Od samego początku podróży, zapowiadającej się zresztą na długą, Ingtar narzucił tak szybkie tempo, iż Rand trochę obawiał się o konie. Zwierzęta już od wielu godzin szły kłusem, a przecież mieli przed sobą cały dzień i zapewne wiele jeszcze dni. Patrząc na zacięty wyraz twarzy Ingtara, Rand niemalże spodziewał się, że tamten ma zamiar złapać złodziei Rogu już zaraz, pierwszego dnia, w pierwszej godzinie. Nie zdziwiłoby go, gdyby tak było naprawdę, przecież wskazywał na to już ton głosu, którym składał przysięgę Tronowi Amyrlin. Nie powiedział więc nic. Lord Ingtar dowodził, niezależnie od tego, jak przyjacielsko zachowywał się w stosunku do Randa, i zapewne nie doceniłby odpowiednio rady pasterza.
Hurin jechał krok za Ingtarem, lecz w istocie to on prowadził, wskazując drogę na południe. Teren był falisty, pokryty lasami. Tuż obok siebie, gęsto stłoczone rosły jodły, drzewa skórzane i dęby. Droga, którą wskazywał Hurin, prowadziła niemalże prosto jak strzała, odchylając się jedynie wówczas, gdy trzeba było ominąć kilka wyższych wzgórz i wyraźnie widziało się, iż szlak dookoła będzie szybszy, niźli przez stok. Sztandar Szarej Sowy łopotał na wietrze.
Rand chciał jechać obok Mata i Perrina, lecz kiedy zbliżył konia, Mat trącił Perrina łokciem i tamten niechętnie pogalopował za nim na czoło kolumny. Powiadając sobie, iż nie ma sensu jechać samotnie z tyłu, Rand pogonił konia naprzód. Jego przyjaciele wtedy na powrót zajęli miejsca w ariergardzie. I znowuż Mat był inicjatorem całej akcji.
„Niech sczezną. Chciałem tylko przeprosić”.
Poczuł się samotnie. Świadomość, że wina leży po jego stronie bynajmniej nie polepszała samopoczucia.
Na szczycie jednego ze wzgórz Uno zsiadł z konia i zbadał dokładnie ubity kopytami grunt. Rozgrzebał leżące na ziemi końskie łajno i mruknął:
— Piekielnie szybko gnają, mój panie. — Jego głos brzmiał tak, jakby krzyczał, podczas gdy w rzeczywistości normalnie wypowiadał słowa. — Nie zbliżyliśmy się do nich nawet na godzinę. Niech sczeznę, mogliśmy wręcz stracić tę cholerną godzinę. Zajeżdżą swoje przeklęte konie, jeżeli dalej tak pójdzie. — Wskazał na udeptany kopytami ślad. — A więc to nie konie. Przeklęte trolloki. Znalazłem cholerne ślady koźlich kopyt.
— Złapiemy ich — odpowiedział Ingtar zawzięcie.
— Nasze konie, mój panie. Nie byłoby dobrze zajeździć je na śmierć, zanim ich nie złapiemy, mój panie. Nawet jeśli tamtym padną konie, przeklęte trolloki są bardziej wytrwałe.
— Złapiemy ich. Na koń, Uno.
Uno popatrzył na Randa swoim jedynym okiem, potem wzruszył ramionami i wspiął się na siodło. Ingtar powiódł ich pędem w dół przeciwległego stoku, tak że przez całą drogę na poły ześlizgiwali się, a potem galopem na następne wzgórze.
„Dlaczego on na mnie patrzy w taki sposób?” — zastanawiał się Rand. Uno był jednym z tych, którzy nigdy nie okazywali mu nadmiernej przyjaźni. Nie była to jednak otwarta niechęć, jak w przypadku Masemy Uno nie był miły dla nikogo, wyjąwszy kilku weteranów, równie posiwiałych w bojach co on.
„Z pewnością nie wierzy w opowieść głoszącą, że jestem lordem”.
Uno przez większość czasu wpatrywał się w teren rozciągający się przed nimi, kiedy jednak zorientował się, że Rand patrzy na niego, odpowiedział mu spojrzeniem, ale nie towarzyszyły temu żadne słowa. Nie znaczyło to wiele. Z równą łatwością mógł patrzeć prosto w oczy Ingtarowi. Był to jego normalny sposób bycia.
„Szlak wybrany przez Sprzymierzeńców Ciemności, i coś jeszcze” — dumał Rand a Hurin tymczasem wciąż mamrotał o „czymś gorszym”. Przez złodziei Rogu, Rand nigdy nie zbliżał się zanadto do zamieszkałych wiosek. Widział je ze szczytów wzgórz, na odległość mili lub większą, nigdy jednak nie znaleźli się dostatecznie blisko, by rozróżnić ludzi na ulicach. Z tej samej przyczyny ich mieszkańcy również nie byli w stanie zobaczyć kierującego się na południe oddziału. Mijali także farmy, z domami o dachach z niską strzechą, wysokimi stodołami i dymiącymi kominami, położone na szczytach wzgórz, albo na zboczach czy w dolinach, lecz każdorazowo w zbyt dużej odległości, by rolnicy mogli dostrzec tych, których ścigali.
W końcu nawet Ingtar musiał przyjąć do wiadomości, że konie nie są w stanie dłużej biec w takim tempie. Rand posłyszał wymamrotane przekleństwa, gdy Ingtar uderzył pięścią we własne udo. Ostatecznie jednak kazał wszystkim zsiąść z koni. Pobiegli truchtem, wiodąc konie za uzdy, po zboczu wzgórza w górę, potem w dół, a po przebyciu mili wskoczyli na siodła i pognali naprzód. Potem znowu zsiedli i biegli. Bieg przez milę i jazda przez milę. Bieg i jazda.
Rand był zaskoczony, gdy zobaczył, jak Loial krzywi się podczas jednej takiej rundy, gdy właśnie biegli, wspinając się na zbocze. Kiedy pierwszy raz się spotkali, Ogir nie przepadał specjalnie za jazdą i końmi, przedkładając nad nie wiarę we własne stopy, teraz jednak zapewne musiał zmienić zdanie.
— Lubisz biegać, Rand? — zapytał Loial uśmiechając się. — Ja bardzo. Byłem najszybszy w Stedding Shangtai. Raz nawet prześcignąłem konia.
Rand tylko kiwnął głową. Nie chciał marnować tchu na rozmowy. Spojrzał w stronę Mata i Perrina, lecz tamci ciągle trzymali się z tyłu, zbyt wielu dzieliło ich ludzi, by wypatrzyć sylwetki. Zastanawiał się, jak Shienaranie radzą sobie w zbrojach. Żaden z nich nie zwolnił, ani nawet nie poskarżył się na głos. Uno sprawiał nawet wrażenie, jakby w ogóle nie musiał ocierać potu z czoła, a chorąży ani na chwilę nie zwinął sztandaru Szarej Sowy.
Poruszali się szybko, lecz zapadał już zmierzch, a w przodzie nie było widać nawet śladu ściganych. Na koniec, niechętnie, Ingtar zarządził postój i rozbicie obozowiska na noc. Shienaranie zaczęli rozpalać ogniska i wiązać konie do palików. Robili to ze zręcznością, która mogła się narodzić jedynie z długiego doświadczenia. Na pierwszą wartę Ingtar rozstawił parami sześciu strażników.
Pierwszą rzeczą, jaką Rand zrobił, było odnalezienie swego tobołka w wiklinowych koszach zawieszonych na grzbietach jucznych koni. Nie było to trudne — wśród zapasów znajdowało się jedynie kilka osobistych bagaży — ale kiedy wreszcie go otworzył, wrzasnął tak, że wszyscy w obozowisku poderwali się na nogi z obnażonymi mieczami w dłoniach.
Nadbiegł Ingtar.
— Co się dzieje? Pokój, czy ktoś wdarł się do środka? Nie słyszałem wartowników.
— To te płaszcze — wymruczał Rand przez ściśnięte gardło, wciąż patrząc na to, co wyłoniło się z tobołka.
Pierwszy płaszcz był czarny, haftowany srebrną nicią, drugi biały i przystrojony złotem. Oba miały czaple na kołnierzach i były tak zdobne, jak ten szkarłatny, który miał na sobie.
— Służący powiedzieli, że zapakowali mi dwa dobre, użyteczne płaszcze. A spójrzcie na te!
Ingtar wsunął miecz do pochwy. Pozostali mężczyźni powoli usiedli na ziemi.
— Cóż, są użyteczne.
— Nie mogę tego nosić. Nie mogę przez cały czas chodzić ubrany tak jak teraz.
— Możesz. Płaszcz to płaszcz. Jak rozumiem, Moiraine Sedai sama dopilnowała pakowania twoich rzeczy. Być może Aes Sedai niezbyt dobrze wiedzą, co mężczyźni noszą w polu. — Ingtar uśmiechnął się. — Kiedy złapiemy te trolloki, zapewne trzeba to będzie uczcić. Wówczas będziesz jak najbardziej odpowiednio ubrany na to święto, nawet jeśli reszta nas nie.
Powędrował z powrotem do ognisk, na których gotowała się strawa.
Rand trwał w bezruchu, odkąd Ingtar wymienił imię Moiraine. Wpatrywał się w płaszcze.
„Co ona robi? Cokolwiek to jest, nie dam się wykorzystywać”.
Zwinął wszystko razem i wepchnął węzełek na powrót do kosza.
„Zawsze mogę jechać nago” — pomyślał gorzko.
Podczas wyprawy Shienaranie na przemian zajmowali się gotowaniem. Kiedy Rand powrócił do ogniska, Masema mieszał w kociołku. Zapach gulaszu, przyrządzonego z rzepy, cebuli i suszonego mięsa, rozniósł się po obozowisku. Ingtar został obsłużony pierwszy, później Uno, reszta stała w szeregu, czekając na swoją kolej. Masema nałożył na talerz Randa wielką chochlę gulaszu, ten szybko odszedł na bok, aby uczynić miejsce dla następnego i jednocześnie uważając, by nie poplamić płaszcza przelewającą się przez brzegi naczynia masą. Ssał poparzony kciuk. Masema patrzył na niego z wyraźnym uśmiechem, który obejmował jednak tylko usta, nigdy nie sięgając oczu. Teraz Uno podszedł do Randa i szturchnął go w bok.
— Nie mamy aż tyle tego cholernego jedzenia, żebyś mógł je rozlewać na tym przeklętym gruncie.
Jednooki mężczyzna popatrzył na Randa i poszedł dalej. Lecz wzrok Masemy wciąż ścigał chłopca, stał wpatrzony w niego i pocierał sobie ucho.
Rand dołączył do Ingtara i Loiala, siedzących pod rozłożystym dębem. Hełm lorda leżał na ziemi za nim, prócz niego nikt nie zdjął żadnej części zbroi. Mat i Perrin siedzieli obok, jedząc łapczywie. Na widok płaszcza Randa Mat uśmiechnął się szyderczo, Perrin jednak popatrzył tylko w górę — złote oczy zalśniły w słabym świetle dochodzącym od ogniska — zanim wrócił na powrót do jedzenia.
„Przynajmniej tym razem nie odsuwają się ode mnie”.
Usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok Ingtara, po przeciwnej stronie niż oni.
— Chciałbym wiedzieć, dlaczego Uno tak się we mnie wpatruje. To pewnie przez ten przeklęty płaszcz.
Ingtar siedział przez chwilę pogrążony w myślach, przeżuwając kęs gulaszu. Na koniec powiedział:
— Uno bez wątpienia zastanawia się, czy jesteś godzien ostrza ze znakiem czapli.
Mat parsknął głośno, lecz Ingtar, nie przejmując się, ciągnął dalej:
— Nie przejmuj się tym, co robi Uno. Gdyby tylko mógł, traktowałby lorda Agelmara jak niedojrzałego rekruta. Cóż, może nie Agelmara, lecz wszystkich pozostałych na pewno tak. Ma język jak pilnik, ale jego rady są zawsze dobre. Nic w tym dziwnego, walczył już, zanim jeszcze się urodziłem. Słuchaj tego, co mówi, nie zwracając uwagi na jego język, a na pewno stosunki wam się ułożą.
— Myślałem, że jest jak Masema.
Rand wsunął łyżkę gulaszu do ust. Był bardzo gorący, mimo to przełknął. Nic nie miał w ustach od czasu opuszczenia Fal Dara, a dzisiejszego ranka był zbyt przejęty, by jeść. W brzuchu mu zaburczało. Zastanawiał się, czy jeśliby powiedział Masemie, że jedzenie było dobre, to cokolwiek by się zmieniło.
— Masema zachowuje się tak, jakby mnie nienawidził. Nie rozumiem dlaczego?
— Masema służył trzy lata na Pograniczu Wschodnim — odrzekł Ingtar. — Walczył w Ankor Dail, przeciwko Aielom. — Zamieszał łyżką gulasz, zmarszczył brwi. — Ja nie zadaję żadnych pytań, rozumiesz. Jeśli Lan Dai Shan i Moiraine Sedai chcą mówić, że pochodzicie z Andoru, z Dwu Rzek, to znaczy że stamtąd pochodzicie. Ale Masema nie może zapomnieć widoku Aielów, a kiedy zobaczył ciebie... — Wzruszył ramionami. — Ja nie zadaję żadnych pytań.
Rand rzucił łyżkę na talerz i westchnął.
— Każdy myśli, że jestem kimś, kim nie jestem. Pochodzę z Dwu Rzek, Ingtar. Uprawiam tytoń z... z moim ojcem i pasę jego owce. Oto kim jestem. Rolnik i pasterz z Dwu Rzek.
— On jest z Dwu Rzek — powiedział Mat pogardliwie. — Wychowywałem się razem z nim, chociaż teraz nikt by tego nie powiedział. Wkładajcie mu do głowy te bzdury o Aielach, dokładajcie do tego, co już w niej jest i nie wiadomo, co otrzymamy. Lorda Aiel najpewniej.
— Z wyglądu jest podobny — powiedział Loial. — Pamiętasz, Rand, wspomniałem o tym raz, chociaż sądzę, że zrobiłem to dlatego, iż wówczas nie znałem jeszcze wystarczająco dobrze was. Pamiętasz? „Dopóki nie zniknie mrok, dopóki nie zniknie woda, w Cień z wyszczerzonymi zębami, ostatnim tchem rzucając wyzwanie ugodzenia oka Tego Który Odbiera Wzrok, w ten Dzień ostatni”. Pamiętasz, Rand.
Rand patrzył w talerz. „Owiń sobie głowę shoufą, a będziesz wyglądał, wypisz wymaluj jak Aiel”. Tak powiedział Gawyn, brat Elayne, Dziedziczki Tronu Andoru.
„Każdy myśli, że jestem kimś, kim nie jestem”.
— Co to było? — zapytał Mat. — O ugodzeniu w oko Czarnego?
— Tak Aiel mówią o tym, jak długo będą walczyć — odpowiedział Ingtar. — I nie wątpię, że będą. Wyjąwszy handlarzy i bardów, Aiel dzielą świat na dwie połowy. Oni i wrogowie. Z powodów, których nikt poza Aiel pewnie nie byłby w stanie zrozumieć, jakieś pięćset lat temu uczynili wyjątek dla Cairhienian, ale nie sądzę, by postąpili tak jeszcze kiedykolwiek.
— Również tak uważam — westchnął Loial. — Niemniej zezwalają Tuatha’anom, Ludowi Wędrowców, przemierzać Pustkowie. A nadto nie widzą wrogów w Ogirach, chociaż wątpię, aby którykolwiek z nas chciałby udać się na Pustkowie. Aielowie przyjeżdżają czasami do Stedding Shangtai, handlujemy z nimi śpiewającym drzewem. Twardzi ludzie!
Ingtar pokiwał głową.
— Chciałbym mieć ze sobą takich twardych. Choćby w połowie.
— To żart? — zaśmiał się Mat. — Gdybym przebiegł milę, niosąc na plecach całe to żelastwo, jakie wy zakładacie, padłbym na ziemię i spał przez tydzień. A wy potraficie tak mila za milą.
— Aiel są twardzi — powiedział Ingtar. — Mężczyźni i kobiety, są równie twardzi. Walczyłem z nimi i wiem. Biegliby pięćdziesiąt mil, by u końca drogi stoczyć bitwę. Są bezwzględnymi piechurami, z bronią czy bez. Wyjąwszy miecz. Z jakichś powodów nawet dotknąć nie chcą miecza. Ani wsiąść na konia, zresztą nie jest to im do niczego potrzebne: Jeżeli ty masz miecz, a Aiel tylko gołe dłonie, jest to równa walka. Pod warunkiem, że jesteś dobry. Pasą bydło i kozy w miejscach, gdzie ty lub ja umarlibyśmy z pragnienia przed upływem dnia. Wkopują swe wioski w potężne skaliste iglice, daleko w głębi pustkowia. Mieszkają tam od samego Pęknięcia, lub coś koło tego. Artur Hawking próbował ich stamtąd wykurzyć i wykrwawił się w tej kampanii. Była to jedyna, wielka porażka, jaką kiedykolwiek poniósł. Za dnia powietrze na Pustkowiu Aiel aż lśni od upału, a w nocy zamarza. A Aiel spojrzy na ciebie niebieskimi oczami i powie, że nie ma innego miejsca na ziemi, w którym chciałby żyć. I doprawdy nie będzie kłamał. Jeśliby kiedykolwiek spróbowali wyjść stamtąd, nad wyraz trudno byłoby ich zatrzymać. Wojny z Aiel trwały trzy lata, a walczyliśmy tylko z trzema spośród trzynastu klanów.
— Szare oczy odziedziczone po matce nie czynią z niego Aiela — powiedział Mat.
Ingtar wzruszył ramionami i rzekł:
— Jak powiedziałem, nie zadaję żadnych pytań.
Kiedy Rand ostatecznie ułożył się do snu, głowa aż brzęczała mu od nieproszonych myśli.
„Wypisz wymaluj Aiel. Moiraine Sedai mówi, że jesteście z Dwu Rzek. Aielowie spustoszyli wszystkie ziemie aż do Tar Valon. Urodzony na stokach Góry Smoka. Smok Odrodzony.”
— Nie dam się wykorzystywać — mamrotał, ale sen długo nie nadchodził.
Ingtar zwinął obóz rankiem, zanim jeszcze słońce wstało. Zjedli śniadanie i ruszyli na południe, gdy chmury na wschodzie dopiero zaróżowiły się od blasku wschodzącego słońca a krople rosy wciąż jeszcze wisiały na liściach. Tym razem Ingtar wysłał zwiadowców, a choć wciąż jechali szybko, nie było to już zajeżdżanie koni. Rand myślał, że Ingtar zapewne zrozumiał, iż nie da się wszystkiego załatwić w ciągu jednego dnia. Ślad, wedle Hurina, wciąż wiódł na południe. Dwie godziny po wschodzie słońca jeden ze zwiadowców powrócił galopem i zawołał:
— Przed nami opuszczone obozowisko, mój panie. Dokładnie na tym wzgórzu. Musiało ich być tam trzydziestu lub czterdziestu ostatniej nocy.
Ingtar spiął konia ostrogami, jakby mu powiedziano, że Sprzymierzeńcy Ciemności wciąż jeszcze tam są, a Rand musiał dotrzymać mu kroku, aby nie zostać stratowanym przez Shienaran, którzy pogalopowali za nim na wzgórze.
Niewiele było tu jednak do oglądania. Wystygłe popioły ogniska, dobrze ukrytego pomiędzy drzewami, i coś, co wyglądało jak porzucone w nich resztki posiłku. Stosy śmieci w pobliżu ogniska już obsiadły roje much.
Ingtar kazał pozostałym wycofać się, po czym zsiadł z konia i wraz z Uno przeszedł przez obozowisko, dokładnie badając grunt. Hurin objeżdżał je po obwodzie, węsząc. Rand siedział na swym ogierze obok innych mężczyzn, nie miał najmniejszej ochoty oglądać miejsca, gdzie obozowały trolloki i Sprzymierzeńcy Ciemności. I Pomor. „I coś jeszcze gorszego”.
Mat pieszo wdrapał -się na szczyt wzgórza i podszedł do miejsca obozowiska.
„A więc tak wygląda obóz Sprzymierzeńców Ciemności? Śmierdzi trochę, ale na pozór nie różni się niczym od normalnego”.
Wskoczył na kupę popiołów, wykopał z niej kawałek spalonej kości i pochylił się, by ją podnieść.
„Co jedzą Sprzymierzeńcy Ciemności? Nie wygląda na kość owcy ani krowy”.
— Popełniono tutaj morderstwo — oznajmił ponuro Hurin i przyłożył chusteczkę do nosa. — Coś gorszego niż morderstwo.
— To były trolloki — powiedział Ingtar, patrząc wprost na Mata. — Przypuszczam, że zgłodniały, a Sprzymierzeńcy Ciemności byli właśnie pod ręką.
Mat rzucił poczerniałą kość, wyglądał, jakby się miał zaraz rozchorować.
— Nie jadą już na południe, mój panie. — Słowa Hurina przyciągnęły ogólną uwagę. Wskazywał do tyłu, na północny wschód. — Może mimo wszystko zdecydowali się przedrzeć w kierunku Ugoru, okrążyć nas. Może jadąc na południe chcieli tylko nas zgubić.
W jego głosie dźwięczała nuta niepewności. Wydawał się zakłopotany.
— Obojętnie co zrobią — odwarknął Ingtar. — Teraz złapię ich. Na koń!
Niecałą godzinę później Hurin ściągnął wodze i zawołał:
— Znowu zmienili kierunek. Znów południe. I kogoś jeszcze tutaj zabili.
Na przełęczy pomiędzy dwoma wzgórzami nie było widać żadnych popiołów, ale po kilku minutach poszukiwań odnaleziono ciało. Był to mężczyzna — skręcony i wepchnięty pod krzaki. Tylna część czaszki została wgnieciona do środka, oczy wciąż miał wytrzeszczone, jak w momencie zadania ciosu. Nikt go nie rozpoznał, choć miał na sobie shienarańskie ubranie.
— Nie będziemy marnować czasu na grzebanie Sprzymierzeńca Ciemności — burknął Ingtar. — Jedziemy na południe — zawołał i nim skończył mówić, już zastosował się do własnego polecenia.
Dzień jednakże upłynął tak samo jak poprzedni. Uno zbadał ślady i końskie odchody i oznajmił, że udało im się zyskać nieco na czasie i zmniejszyć odległość do ściganych. Tymczasem zapadł zmierzch, a w promieniu wzroku nie było widać ani trolloków, ani Sprzymierzeńców Ciemności. Następnego ranka natrafili na następne opuszczone obozowisko, gdzie, jak twierdził Hurin, popełniono następne morderstwo. I znowu nastąpiła zmiana kierunku, tym razem na północny zachód. Podążali tym szlakiem jakiś czas, po upływie mniej więcej dwóch godzin natknęli się na kolejne ciało. Mężczyźnie rozłupano głowę toporem. I jeszcze raz zmiana kierunku. Również na południe. Znowu, w myśl słów Uno, udało im się nadrobić nieco dystansu. Aż do zmroku nie widzieli nic prócz odległych farm. Dzień następny był identyczny, zmiany kierunku, morderstwa i tak dalej. I następny również.
Z każdym dniem byli odrobinę bliżej ściganej zwierzyny, lecz Ingtar wściekał się. Zaproponował dalszą jazdę po prostej, kiedy rankiem ślad zmienił kierunek — z pewnością na powrót wjadą na ślad wiodący na południe, a jadąc po cięciwie łuku, zyskają więcej czasu. Zanim jednak ktokolwiek otworzył usta, stwierdził, że pomysł może okazać się fatalny, jeśli ścigani nie skręcą na południe. Zmuszał wszystkich do jeszcze szybszej jazdy, do wcześniejszego wstawania i poruszania się, dopóki nie zapadną całkowite ciemności. Przypominał im o obowiązku, jaki nałożyła na nich Zasiadająca na Tronie Amyrlin, o konieczności odzyskania Rogu Valere i pokonania wszystkich przeszkód. Mówił o sławie, którą zdobędą, o opowieści i historii, które utrwalą ich imiona w opowiadaniach bardów i pieśniach trubadurów. Oto ludzie, którzy odnaleźli Róg! Mówił, jakby nie mógł przestać i wpatrywał się w ślad, po którym jechali, jakby na jego końcu czekała na niego sama Światłość. Nawet Uno zaczął krzywo na niego patrzeć.
I tak dojechali do rzeki Erinin.
Zdaniem Randa miejscowość nie zasługiwała właściwie nawet na to, by nazwać ją wioską. Siedział na koniu, pomiędzy drzewami, i wpatrywał się w pół tuzina małych domków krytych drewnianym gontem, z okapem sięgającym niemal do ziemi, rozłożonych na szczycie wzgórza wznoszącego się nad wodami rzeki, połyskującymi w porannym słońcu. Miejsce wyglądało na niemal zupełnie opuszczone. Minęło dopiero kilka godzin od czasu, jak zwinęli obóz, lecz był już najwyższy czas na odnalezienie pozostałości obozowiska Sprzymierzeńców Ciemności, jeśli wzór miał być zachowany. Jednakowoż nic takiego dotąd nie widzieli.
Sama rzeka niezbyt przypominała potężną Erinin z opowieści, znajdowali się jednak blisko jej źródeł w Grzbiecie Świata. Od przeciwległego brzegu porośniętego drzewami, dzieliło ich jakieś sześćdziesiąt kroków bystrego nurtu. Tam, po drugiej stronie, stał podobny do barki prom, poruszany przy pomocy grubej liny. Był to pierwszy ślad, który prowadził prosto do siedziby ludzkiej. Prosto ku domom na wzgórzu. Pylista droga, do której przytuliły się domki, była zupełnie pusta.
— Zasadzka, mój panie? — zapytał cicho Uno.
Ingtar wydał niezbędne rozkazy, a Shienaranie wyciągnęli lance i rozproszyli się, aby okrążyć domy. Na znak ręką galopem wjechali pomiędzy zabudowania ze wszystkich kierunków naraz, niczym grom — oczy bacznie rozglądające się dookoła, lance wzniesione, kurz tryskający spod kopyt. Nic, całkowity spokój. Ściągnęli wodze i kurz zaczął opadać.
Rand zdjął strzałę z cięciwy, wsunął na powrót do kołczana, a łuk przewiesił przez plecy. Mat i Perrin postąpili tak samo. Loial i Hurin po prosu czekali w miejscu, gdzie zostawił ich Ingtar, wpatrując się niespokojnie w wioskę.
Ingtar pomachał dłonią i wszyscy podjechali, aby dołączyć do Shienaran.
— Nie podoba mi się zapach tego miejsca — wymruczał Perrin, kiedy wjechali pomiędzy domy. Gdy Hurin popatrzył na niego, spokojnie odpowiedział spojrzeniem, aż tamten spuścił wzrok. — Źle pachnie.
— Przeklęci Sprzymierzeńcy i trolloki przeszli prosto przez wioskę, mój panie — powiedział Uno, wskazując na resztki śladów po kopytach. — Wiodą prosto do promu, który przeklęci zostawili po drugiej stronie. Krew i krwawe popioły. Mamy cholerne szczęście, że nie odcięli go i puścili z prądem.
— Gdzie się podziali ludzie? — zapytał Loial.
Drzwi domostw były otwarte, firanki fruwały w oknach, lecz nikt nie wyszedł sprawdzić, co oznacza tętent kopyt.
— Przeszukajcie domy! — rozkazał Ingtar.
Mężczyźni zsiedli z koni, ruszyli wypełnić rozkaz, ale wkrótce wrócili, kręcąc głowami.
— Po prostu zniknęli, mój panie — rzekł Uno. — Przeklęci, po prostu zniknęli, niech sczeznę. Jakby sobie zwyczajnie wstali i zdecydowali się iść w cholerę, w samym środku przeklętego dnia.
Przerwał raptownie, natarczywie wskazując na dom za plecami Ingtara.
— Tam jest kobieta w oknie! Jak ja, przeklęty, mogłem jej nie zauważyć.
Zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć już biegł w stronę domu.
— Nie przestrasz jej! — krzyknął Ingtar. — Uno, potrzebujemy informacji. Niech cię Światłość oślepi, nie przestrasz jej!
Jednooki mężczyzna zniknął już w otwartych drzwiach, a Ingtar donośnym głosem zawołał:
— Nie uczynimy ci krzywdy, dobra pani. Jesteśmy lennikami lorda Agelmara, z Fal Dara. Nie bój się. Nie wyrządzimy ci krzywdy.
Okno na szczycie dachu otworzyło się i Uno wystawił głowę na zewnątrz, rozglądając się dziko. Rzucił przekleństwo i zniknął na powrót we wnętrzu. Jego powrotowi towarzyszyło zamieszanie i głuche uderzenia, jakby kopniakami torował sobie drogę przez dom. Na koniec pojawił się w drzwiach.
— Uciekła, mój panie. Ale była tam. Kobieta w białej sukni, w oknie. Widziałem ją. Mam wrażenie, że przez chwilę widziałem ją w środku, ale potem uciekła i... — Wciągnął głęboko oddech. — Dom jest pusty, mój panie.
Miarą jego podniecenia mogło być to, że nie przeklinał.
— To franki! — wymruczał Mat. — Gonił przeklęte firanki.
Uno rzucił mu ostre spojrzenie, potem wrócił do konia.
— Gdzie oni zniknęli? — zapytał Rand Loiala. — Myślisz, że uciekli, kiedy nadeszli Sprzymierzeńcy Ciemności? „I trolloki, i Myrddraal. I to coś jeszcze gorszego, co wyczuwał Hurin. Sprytni ludzie, jeśli zmykali tak szybko, jak się dało”.
— Obawiam się, Rand, że Sprzymierzeńcy Ciemności zabrali ich ze sobą. — Powiedział wolno Loial. Warknął, na jego twarzy pojawił się grymas, który upodobnił jego szeroki nos do zwierzęcego pyska. — Dla trolloków.
Rand przełknął ślinę i pożałował, że w ogóle zapytał. Rozmyślania o tym, w jaki żywią się trolloki, nie należały do przyjemnych.
— Cokolwiek tutaj się stało — podsumował Ingtar — zrobili to nasi Sprzymierzeńcy Ciemności. Hurin, czujesz przemoc? Zabijanie? Hurin!
Węszyciel wyprostował się w siodle i dziko rozejrzał dookoła. Wpatrywał się w przeciwległy brzeg rzeki.
— Czy przemoc, mój panie? Tak. Lecz zabijanie, nie. Lub nie dokładnie. — Spojrzał z ukosa na Perrina. — Nigdy przedtem nie czułem czegoś takiego, mój panie. Na pewno jednak ktoś tutaj cierpiał.
— Czy na pewno przeprawili się przez rzekę? Może znowu zawrócili?
— Pokonali rzekę, mój panie. — Hurin niespokojnie wpatrywał się w drugi brzeg. — Przeprawili się. Ale co robili na drugim brzegu... — Wzruszył ramionami.
Ingtar pokiwał głową.
— Uno, chcę mieć ten prom tutaj. I zanim się nie przeprawimy, wyślij zwiadowców na drugi brzeg. To, że tutaj nie ma zasadzki, nie oznacza, że nie napadną nas, gdy będziemy rozdzieleni przez rzekę. Prom nie wygląda na wystarczająco duży, byśmy w nim wszyscy pomieścili się naraz. Dopilnuj tego.
Uno skłonił się i po chwili Ragan oraz Masema pomagali sobie ściągać zbroje. Rozebrani do przepasek, ze sztyletami wetkniętymi z tyłu na plecach, potruchtali do rzeki na krzywych nogach jeźdźców i już po chwili byli w wodzie, przesuwając się, dłoń za dłonią, wzdłuż grubej liny, po której kursował prom. Pośrodku rzeki przewód opuszczał się na tyle, że zamoczyli się po pas, a prąd był silny i ściągał ich do rzeki. Niemniej w krótkim czasie, szybciej niźli Rand się spodziewał, zaczęli wdrapywać się na żebrowane burty promu, pomagając sobie wzajemnie. Potem wyciągnęli sztylety i zniknęli w lesie.
Po jakimś czasie, który zdawał się trwać wieczność, pojawili się na powrót i wolno rozpoczęli przeciągać prom przez rzekę. Barka przybiła do brzegu poniżej wioski, a Masema przycumował ją do brzegu. Natomiast Ragan podbiegł do miejsca, w którym czekał Ingtar. Jego twarz była blada, blizna na policzku w kształcie strzały wyostrzyła się, głos drżał.
— Tamten brzeg... Nie ma zasadzki na tamtym brzegu, mój panie, ale... — Skłonił się głęboko, wciąż mokry i drżący po wyprawie. — Mój panie, sam musisz to zobaczyć. Wielki kamienny dąb, pięćdziesiąt kroków na południe od miejsca, w którym przybija prom. Nie mogę powiedzieć słowa. Musisz to sam zobaczyć.
Ingtar zmarszczył brwi. Patrzył to na Ragana, to na brzeg. Ostatecznie powiedział.
— Dobrze się spisałeś, Ragan. Obaj dobrze się spisaliście. — Głos mu się nieco ożywił. — Znajdź w domach coś, żeby mogli się osuszyć, Uno. I sprawdź, czy ktoś nastawił wodę na herbatę. Wlej w nich coś gorącego, jeśli możesz. Potem przepraw drugą rotę i juczne zwierzęta. — Odwrócił się do Randa. — Cóż, jesteś gotowy zobaczyć drugi brzeg Erinin?
Nie czekając na odpowiedź pojechał w dół, do promu, wiodąc Hurina i połowę lansjerów.
Rand wahał się jedynie przez chwilę, po czym ruszył za nim. Ku jego zaskoczeniu okazało się, że Perrin pojechał jako pierwszy, na jego twarzy gościł ponury grymas zawziętości. Kilku lansjerów, wśród gburowatych żartów, zsiadło z koni, by chwycić linę i przeciągnąć prom na drugą stronę.
Mat czekał do ostatniej chwili i dopiero kiedy jeden z Shienaran odcumowywał prom, spiął konia i wepchnął się na pokład.
— Wcześniej czy później i tak muszę to zrobić — powiedział zadyszany, nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Muszę go znaleźć.
Rand potrząsnął głową. Ponieważ Mat wyglądał tak zdrowo jak zawsze, niemal zapomniał, po co wyruszył w drogę.
„Znaleźć sztylet. Niech Ingtar zdobędzie Róg. Ja chcę tylko sztyletu dla Mata”.
— Znajdziemy go, Mat.
Mat popatrzył spode łba, okraszając ponure spojrzenie szyderczym grymasem adresowanym do jego płaszcza, i odwrócił się. Rand westchnął.
— Wszystko wróci do normy, Rand — powiedział cicho Loial. — Jakoś się ułoży.
Kiedy odbili od brzegu, prąd szarpnął promem, naciągnięta lina wydała ostry trzask. Lansjerzy dziwnie wyglądali jako przewoźnicy, spacerując po pokładzie w hełmach i zbrojach, z mieczami przytroczonymi na plecach, lecz stosunkowo dobrze dawali sobie radę.
— W taki sposób opuściliśmy dom — powiedział nagle Perrin. — W Taren Ferry. Buty przewoźników łomotały po pokładzie, woda gulgotała przy burtach. Tak opuściliśmy dom. Tym razem będzie gorzej.
— Jak może być jeszcze gorzej? — zapytał Rand.
Perrin nie odpowiedział. Wpatrywał się w drugi brzeg, a jego złote oczy niemal świeciły własnym blaskiem. Nie było w nich jednak entuzjazmu.
Po chwili Mat zapytał:
— Jak może być jeszcze gorzej?
— Będzie. Czuję to.
To było wszystko, co Perrin powiedział. Hurin spojrzał na niego nerwowo, ale przecież Hurin wydawał się nieustannie popatrywać nerwowo, od chwili kiedy opuścili Fal Dara.
Prom przybił do południowego brzegu z głuchym, pustym odgłosem mocnych desek ocierających się o twardą glinę, niemalże wślizgując się pod zwisające gałęzie drzew, a Shienaranie ciągnący linę na powrót dosiedli koni, wyjąwszy dwóch, którym Ingtar kazał wrócić promem po resztę. Pozostali ruszyli za lordem na brzeg.
— Pięćdziesiąt kroków do wielkiego kamiennego dębu — powiedział Ingtar, gdy wjechali między drzewa.
Jego głos brzmiał nad wyraz rzeczowo. Jeśli Ragan nawet mówić o tym nie mógł... Niektórzy żołnierze poprawili miecze na plecach i trzymali lance gotowe do boju.
Początkowo Rand pomyślał, że postacie, zwisające na ramionach z grubych gałęzi kamiennego dębu, to strachy na wróble. Szkarłatne strachy na wróble. Potem rozpoznał twarze. Changu i ten drugi człowiek, który stał z nim na warcie. Nidao. Oczy wytrzeszczone, zęby wyszczerzone bólem rozwierającym usta. Żyli długo jeszcze po tym, jak wszystko się zaczęło.
W gardle Perrina odezwał się głos, niemalże warczenie.
— Najgorsze, co w życiu widziałem — powiedział Hurin słabym głosem. — Najgorsze, co w życiu czułem, wyjąwszy lochy Fal Dara tamtej nocy.
Rand szaleńczo poszukiwał pustki. Płomień jakby się pojawił, coś jak mdłe światło pełgające w rytm konwulsyjnego przełykania śliny, ale odszedł, zanim zdążył owinąć się pustką. Mdłości pulsowały jednak w pustce wraz z nim. Przynajmniej raz nie na zewnątrz, lecz w środku.
„Nic dziwnego nie ma w tym widoku”.
Myśl rozprysnęła się w pustce jak kropla wody spadająca na rozgrzaną blachę.
„Co im się stało?”
— Obdarto ich żywcem ze skóry — usłyszał słowa z tyłu, za plecami, a potem odgłos wymiotów. Pomyślał, że to Mat, ale wszystko działo się tak daleko, w pustce. Lecz mdłe migotanie było tutaj również. Pomyślał, że za chwilę wywrócą mu się wnętrzności.
— Odciąć ich — wychrypiał Ingtar. Wahał się przez chwilę, po czym dodał: — Pogrzebać ich. Nie możemy być pewni, czy byli Sprzymierzeńcami Ciemności. Mogli być jeńcami. Mogli być. Niech zaznają na koniec ostatniego uścisku matki.
Mężczyźni ostrożnie podjechali, z wyciągniętymi nożami, ale nawet dla zaprawionych w bojach Shienaran nie było to łatwe zadanie — odciąć obłupione ze skóry ciała ludzi, których znali.
— Dobrze się czujesz, Rand — zapytał Ingtar. — Dla mnie to również nie jest łatwe.
— W... porządku, Ingtar.
Rand pozwolił pustce zniknąć. Bez niej czuł się nieco lepiej, żołądek wciąż się skręcał, ale tak było lepiej. Ingtar pokiwał głową i zawrócił konia, by moc patrzeć na krzątających się mężczyzn.
Pogrzeb był prosty. Dwie dziury wykopane w ziemi i złożone w nich ciała. Shienaranie stali w milczeniu, patrząc. Ci, którzy wykopali groby, bez dodatkowych ceremonii zaczęli na powrót je zasypywać.
Rand był wstrząśnięty, ale Loial wyjaśnił cicho:
— Shienaranie wierzą, że wszyscy pochodzimy od ziemi i do ziemi musimy wrócić. Nigdy nie używają trumien, ani całunów, a ciała chowa się bez odzieży. Ziemia musi ogarnąć ciało. Nazywają to ostatnim uściskiem matki. I nigdy nie wypowiada się przy tym żadnych słów, wyjąwszy: „Niech Światłość cię oświeca, a Stwórca da ci schronienie. Ostatni uścisk matki wita cię w domu”. — Loial westchnął i potrząsnął ciężką głową. — Nie sądzę, aby tym razem ktoś to powiedział. Rand, niezależnie od tego, co mówił Ingtar, nie może być większych wątpliwości, że Changu i Nidao zabili strażników przy Psiej Bramie i wpuścili Sprzymierzeńców Ciemności do wieży. To oni muszą być odpowiedzialni za to wszystko.
— A więc kto strzelał do... do Amyrlin? — Rand przełknął ślinę. — „Kto strzelał do mnie?”
Loial nic nie powiedział.
Uno nadjechał z resztą mężczyzn, wiodąc juczne konie, w chwili kiedy ostatnie łopaty ziemi sypały się na groby. Ktoś powiedział mu, co odkryli i jednooki mężczyzna splunął.
— Przez kozła lizane trolloki robią tak na całym Ugorze. Robią tak czasami, kiedy chcą wstrząsnąć twoimi przeklętymi nerwami, albo ostrzec cię, byś ich nie ścigał. Niech sczeznę, jeśli miałoby na nas to podziałać.
Zanim odjechali, Ingtar zatrzymał się na chwilę przy dwóch nie oznaczonych grobach, dwóch kopcach gołej ziemi, które wyglądały na zbyt małe, by pomieścić ludzi. Po chwili milczenia powiedział:
— Niech Światłość cię oświeca, a Stwórca da ci schronienie. Ostami uścisk matki wita cię w domu.
Potem podniósł głowę i spojrzał każdemu prosto w oczy. Na żadnej twarzy nie zagościł nawet ślad uczucia, najbardziej kamienna była twarz samego Ingtara.
— Uratowali życie lordowi Agelmarowi na Przełęczy Tarwina — rzekł, a kilku lansjerów pokiwało głowami. Ingtar zawrócił konia i zapytał:
— W którą stronę Hurin?
— Na południe, mój panie.
— Chwytaj ślad. Polujemy.
Las wkrótce ustąpił miejsca łagodnie pofałdowanej równinie, czasem przeciętej płytkim strumieniem, który wymył sobie parów o wysokich brzegach, czasem łagodnymi pochyłościami czy przysadzistymi wzgórzami, ledwie tylko zasługującymi na swoją nazwę. Idealna kraina dla koni. Ingtar skorzystał z okazji i narzucił mocne tempo, przy którym kopyta końskie niemal połykały przestrzeń. Od czasu do czasu Rand widział w oddali coś, co mogło być farmą, raz nawet sądził, że dostrzegł całą wioskę, że w odległości kilku mil widzi dym unoszący się z kominów i coś połyskującego bielą w słońcu, lecz w bezpośredniej bliskości kraina była pozbawiona obecności człowieka. W istocie były to tylko długie pasma trawy, usiane kępami krzewów i pojedynczymi drzewami, czasami małe zarośla, pasma nigdy nie szersze niż sto kroków.
Ingtar wysłał zwiadowców, dwóch mężczyzn, którzy jechali na przedzie, pokazując się jedynie wtedy, gdy pokonywali szczyt przygodnego wzniesienia. Ingtar miał na szyi srebrny gwizdek, którym w każdej chwili mógł przywołać zwiadowców, gdyby ślad zmienił kierunek. Ale jak dotąd to nie nastąpiło. Jechali na południe. Wciąż na południe.
— W tym tempie dotrzemy do pól Talidaru w ciągu trzech, czterech dni — powiedział Ingtar, gdy tak jechali. — Tutaj Artur Hawkwing odniósł największe zwycięstwo. Półludzie prowadzili z Ugoru zastępy trolloków przeciwko niemu. Sześć dni i nocy trwała bitwa, a kiedy skończyła się, trolloki uciekły z powrotem na Ugór i nigdy nie ośmieliły się wyzywać go ponownie. Na pamiątkę zwycięstwa wzniósł tutaj pomnik, iglicę o wysokości stu piędzi. Nie pozwolił wypisać na nim swego imienia, lecz tylko imiona tych, którzy polegli, i na szczycie umieścił złote słońce, symbol triumfu Światłości nad Cieniem.
— Chciałbym go zobaczyć — powiedział Loial — nigdy nie słyszałem o tym pomniku.
Ingtar milczał przez chwilę, a kiedy odezwał się znowu, głos jego był cichy:
— Już go nie ma, Budowniczy. Kiedy Hawking umarł, ci, którzy walczyli o jego imperium, nie mogli przecież zostawić pomnika jego zwycięstwa, nawet jeśli nie było wymienione na nim jego imię. Nic po pomniku nie zostało prócz nasypu, na którym stał. Za trzy, cztery dni będziemy mogli najpewniej już go zobaczyć.
Ton jego głosu nie zachęcał do dalszej konwersacji.
Złote słońce wisiało nad ich głowami, gdy mijali jakąś budowlę, kwadratową, wykonaną z otynkowanej cegły, oddaloną o niecałą milę od trasy ich przejazdu. Była stosunkowo niska, nie wyższa niż dwa piętra, które wciąż jeszcze stały. Unosiła się nad nią atmosfera opuszczenia, dachy zniknęły, wyjąwszy kilka wypustów czarnej dachówki przylegającej do krokwi. Większość białego niegdyś tynku odpadła, obnażając sczerniałą od wiatru i deszczu cegłę. Niektóre ściany zwaliły się, ukazując wewnętrzne dziedzińce i niszczejące komnaty. Krzaki, a nawet drzewa rosły w szczelinach popękanych posadzek.
— Dwór — wyjaśnił Ingtar i odrobina lepszego samopoczucia, którą jakby znów odzyskał, zniknęła, kiedy patrzył na budowlę. — Myślę, że kiedy Harad Dakar jeszcze stało, dookoła uprawiano ziemię i pielęgnowano sady. Haradanie kochali swoje sady.
— Harad Dakar? — zapytał Rand, a Ingtar prychnął.
— Czy nikt już się nie uczy historii? Harad Dakar, stolica Haradanu, do którego kiedyś należały ziemie, przez które przejeżdżamy.
— Widziałem starą mapę — powiedział Rand sztywno. — Widziałem zaznaczone na niej krainy, które już nie istnieją. Maredo i Goaban, Carralain. Lecz Haradanu na niej nie było.
— Były również i inne, które pochłonął czas — powiedział Loial. — Mar Haddon, który obecnie nazywa się Haddon Mirk, Almoth. Kintara. Wojna Stu Lat rozerwała imperium Artura Hawkinga na wiele krain, wielkich i małych. Małe zostały połknięte przez wielkie, lub zjednoczyły się w inny sposób, jak Altara i Murandy. Połączenie dokonane przemocą jest, jak sądzę, lepszym określeniem niż zjednoczenie.
— A więc co z nimi się stało? — dopytywał się Mat.
Rand nie zorientował się, że tymczasem Perrin i Mat przyłączyli się do nich. Dotąd zawsze trzymali się z tyłu, jak najdalej od Randa al’Thora.
— Nie byli w stanie wytrwać razem — odpowiedział Ogir. — Plony nie obrodziły, handel nie funkcjonował. Zawiedli ludzie. W każdym przypadku coś poszło źle i lud znikł. Często sąsiednie kraje włączały opuszczoną krainę w granice swego terytorium, lecz te aneksje nigdy nie okazały się trwałe. Z czasem ziemia ostatecznie pustoszała. Rozproszone wioski jeszcze tu i ówdzie istniały, lecz większość obrócona została w pustkowie. Harad Dakar też ostatecznie zostało porzucone, lecz nawet przed tą dziejową chwilą była to już tylko skorupa, nastał tu bowiem król, który nie był w stanie panować nad tym, co działo się wewnątrz murów miasta. Z tego co wiem, samo Harad Dakar w tej chwili zupełnie nie istnieje. Zniknęły wszystkie miasta i grody, kamień wywieźli rolnicy i wieśniacy, wykorzystując go dla własnych celów. Większość zbudowanych z kamienia wiosek i farm dziś nie istnieje. Tak było napisane w książkach, które czytałem, a wokół nie widzę nic, co mogłoby mnie skłonić do zmiany opinii.
— To był prawdziwy kamieniołom, Harad Dakar, od co najmniej stu lat — powiedział Ingtar gorzko. — Ludzie odeszli ostatecznie, a później miasto zostało rozwleczone, kamień po kamieniu. Wszystko zniszczono, a to, co jeszcze zostało, niszczeje nadal. Wszystko wokół ginie. Niemalże nie da się już znaleźć ludu, który rzeczywiście panowałby nad obszarem, który zajmuje na mapie i niemal nie ma już krainy, która zajmowałaby dzisiaj na mapie obszar równy temu, jaki zajmowała choćby sto lat temu. Kiedy skończyła się Wojna Stu Lat można było podróżować, przejeżdżając bezpośrednio z kraju do kraju, bez końca, od samego Ugoru aż po Morze Sztormów. Dzisiaj, przez prawie całą drogę poruszamy się po pustkowiach, o które nie upomina się żaden lud. My, na Ziemiach Granicznych mamy naszą walkę i ona czyni nas silnymi, powstrzymując przed rozproszeniem. Być może tamci nie mieli nic, co by uczyniło ich silnymi. Mówisz, że zawiedli, Budowniczy? Tak, zawiedli, a który lud, dzisiaj jeszcze silny i jednolity, zawiedzie jutro? Jesteśmy wypierani, my ludzie. Wymywani jak szczątki łodzi przez powódź. Jak długo jeszcze, zanim nie zostanie nic prócz Ziem Granicznych? Jak długo, zanim my również pogodzimy się z porażką i nie zostanie już nic prócz trolloków i Myrddraali, na całym szlaku aż do Morza Sztormów?
Wszyscy milczeli, wstrząśnięci. Nawet Mat nie przerwał ciszy, która zapadła. Ingtar jechał zagubiony we własnych, czarnych rozmyślaniach.
Po chwili, galopując wrócili zwiadowcy, wyprostowani w siodłach, lance wzniesione ku niebu.
— Wioska przed nami, mój panie. Nie widziano nas. Lecz leży prosto na trasie, którą się poruszamy.
Ingtar otrząsnął się z zadumy, ale nie wypowiedział ani słowa, dopóki nie wjechali na grzbiet niskiego wzgórza, wznoszącego się nad wioską, a nawet wówczas był to tylko rozkaz zatrzymania się, kiedy wyciągnął lornetkę z toreb przy siodle i podniósł ją do oczu, obserwując wioskę.
Rand z zainteresowaniem przypatrywał się zabudowaniom. Wioska było równie duża jak Pole Emonda, chociaż rzecz jasna wydawała się niewielka w porównaniu z niektórymi miasteczkami, jakie widział od czasu opuszczenia Dwu Rzek, nie mówiąc już o wielkich miastach. Domy były niskie, ze ścianami wyłożonymi białą gliną, na spadzistych dachach rosło coś, co z daleka wyglądało jak trawa. Kilkanaście wiatraków, rozrzuconych po wiosce, obracało leniwie długie, pokryte płótnem ramiona, lśniące biało w świetle słońca. Wioskę otaczał porosły trawą, niski mur, sięgający do piersi mężczyzny. Przed wałem wykopano fosę, wbijając w jej dno zaostrzone pale. Jedynej przerwy w murze, jaką mógł dostrzec, nie zamykała brama, ale przypuszczał, że łatwo może zostać zablokowana przy pomocy wozu lub furmanki. Nigdzie nie można było dostrzec ludzi.
— Nawet psa z kulawą nogą w zasięgu wzroku — powiedział Ingtar, chowając lornetkę na powrót do torby. — Jesteście pewni, że was nie widziano? — zapytał, zwracając się do zwiadowców.
— Nie, chyba że sprzyjała im potęga wzroku Czarnego, mój panie — odrzekł jeden z mężczyzn. — Nawet nie przekroczyliśmy wzniesienia. Poza tym, wtedy również nie widzieliśmy nikogo, mój panie.
Ingtar pokiwał głową.
— Ślad, Hurin?
Hurin wciągnął głęboki oddech.
— W kierunku wioski, mój panie. Prosto do środka, na ile mogę osądzać z odległości, w której się znajdujemy.
— Patrzeć uważnie — rozkazał Ingtar, zbierając wodze. — I nie wierzcie, że są przyjaźnie nastawieni, nawet wtedy, gdy się uśmiechają. O ile tam w ogóle ktoś jest.
Poprowadził ich stępa w kierunku wioski, jednocześnie sięgając za plecy i luzując miecz w pochwie.
Rand usłyszał za plecami charakterystyczne szczęki, pozostali postąpili tak samo. Po chwili zrobił tak samo ze swoim mieczem. Podjęcie próby przeżycia nie jest tym samym, co starania, by zostać bohaterem, zdecydował.
— Myślisz, że ci ludzie pomagają Sprzymierzeńcom Ciemności? — zapytał Perrin Ingtara.
Shienaranin ociągał się z odpowiedzią.
— Niezbyt kochają Shienaran — powiedział na koniec. — Zważają, że powinniśmy ich ochraniać. My, albo Cairhienianie. Tamci żywią pretensje o te ziemie, od kiedy umarł ostatni król Hardan. O całe te rozległe ziemie, aż po Erinin. Choć nie byli w stanie jej zatrzymać. Zrezygnowali ze swych roszczeń prawie sto lat temu. Ci nieliczni ludzie, którzy żyją tak daleko na południu, nie muszą się obawiać trolloków, niemniej grasują tutaj liczne bandy zbójców. Dlatego zbudowali mur i wykopali fosę. We wszystkich wioskach tak robią. Ich pola zapewne są ukryte w okolicznych kotlinach, ale nikt nie mieszka poza murem. Zaprzysięgną hołd lenny każdemu królowi, który ofiaruje im ochronę, ale my wszystkie siły kierujemy przeciw trollokom. No i za to właśnie nas nie kochają.
Kiedy dojechali do przerwy w murze, Ingtar rzucił rozkaz:
— Patrzeć uważnie!
Wszystkie ulice prowadziły do placu pośrodku wioski i wszystkie były jednako opustoszałe. Nikt nie wyglądał też przez okna. Nawet pies nie przebiegł przez ulicę i nie pojawiła się nawet kura. Nic żywego. Otwarte drzwi kołysały się w zawiasach, których skrzypienie w podmuchach wiatru tworzyło kontrapunkt dla trzeszczenia wiatraków. Kopyta końskie wydawały głuchy, głośny odgłos na ubitej glinie ulic.
— Jak przy promie — wymruczał Hurin — ale inaczej. — Jechał zgarbiony w siodle, głowę skłonił nisko, jakby chciał się schować za własnymi ramionami. — Dopuszczono się tutaj przemocy, ale... Nie wiem. Było tutaj zło. Pachnie złem.
— Uno — powiedział Ingtar — weź jedną rotę i przeszukaj domy. Jeśli kogoś znajdziesz, przyprowadź do mnie, na plac. Tylko nie przestrasz ich tym razem. Potrzebuję odpowiedzi, a nie ludzi uciekających przed zagrożeniem.
Poprowadził swoich żołnierzy w kierunku środka wioski, podczas gdy Uno i dziesięciu innych zsiadło z koni.
Rand, wahając się, rozglądał się dookoła. Skrzypiące drzwi, trzeszczące wiatraki, kopyta koni, wszystko to czyniło zbyt dużo hałasu, i odbijało się tak głośnym echem, jakby w wiosce była zupełna pustka. Przyjrzał się domom. Wyglądały na zupełnie pozbawione życia. Firanki w otwartych oknach chlastały o ściany. Z westchnieniem zsiadł z konia i podszedł do najbliższego domu, potem zatrzymał się, wpatrzony w drzwi.
„To tylko drzwi. Czego się boisz?”
Zastanawiał się, skąd to uczucie, że coś czeka po drugiej stronie. Pchnął je.
Wewnątrz zobaczył czystą izbę. Niegdyś czystą. Stół był zastawiony do posiłku, krzesła z drabinkami oparć ustawione dookoła, na niektórych talerzach znajdowało się już jedzenie. Kilka much fruwało nad miskami z rzepą i grochem, znacznie większa ilość pełzała po zimnej pieczeni, siedząc w skrzepłym tłuszczu. Płat pieczeni był do połowy odkrojony. Widelec wciąż stał wbity w mięso, a nóż częściowo leżał na talerzu, jakby go ktoś upuścił. Rand wszedł do środka.
Pstryk.
Łysy, uśmiechnięty mężczyzna, w prostej odzieży z szorstkiej tkaniny, nakładał płat pieczeni na talerz trzymany przez kobietę o pobrużdżonej twarzy. Ona też się uśmiechała. Dodała grochu oraz rzepy i podała talerz jednemu z dzieci siedzących przy stole. Dzieci była szóstka, dziewczynki i chłopcy, od zupełnie malutkich do tak dużych, że mogły patrzeć ponad stołem. Kobieta powiedziała coś, a biorąca od niej talerz dziewczyna roześmiała się. Mężczyzna zaczął odkrawać następny płat.
Nagle jedna z dziewczynek krzyknęła, wskazując palcem przez drzwi, na ulicę. Mężczyzna rzucił nóż i odwrócił się, potem również krzyknął, twarz ściągnęło mu przerażenie, porwał dziecko na ręce. Kobieta chwyciła drugie, i rzuciła się desperacko w stronę pozostałych, jej usta wykrzywiały się oszalałe, w całkowitej ciszy. Wszyscy biegli w stronę drzwi w tylnej części izby.
Drzwi gwałtownie otworzyły się i...
Pstryk.
Rand nie mógł się poruszyć. Bzyczenie much krążących nad stołem wzmogło się. Oddech tworzył chmurę pary przed twarzą.
Pstryk.
Łysy, uśmiechnięty mężczyzna, w prostej odzieży z szorstkiej tkaniny, nakładał płat pieczeni na talerz trzymany przez kobietę o pobrużdżonej twarzy. Ona też się uśmiechała. Dodała grochu oraz rzepy i podała talerz jednemu z dzieci siedzących przy stole. Dzieci była szóstka, dziewczynki i chłopcy, od zupełnie malutkich do tak dużych, że mogły patrzeć ponad stołem. Kobieta powiedziała coś, a biorąca od niej talerz dziewczyna roześmiała się. Mężczyzna zaczął odkrawać następny płat.
Nagle jedna z dziewczynek krzyknęła, wskazując palcem przez drzwi, na ulicę. Mężczyzna rzucił nóż i odwrócił się, potem również krzyknął, twarz ściągnęło mu przerażenie, porwał dziecko na ręce. Kobieta chwyciła drugie, i rzuciła się desperacko w stronę pozostałych, jej usta wykrzywiały się oszalałe, w całkowitej ciszy. Wszyscy biegli w stronę — drzwi w tylnej części izby.
Drzwi gwałtownie otworzyły się i...
Pstryk.
Rand wytężał siły, ale jego mięśnie zdawały się zamarzać. W pokoju było chłodniej, miał ochotę trząść się z zimna, ale nie mógł wykonać nawet takiego ruchu. Muchy rozpełzły się po całym stole. Sięgnął po pustkę. Pojawiło się cierpkie światło, ale nie dbał o to. Powinien...
Pstryk.
Łysy, uśmiechnięty mężczyzna, w prostej odzieży z szorstkiej tkaniny, nakładał płat pieczeni na talerz trzymany przez kobietę o pobrużdżonej twarzy. Ona też się uśmiechała. Dodała grochu oraz rzepy i podała talerz jednemu z dzieci siedzących przy stole. Dzieci była szóstka, dziewczynki i chłopcy, od zupełnie malutkich do tak dużych, że mogły patrzeć ponad stołem. Kobieta powiedziała coś, a biorąca od niej talerz dziewczyna roześmiała się. Mężczyzna zaczął odkrawać następny płat.
Nagle jedna z dziewczynek krzyknęła, wskazując palcem przez drzwi, na ulicę. Mężczyzna rzucił nóż i odwrócił się, potem również krzyknął, twarz ściągnęło mu przerażenie, porwał dziecko na ręce. Kobieta chwyciła drugie, i rzuciła się desperacko w stronę pozostałych, jej usta wykrzywiały się oszalałe, w całkowitej ciszy. Wszyscy biegli w stronę drzwi w tylnej części izby.
Drzwi gwałtownie otworzyły się i...
Pstryk.
Pokój zamarzał. „Tak zimno”. Muchy zaczerniły blat stołu, ściany stanowiły ruchomą masę much, podłoga, sufit były całkowicie pokryte czernią. Wchodziły na Randa, pokrywając go, pełzały po twarzy, dostawały się do oczu, nosa, ust. „Światłości, pomóż mi. Zimno”. Zbita masa much ryczała jak grzmot. „Zimno”. Wdzierały się w pustkę, kpiąc z jej przestrzeni, okrywając go lodem. Desperacko sięgnął po mrugające światło. Żołądek skręcał się, ale przynajmniej było ciepłe. Ciepłe. Gorące. On był gorący.
Nagle przedarł się do... czegoś. Nie wiedział do czego, ani jak. Stalowe pajęczyny. Promienie księżyca wykute z kamienia. Kruszyły się pod jego palcami, lecz wiedział, że nie dotyka niczego. Kruszyły się i topniały pod wpływem gorąca, jakie przezeń przepływało, gorąca jak ogień na palenisku w kuźni, jak pożar świata, jak...
Wszystko zniknęło. Zdyszany, rozglądał się wokół rozszerzonymi oczami. Kilka much leżało na pokrojonej w połowie pieczeni, na talerzu. Martwych much. „Sześć much. Tylko sześć”. Więcej było w miskach, jakiś tuzin małych, czarnych truchełków na zimnych warzywach. Wszystkie martwe. Wybiegł na ulicę.
Mat, kiwając głową, właśnie wychodził z domu po przeciwnej stronie ulicy.
— Nikogo tu nie ma — rzekł do Perrina, ciągle siedzącego na koniu. — Wygląda, jakby po prostu wstali od stołów podczas kolacji i odeszli.
Od strony placu doleciał krzyk.
— Znaleźli coś — powiedział Perrin, wbijając pięty w boki konia. Mat wgramolił się na siodło i pogalopował za nim.
Rand powoli dosiadał Rudego, ogier płoszył się, jakby wyczuwając jego niepokój. Spoglądał na budynki, jadąc niezbyt szybko w kierunku placu, ale nie potrafił się zmusić, by na którymkolwiek zatrzymać dłużej spojrzenie.
„Mat wszedł do środka i nic mu się nie stało”.
Postanowił, że jego noga nie postanie więcej w żadnym z tych domów, niezależnie od tego, co by się działo. Wbił buty w boki Rudego, zmuszając go do przyspieszenia kroku.
Wszyscy stali nieruchomo, jak posągi przed frontem dużego budynku o podwójnych drzwiach. Rand nie sądził, by mogła to być gospoda, przede wszystkim nie posiadała żadnego herbu. Zapewne było to miejsce spotkań mieszkańców wioski. Dołączył do milczącego kręgu i spojrzał tam, gdzie patrzyli wszyscy.
Do drzwi przybito rozkrzyżowanego człowieka, grubymi gwoździami, za nadgarstki i ramiona. Dodatkowe gwoździe sterczały z oczu, utrzymując głowę wzniesioną do góry. Wyschła, czarna krew wyrysowała wachlarze na policzkach. Odarcia na drewnie drzwi, na wysokości butów, świadczyły, że żył jeszcze, kiedy go rozwieszano. Przynajmniej na początku.
Oddech zamarł Randowi w gardle. Nie człowiek. Tych czarnych szat, w kolorze ciemniejszym niż czerń, nigdy nie nosił żaden człowiek. Wiatr szarpał skrajem płaszcza przyciśniętego ciałem do drzwi — ale nie zawsze tak się działo, sam wiedział najlepiej, normalnie wiatr nie dotykał nawet tych szat — w bladej, bezkrwistej twarzy nie było żadnych oczu.
— Myrddraal — wyszeptał i dźwięk jego głosu jakby uwolnił pozostałych. Na powrót zaczęli się poruszać i oddychać.
— Kto... — zaczął Mat, ale musiał przerwać, by przełknąć ślinę. — Kto mógł zrobić coś takiego Pomorowi?
Pod koniec głos mu się załamał.
— Nie wiem — powiedział Ingtar. — Nie mam pojęcia.
Rozejrzał się wokoło, przypatrując twarzom, czy też może licząc obecnych, aby upewnić się, że nikt nie zaginął.
— I nie sądzę, abyśmy mogli dowiedzieć się tego tutaj. Jedziemy. Na koń! Hurin znajdź ślad wychodzący z wioski.
— Tak, mój panie. Tak. Z przyjemnością. Tędy, mój panie. Wciąż kierują się na wschód.
Odjechali, zostawiając martwego Myrddraala tam, gdzie wisiał, wiatr rozwiewał jego czarny płaszcz. Hurin pierwszy minął mur, nie czekając aż Ingtar wysunie się na czoło, a Rand był tuż za nim.