róg Valere i gdy znalazł się po drugiej stronie, znowu próbował go odebrać, ale Mat chwycił zdobycz i mknąc przed siebie pośpiesznie rzucił:

— Nie ma najmniejszej rysy.

Z budynku, który właśnie opuścili, dobiegały coraz to liczniejsze głosy, krzyczała jakaś kobieta, a ktoś zaczął uderzać w gong.

„Wrócę po nią. Jakoś wrócę!”

Pędził razem z innymi, najszybciej jak potrafił.

Загрузка...