Opuścili polanę wokół bramy, prowadzeni przez Alar, która szła pełnym dostojeństwa krokiem, w odróżnieniu od Juina, najwyraźniej z czymś więcej niż lękiem odwracającego się plecami do bramy. Przynajmniej Mat raźno patrzył na drogę, również Hurin wyglądał na jakby śmielszego, natomiast po Loialu widać było, że bardziej niż czegokolwiek boi się, że Alar zmieni zdanie odnośnie do jego wyjazdu. Rand prowadził Rudego za uzdę, bynajmniej się nie śpiesząc. Nie sądził, by Verin istotnie miała zamiar posłużyć się osobiście kamieniem portalu.
Kolumna z szarego kamienia stała obok brzozy o wysokości blisko stu stóp i pniu grubości czterech kroków, gdyby Rand przedtem nie widział Wielkich Drzew uznałby ją za duże drzewo. Nie było tam żadnego ostrzegawczego wieńca, jedynie kilka dzikich kwiatów przebijało się przez liściaste poszycie lasu. Powierzchnia kamienia była zwietrzała, jednakże wyryte w niej symbole wciąż dawały się odczytać.
Siedzący na koniach shienarańscy żołnierze rozsypali się w luźny krąg wokół kamienia portalu i tych, którzy stali przy nim.
— Wyprostowaliśmy ten kamień — powiedziała Alar — wiele lat temu, gdy został odnaleziony, ale nie mogliśmy przenieść go nigdzie. Wydawało się... że stawia opór, jeśli go próbować przestawić. — Podeszła do kamienia i przyłożyła do niego swą wielką dłoń. — Zawsze o nim myślałam jako o symbolu czegoś, co zostało utracone, zapomniane. W Wieku Legend można go było zbadać i co nieco zrozumieć. Dla nas to zwykły kamień.
— Mam nadzieję, że to coś więcej. — Głos Verin z każdą chwilą stawał się coraz żywszy. — Najstarsza, doprawdy dziękuję ci za pomoc. Wybacz, że opuszczamy cię bez należytego ceremoniału, jednakże nie na kobietę czeka Koło. W każdym razie dłużej nie będziemy zakłócać spokoju twojego stedding.
— Sprowadziliśmy z powrotem kamieniarzy z Cairhien — odparła Alar. — Nadal jednak dochodzą nas wieści o tym, co dzieje się w świecie, na zewnątrz. Fałszywe Smoki. Wielkie Polowanie na Róg. Wieści dochodzą nas i nikną w zapomnieniu. Nie sądzę, by Tarmon Gai’don nas ominęło, albo pozostawiło w spokoju. Żegnaj, Aes Sedai. Żegnajcie wszyscy i obyście znaleźli schronienie w dłoni Stwórcy. Juin.
Zatrzymała się jeszcze, by zerknąć przelotnie na Loiala i upomnieć Randa spojrzeniem. Po chwili para ogirów zniknęła wśród drzew.
Rozległo się trzeszczenie siodeł pod poruszającymi się żołnierzami. Ingtar obiegł wzrokiem utworzony przez nich krąg.
— Czy to konieczne, Verin Sedai? Nawet, jeśli to daje się zrobić... Nawet nie wiemy, czy Sprzymierzeńcy Ciemności wywieźli Róg na Głowę Tomana. Nadal uważam, że potrafię zmusić Barthanesa...
— Nie mamy żadnej pewności — przerwała mu łagodnym głosem Verin — a zatem Głowa Tomana jest miejscem równie dobrym do prowadzenia poszukiwań jak każde inne. Nieraz już słyszałam, że gdyby zaszła taka potrzeba, jesteś gotów pojechać do samego Shayol Ghul, by odzyskać Róg. Czy teraz się wycofujesz?
Wskazała gestem kamień portalu stojący obok gładkiego pnia brzozy.
Ingtarowi zesztywniały plecy.
— Z niczego się nie wycofuję. Zabierz nas na Głowę Tomana albo do Shayol Ghul. Jeśli na końcu drogi czeka Róg, wówczas pojadę za tobą.
— To dobrze, Ingtarze. Rand, ciebie kamień portalu przenosił nie tak dawno. Chodź.
Przywołany gestem Rand podszedł z Rudym do niej, stojącej tuż obok kamienia.
— Posługiwałaś się kamieniem portalu. — Obejrzał się przez ramię, chcąc się upewnić, że nikt nie stoi dostatecznie blisko, by ich słyszeć. — Więc nie chcesz, bym ja to zrobił. — Z ulgą wzruszył ramionami.
Verin spojrzała na niego z dobrotliwą ironią.
— Ja nigdy nie posługiwałam się kamieniem portalu, dlatego właśnie ty korzystałeś z niego nie tak dawno. Doskonale znam własne ograniczenia. Zginęłabym podczas próby przeniesienia dostatecznej ilości Mocy, by móc operować kamieniem. Trochę jednak się na nich znam. Dość, by ci w tym odrobinę pomóc.
— Kiedy ja nic nie wiem. — Powiódł konia dokoła kamienia portalu, mierząc go wzrokiem z góry na dół. — Jedyne, co pamiętam, to symbol naszego świata. Pokazała mi go Selene, tutaj jednak go nie widzę.
— Jasne że nie. Nie ma go na żadnym kamieniu portalu w naszym świecie, symbole służą do przenoszenia do innych światów. — Potrząsnęła głową. — Czego ja bym nie dała, by móc porozmawiać z tą twoją dziewczyną? Albo jeszcze lepiej, by móc położyć ręce na jej książce. Uważa się powszechnie, że ani jeden egzemplarz Zwierciadeł Kola nie zachował się w całości po Pęknięciu. Serafelle zawsze mi powtarza, że nie dałabym wiary, ile książek, które uważamy za stracone, czeka na odnalezienie. Cóż, nie ma się co przejmować tym, czego nie wiem. Wiem natomiast kilka innych rzeczy. Te symbole na górnej połowie kamienia oznaczają światy. Nie wszystkie Światy Które Mogą Być, rzecz jasna. Najwyraźniej nie każdy kamień łączy z każdym światem, a Aes Sedai w Wieku Legend uważały, że istnieją światy możliwe, z którymi kamienie w ogóle nie mają kontaktu. Nie widzisz tu nic, co by ci rozjaśniło pamięć?
— Nic.
Jeśli odszuka właściwy symbol, będzie w stanie odnaleźć Faina i Róg, uratować Mata, nie dopuścić, by Fain szkodził Polu Emonda. Jeśli odszuka symbol, będzie musiał dotknąć saidina. Pragnął uratować Mata i powstrzymać Faina, ale saidina dotykać nie chciał. Bał się przenosić Moc i jednocześnie łaknął jej tak, jak umierający z głodu człowiek łaknie chleba.
— Nic sobie nie przypominam.
Verin westchnęła.
— Symbole na dolnej części oznaczają kamienie w innych miejscach. Gdybyś wiedział, na czym polega cały fortel, mógłbyś nas zabrać nie do odpowiednika tego kamienia w innym świecie, lecz do jakiegoś innego kamienia, może nawet w tym świecie. Wydaje mi się, że jest to coś podobnego do podróżowania, lecz podobnie jak nikt nie pamięta, na czym polega podróżowanie, nikt już nie pamięta tej sztuki. A bez tej wiedzy wszelkie próby mogłyby nas wszystkich zabić. — Wskazała dwie równoległe, faliste linie przecięte dziwacznym zakrętasem, które wyryto na samym dole kolumny. — To oznacza kamień na Głowie Tomana, jeden z trzech kamieni, których symole są mi znajome, jedyny z tych trzech, które widziałam. A to, czego się nauczyłam, omal nie grzęznąc w śniegach Gór Mgły i nie zamarzając podczas przeprawy przez Równinę Almoth, było absolutnie niczym. Grasz w kości albo karty, Randzie al’Thor?
— Mat lubi hazard. Czemu pytasz?
— Tak. Jego, myślę, wyeliminujemy z tego. Te inne symbole też mi są znajome.
Obwiodła palcem prostokąt, który zawierał osiem symboli, zasadniczo identyczne koła i strzały, z tym wyjątkiem, że u połowy z nich strzała mieściła się w całości we wnętrzu koła, natomiast przy pozostałych grot wystawał poza obwód. Strzały skierowane były w lewo, prawo, w górę i dół, a każde koło otaczała linia znaków. Rand był przekonany, że to jakieś pismo, jednakże język był nieznajomy. Faliste linie znienacka przechodziły w nieregularne haczyki, po czym znowu układały się w szereg.
— Tyle przynajmniej — ciągnęła Verin — o nich wiem. Każdy oznacza jakiś świat, zbadanie których doprowadziło w rezultacie do stworzenia dróg. Nie są to wszystkie zbadane światy, lecz tylko te, których symbole znam. W tym właśnie miejscu zaczyna się hazard. Nie wiem, jakie są te poszczególne światy. Uważa się, że są takie, w których rok trwa tyle, co u nas dzień i takie, w których dzień trwa tyle, co nasz rok. Podobno istnieją też światy, w których powietrze mogłoby nas zabić jednym podmuchem i takie, w których realności jest tak mało, że ledwie potrafi go scalić w całość. Nie będę spekulowała, co by się stało, gdybyśmy się znaleźli właśnie w nim. Ty musisz dokonać wyboru. Jakby powiedział mój ojciec, najwyższy czas rzucić kości.
Rand wytrzeszczył oczy, potrząsając głową.
— Mógłbym nas wszystkich zabić swoim wyborem.
— Nie chcesz podejmować tego ryzyka? Dla Rogu Valere? Dla Mata?
— A dlaczego ty tak bardzo chcesz je podjąć? Nawet nie wiem, czy potrafię. To... to nie zawsze się udaje, gdy próbuję. — Wiedział, że nikt nie podszedł bliżej, ale na wszelki wypadek rozejrzał się. Wszyscy czekali w luźnym kręgu wokół kamienia, patrzyli na nich dwoje, lecz nie z tak bliska, by moc podsłuchać. — Niekiedy saidin po prostu tam jest. Czuję go, ale równie dobrze mógłby być na księżycu, gdy próbuję go dotknąć. A nawet jeśli się uda, to co będzie, jeśli nas wszystkich przeniosę do miejsca, w którym nie można oddychać? Co dobrego zyska na tym Mat? Albo co będzie z Rogiem?
— Jesteś Smokiem Odrodzonym — powiedziała cicho. — Och tak, ty możesz umrzeć, ale nie sądzę, by Wzór pozwolił ci umrzeć, dopóki z tobą nie skończy. Ale z kolei na Wzorze kładzie się teraz cień i kto może przewidzieć, w jaki sposób oddziałuje na powstawanie wątków? Jedyne, co możesz zrobić, to postępować zgodnie ze swym przeznaczeniem.
— Jestem Rand al’Thor — warknął. — Nie jestem Smokiem Odrodzonym. Nie zostanę fałszywym Smokiem.
— Jesteś tym, czym jesteś. Dokonasz wyboru, czy będziesz tu stał, czekając na śmierć przyjaciela?
Rand usłyszał zgrzytanie własnych zębów i z wysiłkiem zacisnął szczęki. Te wszystkie symbole równie dobrze mogły wyglądać identycznie, tyle z nich rozumiał. Pismo równie dobrze mogły wydrapać pazurami kurczęta. W końcu zdecydował się na ten, w którym strzała skierowana była w lewo, w stronę Głowy Tumana, a poza tym przebijała koło, a więc uwalniała się, tak samo jak on pragnął się uwolnić. Chciało mu się śmiać. Coś tak małego, a miał tego użyć w grze o ich życie.
— Podejdźcie bliżej — rozkazała oczekującym w kręgu Verin. — Będzie lepiej, jeśli staniecie bliżej.
Posłuchali, niewiele się wahając.
— Czas zaczynać — powiedziała, gdy zebrali się przy samym kamieniu.
Odrzuciła w tył poły płaszcza i przytknęła dłonie do kolumny, Rand jednak widział, że obserwuje go kątem oka. Docierały do niego pokasływania i odchrząkiwania mężczyzn stojących przy kamieniu, słyszał przekleństwo, którym Uno skarcił kogoś, kto się ociągał, jakiś kiepski dowcip Mata, głośny bulgot, z jakim Loial przełknął ślinę. Przywołał pustkę.
Nie było to wcale łatwe. Płomień strawił strach i zapał, zniknął, nim sobie przypomniał, że powinien nadać mu kształt. Zniknął, pozostawiając po sobie jedynie próżną skorupę i błyszczący saidin, mdlący, uwodzicielski, targający żołądkiem, kuszący. Sięgnął... do niego... i saidin wypełnił go, uczynił go żywym. Nie drgnął ani jeden mięsień, miał jednak wrażenie, że cały drży od napływającego doń rwącego potoku Jedynej Mocy. Pojawił się symbol, koło przebite strzałą, unosił się tuż obok pustki, równie twardy jak tworzywo, w którym go wyryto. Pozwolił, by Jedyna Moc przepłynęła przez symbol.
Symbol srebrzyście zalśnił i zamigotał.
— Coś się dzieje — powiedziała Verin. — Coś...
Świat zamigotał.
Żelazny zamek zawirował na posadzce, a Rand wypuścił z rąk gorący imbryk, gdy w drzwiach, na tle mroku zimowej nocy, pojawiła się znienacka ogromna postać z głową obdarzoną baranimi rogami.
— Uciekaj! — krzyknął Tam. Ostrze jego miecza zalśniło i trollok runął na podłogę, zdążył jednak pochwycić Tama i pociągnąć za sobą.
Przez drzwi przepychały się następne sylwetki w czarnych kolczugach, o ludzkich twarzach zniekształconych pyskami, dziobami i rogami, dziwacznie zakrzywione miecze wbiły się w ciało Tama, gdy z najwyższym trudem usiłował się podnieść, wirowały topory, krew lśniła na stali.
— Ojcze! — zawołał Rand. Wyszarpnął nóż z pochwy u pasa, rzucił się całym ciałem przez stół, by pomóc ojcu i krzyknął raz jeszcze, gdy pierwszy miecz ciął go przez pierś.
Do ust podeszły bańki krwi, a w głowie rozległ się szept:
„Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie.”
Migotanie.
Rand wytężał wszystkie siły, by nie wypuścić symbolu, ledwie słysząc głos Verin.
...jest nie...
Moc wylała z brzegów.
Migotanie.
Gdy Rand pojął Egwene za żonę, czuł się szczęśliwy i bardzo się starał nie ulegać nastrojom w te dni, gdy przychodziło mu na myśl, że wszystko powinno być lepsze, inne.
Nowiny z zewnętrznego świata docierały do Dwu Rzek wraz z handlarzami i kupcami, którzy przybywali po wełnę i tytoń, zawsze pełni wieści o najświeższych kłopotach, wojnach i fałszywych Smokach. Był taki jeden rok, gdy nie pojawił się żaden kupiec ani handlarz, za to w następnym, gdy znowu się pokazali, przywieźli opowieści o powrocie armii Artura Hawkwinga czy też raczej potomków tej armii. Mówiło się, że dawne kraje zostały podbite, a nowi władcy świata, którzy podczas bitew wykorzystywali zakute w łańcuchy Aes Sedai, zburzyli Białą Wieżę i zasypali solą ziemię, na której kiedyś stało Tar Valon. Nie było już żadnych Aes Sedai.
W Dwu Rzekach to wszystko nie miało większego znaczenia. Wciąż trzeba było obsiewać pola, strzyc owce, doglądać jagniąt. Jego ojciec miał wnuki i wnuczki, które mógł huśtać na kolanie, zanim położył się spać obok swej żony, a staremu domostwu w ich zagrodzie przybyło nowych izb. Egwene została Wiedzącą i powszechnie uważano, że jest nawet lepsza od poprzedniej Wiedzącej, Nynaeve al’Meara. Może i tak było, jakkolwiek te mikstury, które tak cudownie działały na innych, Randa potrafiły jedynie utrzymać przy życiu, ratując przed chorobą, która wydawała się zagrażać mu nieprzerwanie. Jego nastroje stawały się coraz gorsze, coraz czarniejsze, szalał wtedy, że nie tak to wszystko miało wyglądać. Egwene coraz bardziej się bała, gdy te nastroje nim owładały, do dziwnych bowiem rzeczy dochodziło, gdy Rand lądował na samym dnie rozpaczy — burze z piorunami, których nie słyszała podczas wsłuchiwania się w wiatr, w lasach wybuchały dzikie pożary — jednakże kochała go, dbała o niego i pomagała mu pozostać przy zdrowych zmysłach, wbrew tym, którzy przebąkiwali, że Rand al’Thor jest szalony i niebezpieczny.
Po śmierci Egwene całymi godzinami przesiadywał samotnie przy jej grobie, zalewając łzami przyprószoną siwizną brodę. Marniał od choroby, która na nowo go zaatakowała, stracił ostatnie dwa palce u prawej dłoni i jeden u lewej, jego uszy przypominały dwie blizny, ludzie szeptali ukradkiem, że cuchnie od niego rozkładem. Jego rozpacz była coraz czarniejsza.
A jednak żaden z tych ludzi nie wzbraniał Randowi, by stanął u ich boku, gdy nadeszły tamte straszliwe wieści. Z Ugoru wyrywały hordy trolloków, pomorów i stworzeń, o jakich nikomu się nawet nie śniło. Nowi władcy świata, pomimo całej swej potęgi, zostali zmuszeni do odwrotu. I tak oto Rand wziął łuk, jako że do strzelania z niego starczało mu jeszcze palców, i pokuśtykał razem z tymi, którzy maszerowali na północ, do rzeki Taren, z ludźmi z wszystkich wiosek, zagród i zakątków Dwu Rzek, uzbrojonymi w łuki, topory, włócznie i miecze, które do tej pory rdzewiały na strychach. Rand też przypasał miecz, miecz z czaplą wygrawerowaną na ostrzu, który znalazł po śmierci Tama, mimo że nie miał pojęcia, jak się nim posługiwać. Kobiety też poszły, zarzucając na ramię wszelką broń, jaką umiały sobie znaleźć, maszerowały ramię w ramię z mężczyznami. Niektórzy ze śmiechem opowiadali o dziwnym uczuciu, jakoby to wszystko robili nie po raz pierwszy.
I nad brzegiem Taren ludzie z Dwu Rzek napotkali najeźdźców, nieprzeliczone szeregi trolloków, którymi dowodziły podobne do mar sennych pomory, pod czarnym jak śmierć sztandarem, zdającym się pożerać światło. Rand zobaczył ten sztandar i pomyślał, że na nowo owładnął nim obłęd, bo wydawało się, że właśnie po to się narodził, by walczyć z tym sztandarem. W jego stronę posyłał wszystkie strzały, tak celnie, jak mu w tym pomagały wprawa i pustka, zupełnie nie zwracając uwagi na trolloki przeprawiające się przez rzekę, ani też na mężczyzn i kobiety, którzy umierali obok niego. To właśnie jeden z trolloków go stratował i wielkimi susami, wyjąc żądzą krwi, pobiegł w głąb Dwu Rzek. I kiedy tak leżał na brzegu Taren, wpatrzony w niebo, które zdawało się zasnuwać mrokiem w samo południe, coraz rzadziej nabierając oddechu, usłyszał czyjś głos mówiący:
„Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie.”
Migotanie.
Strzała i koło wykrzywiły się w równoległe, faliste linie. Z wielkim wysiłkiem przywrócił je do poprzedniego stanu.
Głos Verin:
— ...tak. Coś...
Moc rozszalała się.
Migotanie.
Tam próbował jakoś pocieszyć Randa po tym, jak Egwene zachorowała i umarła na tydzień przed uroczystością ślubną. Nynaeve też się starała, sama jednak była wstrząśnięta, ponieważ mimo całej swej wiedzy nie miała pojęcia, co właściwie zabiło dziewczynę. Gdy umierała, Rand siedział pod jej domem i wydawało się, że nie ma takiego miejsca w Polu Emonda, gdzie mógłby pójść i nie słyszeć jej przeraźliwego krzyku. Wiedział, że już tu dłużej nie zostanie. Tam ofiarował mu miecz z ostrzem, na którym wygrawerowany był wizerunek czapli i choć skąpo wyjaśnił, w jaki sposób prosty pasterz z Dwu Rzek wszedł w posiadanie takiej rzeczy, nauczył syna, jak się nim posługiwać. W dniu wyjazdu zaopatrzył Randa w list, dzięki któremu, jak twierdził, Rand będzie mógł się zaciągnąć do armii w Illian, uściskał go i powiedział:
— Nigdy nie miałem i nie chciałem mieć innego syna. Jeśli będziesz mógł, to wracaj z żoną, tak jak to ja uczyniłem, chłopcze, wracaj także bez niej.
Ale Randowi w Baerlon ukradziono pieniądze, a także list polecający, omal również nie stracił miecza, poza tym poznał kobietę o imieniu Min, która opowiadała mu tak niestworzone rzeczy o nim samym, że w końcu wyjechał z miasta, by przed nią uciec. Tułaczka zawiodła go w końcu do Caemlyn, a tam dzięki wprawie we władaniu mieczem zdobył posadę w gwardii królowej. Czasami przyłapywał się na tym, że ukradkiem przygląda się dziedziczce tronu, Elayne, i wtedy przepełniały go dziwne myśli, że nie tak wszystko miało wyglądać, że w jego życiu powinno być coś więcej. Elayne oczywiście nie raczyła nawet na niego spojrzeć, poślubiła taireńskiego księcia, mimo że wyraźnie nie była szczęśliwa w małżeństwie. Rand był tylko żołnierzem, pasterzem z małej wioski, położonej tak daleko pod zachodnią granicą, że jedynie linie na mapie wyznaczały jej przynależność do Andoru. Cieszył się ponadto ponurą sławą człowieka, który ma skłonności do gwałtownych nastrojów.
Niektórzy twierdzili, że jest obłąkany i być może w zwykłych czasach nawet wprawa w posługiwaniu się mieczem nie pozwoliłaby mu zostać w gwardii, lecz te czasy zwykłe nie były. Niczym zielsko pleniły się fałszywe Smoki. Ledwie pojmano jednego, a wnet ogłaszało się dwóch albo i trzech następnych, aż wreszcie cały kraj rozdarła wojna. A gwiazda Randa rosła, poznał on bowiem sekret swego obłędu, sekret, o którym wiedział, że nie może go wyjawić i tak też czynił. Potrafił przenosić Moc. Zdarzały się takie miejsca, chwile, bitwy, w których odrobina przeniesionej Mocy, tak mała, by nikt jej w zamieszaniu nie zauważył, przynosiła szczęście. Przenoszenie czasami przynosiło skutek, innym razem nie, ale dość często udawało się. Wiedział, że jest obłąkany, ale nie dbał o to. Owładnęła nim wyniszczająca choroba, ale tym również się nie przejmował, ani też nikt inny, nadeszła bowiem wieść, że armie Artura Hawkwinga powróciły, by ponownie objąć ziemie w swe władanie.
Rand prowadził tysiąc ludzi, gdy gwardia królowej przeprawiała się przez Góry Mgły — zupełnie nie przyszło mu do głowy, by zboczyć z drogi i odwiedzić Dwie Rzeki, w tych czasach rzadko kiedy je wspominał — i dowodził niedobitkami rozbitej gwardii uciekającymi przez góry. Walczył i cofał się przez cały Andor, razem z rzeszami uchodźców, aż wreszcie powrócił do Caemlyn. Wielu mieszkańców Caemlyn zdążyło do tej pory zbiec, a wielu radziło armii, by wycofywała się dalej w głąb kraju, jednakże królową teraz była Elayne, a ona przysięgła, że nie opuści Caemlyn. Nie chciała patrzeć na jego twarz, pokiereszowaną przez chorobę, on jednak nie potrafił jej zostawić i tak niedobitki, które zostały po gwardii, zaczęły się szykować do obrony królowej, podczas gdy reszta poddanych nadal uciekała.
Podczas bitwy o Caemlyn Moc przybyła do niego, ciskał piorunami i ogniem w najeźdźców, rozszczepiał ziemię pod ich stopami, ale znowu owładnęło nim uczucie, że urodził się dla jakiegoś innego celu. Mimo że robił co mógł, siły wroga były zbyt liczne, by można je było pokonać i wśród nich też byli tacy, którzy potrafili przenosić Moc. W końcu błyskawica strąciła Randa z pałacowego muru, a gdy połamany, zakrwawiony i poparzony wydawał ostatnie, chrapliwe tchnienie, usłyszał czyjś szept:
„Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie.”
Migotanie.
Rand wytężał wszystkie siły, by utrzymać pustkę, targaną potężnym naporem migotania świata, o utrzymanie tego jednego symbolu z tysiąca innych, które pomykały po jej powierzchni. Wytężał wszystkie siły, by uczepić się dowolnego symbolu.
— ... coś złego! — krzyknęła przeraźliwie Verin.
Wszystko stało się Mocą.
Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie.
Był żołnierzem. Pasterzem. Żebrakiem i królem. Rolnikiem, bardem, żeglarzem, cieślą. Urodził się, żył i umarł jako Aiel. Umarł w obłędzie, umarł gnijąc, umarł z powodu choroby, przypadku, wieku. Został stracony przez kata i całe rzesze powitały jego śmierć wiwatami. Ogłosił się jako Smok Odrodzony i rozpostarł swój sztandar na niebie; uciekał i ukrywał się przed Mocą; żył i umarł nigdy nie poznany. Przez całe lata bronił się przed obłędem i chorobą — uległ im, nim minęły dwie zimy. Czasami przyjeżdżała Moiraine i wywoziła go z Dwu Rzek, samego lub razem z tymi przyjaciółmi, którzy przeżyli tamtą zimową noc, czasami długo się nie pojawiała. Czasami przybywały po niego inne Aes Sedai. Czasami Czerwone Ajah. Poślubiła go Egwene; Egwene a surowym obliczu, w stule Zasiadającej na Tronie Amyrlin, kierowała tymi Aes Sedai, które go poskromiły; Egwene ze łzami w oczach zatopiła sztylet w jego sercu, a on umierając, dziękował jej. Kochał inne kobiety, żenił się z innymi kobietami. Elayne, Min, jasnowłosa córka rolnika poznana przy drodze do Caemlyn, kobiety, których nigdy przedtem nie widział na oczy, dopóki nie przeżył tych żywotów. Stu żywotów. Więcej. Tyle, że nie umiał ich zliczyć. A przy końcu każdego żywota, gdy już umierał, gdy wciągał ostatni dech, słyszał głos szepczący mu do ucha.
„Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie.”
Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie. Migotanie.
Pustka zniknęła, kontakt z saidinem został zerwany, a Rand upadł na ziemię z siłą, od której straciłby dech, gdyby wcześniej nie odrętwiał. Poczuł pod policzkiem szorstki kamień i własne dłonie. Było zimno.
Zobaczył Verin, która usiłowała podnieść się na ręce i kolana. Podniósł głowę, słysząc, że ktoś gwałtownie wymiotuje. Uno klęczał, ocierał usta wierzchem dłoni. Wszystkich zbiło z nóg, konie stały na zesztywniałych nogach i dygotały, przewracały zdziczałymi oczyma. Ingtar dobył miecza, zaciskał rękojeść z taką siłą, że ostrze całe się trzęsło, wpatrzony w próżnię. Loial siedział z rozrzuconymi nogami, oszołomiony wodził dokoła szeroko rozwartymi oczyma. Mat skulił się w kłębek, z głową ukrytą w ramionach, Perrin wbił sobie palce w twarz, jakby chciał z niej wydrzeć to, co zobaczył, a może wyrwać te oczy, które coś zobaczyły. Żaden z żołnierzy nie był w lepszym stanie. Masema łkał otwarcie, łzy zalewały mu twarz, a Hurin rozglądał się dokoła, jakby patrzył, w którą stronę mógłby uciec.
— Co...? — Rand urwał, by przełknąć ślinę. Leżał na chropawym, zwietrzałym kamieniu, do połowy zagrzebanym w ziemi. — Co się stało?
— To fala Jedynej Mocy. — Aes Sedai stanęła na chwiejnych nogach i drżąc, otuliła się szczelnie płaszczem. — To było tak, jakby coś nas pchało... tratowało... Zdawało się brać jakby znikąd. Musisz się nauczyć to kontrolować. Musisz! Taka ilość Mocy mogła cię spalić na popiół.
— Verin, ja... żyłem.., byłem... — Zauważył, że kamień, na którym siedzi, ma zaokrągloną powierzchnię. Kamień portalu. Pośpiesznie, chwiejnie, poderwał się na nogi. — Verin, żyłem i umierałem, nie wiem, ile razy. Za każdym razem było inaczej, ale to byłem ja. To byłem ja.
— Linie, łączące Światy Które Mogą Być, wykreślone zostały przez tych, którzy znają liczby chaosu. — Verin dygotała, wydawało się, że mówi to wszystko do siebie. — Nie słyszałam nigdy o takim przypadku, ale nie istnieje powód, abyśmy nie mogli się rodzić w tamtych światach, aczkolwiek nasze życie byłoby zgoła inne. To oczywiste. Inne żywoty, w których wszystko mogłoby się potoczyć inaczej.
— Czy właśnie to się stało? Widziałem... widzieliśmy... jak mogły się potoczyć nasze inne żywoty?
„Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie. Nie! Jestem Rand al’Thor!”
Verin otrząsnęła się i spojrzała na niego.
— Czy to cię dziwi, że twoje życie mogło się potoczyć inaczej, gdybyś dokonywał innych wyborów albo gdyby przytrafiły ci się inne rzeczy? Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że ja... No cóż. Ważne, że znaleźliśmy się tutaj. Mimo że nie jest to miejsce, do którego mieliśmy nadzieję się dostać.
— A gdzie jesteśmy? — spytał podniesionym głosem.
Lasy Stedding Tsofu zniknęły, zastąpione przez falisty krajobraz. Nie opodal, na zachodzie, rósł chyba też jakiś las, widać również było jakieś wzniesienia. Wokół kamienia w stedding zgromadzili się w południe, tutaj natomiast słońex stało nisko na zszarzałym niebie. Gałęzie pobliskiej kępy drzew były albo całkiem nagie, albo podtrzymywały nieliczne, barwne liście. Ze wschodu dął zimny wiatr, wzniecając kłęby liści leżących na ziemi.
— Głowa Tomana — oznajmiła Verin. — To ten sam kamień, który przyjechałam kiedyś obejrzeć. Szkoda, żeś ściągnął nas bezpośrednio tutaj. Nie wiem, co się stało, chyba nigdy się tego nie dowiem, ale sądząc po wyglądzie drzew, wydaje mi się, że to późna jesień. Rand, nie zyskaliśmy czasu. Straciliśmy go. Powiedziałabym, że w drodze zmarnowaliśmy dobre cztery miesiące.
— Ale ja nie...
— Musisz pozwolić, bym ja cię w tych sprawach prowadziła. Nie potrafię cię uczyć, to prawda, ale może będę przynajmniej umiała zapobiec, abyś sam siebie nie zabił, a także nas wszystkich, jeśli przesadzisz. Nawet jeśli się nie zabijesz, to kto stawi czoło Czarnemu, gdy Smok Odrodzony wypali się niczym świeczka?
Nie czekając na jego dalsze protesty, podeszła do Ingtara.
Shienaranin wzdrygnął się, gdy dotknęła jego ramienia i popatrzył na nią zdziczałymi oczyma.
— Podążam ścieżką Światłości — wychrypiał. — Odnajdę Róg Valere i obalę moc Shayol Ghul. Dokonam tego!
— Oczywiście, że dokonasz — uspokoiła go.
Gdy ujęła dłońmi jego twarz, gwałtownie złapał oddech, raptem uwalniając się od tego, co nim owładnęło. Wyjąwszy pamięć, wciąż żywą w oczach.
— W porządku — powiedziała. — Tyle ci wystarczy. Zobaczę, jak pomóc innym. Nadal jesteśmy w stanie odzyskać Róg, mimo że nasza droga nie stała się mniej wyboista.
Gdy zaczęła obchodzić pozostałych członków grupy, zatrzymując się przy każdym na krótką chwilę, Rand podszedł do swoich przyjaciół. Próbował wyprostować Mata, przyjaciel drgnął gwałtownie i spojrzał wytrzeszczonymi oczyma, a potem wczepił się obiema rękami w jego kaftan.
— Rand, nigdy nikomu nie opowiem o... o tobie. Nie zdradzę cię. Musisz mi uwierzyć!
Wyglądał gorzej niż kiedykolwiek, Rand uznał jednak, że to głównie z powodu przerażenia.
— Wierzę — odparł. Ciekaw był, jakie żywoty przeżył Mat i co takiego uczynił.
„Pewnie komuś powiedział, bo inaczej tak by się tym nie przejmował”.
Nie mógł go winić. To robiły tamte inne Maty, nie ten. A zresztą, po niektórych wersjach, samego siebie...
— Wierzę ci. Perrin?
Kudłaty chłopiec westchnął i odjął dłonie od twarzy. Czoło i policzki miał naznaczone czerwonym plamkami, śladami po wbitych paznokciach. Żółte oczy nie ujawniały myśli.
— Tak naprawdę to niewielki mamy wybór, prawda Rand? Cokolwiek by się działo, cokolwiek byśmy zrobili, niektóre rzeczy zawsze są takie same. — Jeszcze raz odetchnął głęboko. — Gdzie jesteśmy? Czy to jeden z tych światów, o których opowiadaliście z Hurmem?
— To Głowa Tomana — wyjaśnił mu Rand. — W naszym świecie. Tak przynajmniej twierdzi Verin. Poza tym jest już jesień.
Mat rozejrzał się dokoła przygnębionym wzrokiem.
— Jak to...? Nie, nie chcę wiedzieć, jak do tego doszło. Ale jak teraz znajdziemy Faina i sztylet? Do tego czasu mógł pojechać wszędzie.
— On jest tutaj — zapewnił go Rand. Liczył, że ma rację. Fain miał czas, by wsiąść na statek płynący w dowolnym kierunku. Czas jechać do Pola Emonda. Albo do Tar Valon.
„Światłości, błagam, niech mu się nie znudzi czekanie. Jeśli on skrzywdził Egwene albo kogokolwiek z Pola Emonda, to ja... Niech sczeznę, próbowałem przybyć na czas”.
— Wszystkie większe miasta Głowy Tomana leżą na zachód stąd — oznajmiła Verin tak głośno, by ją usłyszano. Wszyscy już się podnieśli, z wyjątkiem Randa i jego dwóch przyjaciół. Podeszła do nich i przyłożyła dłonie do głowy Mata, nie przestając mówić. — Nie licząc całego mnóstwa wsi, które są tak duże, że zasługują na miano miasta. Skoro mamy znaleźć jakikolwiek ślad Sprzymierzeńców Ciemności, to zachód jest kierunkiem, od którego należy zacząć. Poza tym uważam, że nie powinniśmy marnować dnia, siedząc tutaj.
Gdy Mat zamrugał i wstał — nadal wyglądał na chorego, ale poruszał się żwawo — przeniosła dłonie na Perrina. Rand cofnął się, gdy próbowała go dotknąć.
— Nie wygłupiaj się — ostrzegła.
— Nie chcę pomocy od ciebie — powiedział cicho. — Ani od żadnej innej Aes Sedai.
Wargi jej zadrżały.
— Jak sobie życzysz.
Natychmiast dosiedli koni i pojechali na zachód, pozostawiając za sobą kamień portalu. Nikt nie protestował, a już najmniej Rand.
„Światłości, spraw, aby nie było za późno”.