Komnaty warowni Fal Dara, o gładkich, kamiennych murach, z rzadka udekorowanych prostymi, acz wytwornymi gobelinami i malowidłami, wręcz wrzały od wieści o rychłym przybyciu Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Odziani w czerń i złoto słudzy uwijali się jak w ukropie, szykując w biegu pokoje albo zanosząc polecenia do kuchni, skarżąc się płaczliwymi głosami, że nie uprzedzeni zawczasu nie zdążą przygotować wszystkiego na przybycie tak ważnej osobistości. Ciemnoocy wojownicy, z kępkami włosów związanych rzemieniami na czubkach wygolonych czaszek, nie biegali wprawdzie, lecz w krokach dostrzegało się pośpiech, a twarze błyszczały podnieceniem normalnie zarezerwowanym dla bitew. Kilku zagadnęło mijającego ich pośpiesznie Randa.
— Ach, tu jesteś, Randzie al’Thor. Oby pokój miał w łasce twój miecz. Idziesz się myć? Bez wątpienia chcesz prezentować się jak najgodniej, gdy będą cię przedstawiali Zasiadającej. Możesz być pewien, że zechce poznać ciebie i twych dwóch przyjaciół jak również wasze kobiety.
Dopadł pędem do ogromnych schodów, tak szerokich, że zmieściłoby się na nich dwudziestu ludzi idących pierś w pierś. Wiodły do pokoi mężczyzn.
— Sama Amyrlin przybywa bez ostrzeżenia, zupełnie jak jakaś wędrowna handlarka? To pewnie z powodu Moiraine Sedai i was, południowców, co? No bo cóż innego?
Szerokie, obite żelazem drzwi wiodące do tej części twierdzy stały otworem, przejście zagradzali mężczyźni z kępkami na czubkach wygolonych głów, rozprawiający z podnieceniem o przyjeździe Amyrlin.
— Hej tam, południowcze! Zasiadająca już jest. Przybywa tu, jak mniemam, dla ciebie i twych przyjaciół. Pokój, wielki to dla was zaszczyt! Rzadko opuszcza Tar Valon, a jeśli mnie pamięć nie zawodzi, na Ziemiach Granicznych nie była nigdy.
Odprawił ich wszystkich kilkoma słowami. Musiał się umyć. Znaleźć czystą koszulę. Nie miał czasu na rozmowy. Im się wydało, że wiedzą o co chodzi, więc go przepuścili. Żaden z nich nie miał o niczym pojęcia, wiedzieli tylko, że on i jego przyjaciele podróżowali w towarzystwie Aes Sedai, że jego dwie przyjaciółki wybierają się do Tar Valon, bo chcą zostać Aes Sedai, lecz ich słowa ukłuły go do żywego, jakby wiedzieli o wszystkim.
„Ona tu przybyła z mojego powodu.”
Pokonał pędem korytarze męskiej części warowni, wpadł do izby, którą dzielił z Matem i Perrinem... i zastygł w miejscu, ze szczęką opadłą ze zdumienia. Pokój wypełniała grupa kobiet ubranych na czarno i złoto, wszystkie zapracowane jak mrówki. Nie była to duża izba, a okna, dwa wysokie i wąskie otwory strzelnicze, wychodzące na wewnętrzne podwórce, nie sprawiały, by wydawała się większa. Trzy łoża na wykładanych czarno-białymi kaflami postumentach, kufry u stóp każdego z nich, umywalka przy drzwiach i wysoka, szeroka szafa zastawiały ją w całości. Grupa ośmiu kobiet wyglądała w tym wnętrzu jak ryby w saku.
Kobiety ledwie raczyły na niego spojrzeć, zajęte wyjmowaniem jego rzeczy — a także rzeczy Mata i Perrina — z szafy i zastępowaniem ich nowymi. Wszystko, co znalazły w kieszeniach, układały na wiekach kufrów, a stare ubrania ciskały niedbale na podłogę, jakby to były zwykłe szmaty.
— Co wy robicie? — spytał podniesionym tonem, gdy wreszcie odzyskał oddech. — To są moje rzeczy!
Jedna z kobiet pociągnęła nosem, przepchnęła palec przez dziurę w rękawie jego jedynego kaftana i dorzuciła go do sterty na podłodze.
Czarnowłosa kobieta z wielkim pękiem kluczy u pasa utkwiła w nim wzrok. Była to Elansu, shatayan twierdzy. W myślach traktował tę kobietę o ostrej twarzy jak gospodynię, mimo że gospodarstwo, którym się opiekowała było fortecą, a jej rozkazy wypełniały dziesiątki służących.
— Moiraine Sedai powiedziała, że wasze ubrania są zniszczone i lady Amalisa kazała wam uszyć nowe. Po prostu nam nie przeszkadzaj — dodała stanowczym tonem — a szybciej się z tym uporamy.
Niewielu było mężczyzn, których shatayan nie potrafiła tak zagadać, by robili to, co chciała — niektórzy powiadali, że należał do nich nawet lord Agelmar — i najwyraźniej nie spodziewała się żadnych problemów z jednym mężczyzną, tak młodym, że mógł być jej synem.
Przełknął to, co miał zamiar powiedzieć, nie było czasu na kłótnie. Zasiadająca na Tronie Amyrlin mogła przysłać po niego w każdej chwili.
— Ukłony dla lady Amalisy za jej podarunek — wykrztusił to, co nakazywał shienarański obyczaj — ukłony dla ciebie Elansu Shatayan. Proszę, przekaż me słowa lady Amalisie, powiedz, że przyrzekam jej służyć całym sercem i duszą. — Obie kobiety winny uznać, że tym zaspokoił ich typowe dla mieszkańców Shienaru upodobanie do dworskich ceremonii. — A teraz, jeśli mi wybaczysz, chciałbym się przebrać.
— Znakomicie — powiedziała bez śladu zmieszania Elansu. — Moiraine Sedai kazała usunąć stąd wszystkie stare rzeczy. Co do ostatniego guzika. Również bieliznę.
Parę kobiet zerknęło na niego ukradkiem. Żadna nie wykonała nawet jednego ruchu w stronę drzwi.
Musiał ugryźć się w język, żeby nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. Wiele obyczajów w Shienar różniło się od tych, do których przywykł, a niektórych nie potrafiłby przyjąć nawet do końca życia. Nauczył się brać kąpiel o świcie, gdy w wielkich, wykładanych kafelkami basenach nie było ludzi, po tym, jak odkrył, że o innych porach potrafi wraz z nim wskoczyć do wody jakaś kobieta. Mogła to być pomywaczka albo lady Amalisa, siostra samego lorda Agelmara — w Shienar łaźnie traktowano jako miejsca, w których nie obowiązywały tytuły — oczekując, że będzie mył jej plecy w zamian za tę samą przysługę i pytając przy tym, dlaczego ma taką zaczerwienioną twarz, czyżby za długo wystawiał ją na słońce`? Wkrótce zaczęły się domyślać, co jest prawdziwą przyczyną tych rumieńców i nie było mieszkanki twierdzy, której by nie fascynowały.
„Za godzinę umrę, albo jeszcze gorzej, a one tu chcą zobaczyć, jak się czerwienię!”
Chrząknął.
— Gdybyście tak zechciały poczekać na zewnątrz, to zaraz wam oddam resztę rzeczy. Słowo daję.
Jedna z kobiet parsknęła cichym chichotem i nawet wargi Elansu drgnęły. Nie mniej jednak shatayan skinęła głową i nakazała pozostałym kobietom pozbierać powiązane w tobołki rzeczy. Wychodziła na końcu, w drzwiach zatrzymała się, by dodać:
— Buty też. Moiraine powiedziała, że mamy zabrać wszystko.
Otworzył usta i zaraz je zamknął. Przecież te buty na pewno jeszcze mógł nosić, wykonał je Alwyn al’Van, szewc z Pola Emonda, były rozchodzone i wygodne. Ale skoro dzięki nim shatayan godziła się zostawić go samego, to on odda jej te buty i wszystko, co tylko zechce. Nie miał czasu.
— Tak, tak, oczywiście. Daję słowo. — Stanął w drzwiach, wypychając ją na zewnątrz.
Nareszcie sam usiadł ciężko na łóżku, żeby ściągnąć buty — naprawdę były jeszcze dobre, trochę zniszczone, skóra popękała tu i ówdzie, ale nadal dawały się nosić, były dobrze dopasowane do kształtu stóp — po czym pośpiesznie się rozebrał, rzucając wszystko na jeden stos i równie szybko umył przy umywalce. Woda była zimna, w izbach mężczyzn woda zawsze była zimna.
Szafa miała troje szerokich drzwi, ozdobionych oszczędnymi rzeźbieniami, typowymi dla shienarańskiej mody, przywodziły na myśl raczej, niźli ukazywały wodospady i stawy wśród skał. Otwarł środkowe drzwi i przez chwilę wgapiał się oniemiały w to, co zastąpiło kilka sztuk odzieży, które z sobą przywiózł. Kilkanaście kaftanów z wysokimi kołnierzami, uszytych z najlepszej wełny i skrojonych równie zgrabnie jak te, które widywał na grzbietach kupców albo lordów, hafty zdobiły większość, jakby miały służyć za przyodziewek od święta. Kilkanaście! Do każdego kaftana dodano po trzy koszule, lniane i jedwabne, z szerokimi rękawami i obcisłymi mankietami. Dwa płaszcze. Dwa, podczas gdy on musiał się przez całe życie obywać jednym. Jeden płaszcz był zwyczajny, z szorstkiej, ciemnozielonej wełny, drugi granatowy, ze sztywnym, stojącym kołnierzem haftowanym w złote czaple... a wysoko na piersi, tam, gdzie lordowie noszą swój znak...
Ręka sama powędrowała do płaszcza. Palce, jakby niepewne tego co poczują, pogładziły skręconego w nie domknięty krąg węża, węża z czterema nogami i złotą, lwią grzywą, purpurowymi i złotymi łuskami, każda łapa kończyła się pięcioma złotymi pazurami. Oderwał gwałtownie dłoń, jakby się oparzył.
„Światłości dopomóż! Amalisa kazała to uszyć czy Moiraine? Ilu ludzi to widziało? Ilu ludzi wie, co to jest, co to oznacza? Nawet jeden to za wielu. Niech sczeznę, ona chce, żeby mnie ktoś zabił. Ta przeklęta Moiraine nawet ze mną nie rozmawia, a teraz jeszcze dała mi to piękne ubranie, żebym w nim umarł!”
Pukanie do drzwi sprawiło, że omal nie wyskoczył ze skóry.
— Skończyłeś? — dobiegł go głos Elansu. — Co do guzika. Może lepiej...
Trzask, jakby naciskała klamkę.
Rand podskoczył w miejscu, przypomniawszy sobie, że nadal jest nagi.
— Skończyłem — krzyknął. — Pokój, nie wchodź tu! Pośpiesznie zgarnął to wszystko, co dotychczas nosił, buty i całą resztę.
— Już idę! — Ukryty za drzwiami, uchylił je na tyle, by móc wcisnąć tobołek w ramiona shatayan. — To wszystko.
Usiłowała zajrzeć przez szparę.
— Jesteś pewien? Moiraine Sedai powiedziała, że wszystko. Może jednak rzucę okiem...
— To wszystko — warknął. — Słowo daję! — Zatrzasnął ramieniem drzwi, tuż przed jej twarzą, z drugiej strony usłyszał śmiech.
Mrucząc do siebie, ubrał się pośpiesznie. Nie chciał, by któraś z nich znalazła sobie wymówkę, by móc się jednak wcisnąć do pokoju. Szare spodnie okazały się bardziej obcisłe niż wszystkie, które przedtem nosił, lecz nie mniej wygodne, a koszula z bufiastymi rękawami swą białością zadowoliłaby w dniu prania wszystkie gospodynie z Pola Emonda. Wysokie do kolan buty pasowały tak, jakby je nosił od roku. Miał nadzieję, że to dzieło dobrego szewca, a nie Aes Sedai.
Z wszystkich tych rzeczy można było zrobić tłumok wielki jak on sam. Jednakże zdążył na nowo przywyknąć do wygody czystych koszul, nie noszenia tych samych spodni dzień po dniu, aż w końcu od potu i brudu robiły się tak sztywne jak buty. Wyjął z komody sakwy, wepchnął do nich tyle, ile się dało, po czym niechętnie rozłożył wymyślny płaszcz na łóżku i rzucił na niego jeszcze kilka sztuk koszul i spodni. Złożony w tobołek, z niebezpiecznym znakiem węża ukrytym w środku, i obwiązany sznurkiem zakończonym pętlą, dzięki czemu można go było zawiesić na ramieniu, niczym się nie różnił od pakunków, jakie widywał w drodze na grzbietach innych młodych ludzi.
Przez otwory strzelnicze dobiegły go głosy trąb, tych, które brzmiały triumfalnie za murami miast i tych, które im odpowiedziały z wież twierdzy.
— Wypruję te hafty, jak będę miał czas — mruknął. Widywał kobiety wypruwające hafty, gdy popełniły błąd albo postanowiły zmienić wzór i nie wyglądało to na coś specjalnie trudnego.
Resztę ubrań, a właściwie ich większość, wepchnął z powrotem do szafy. Lepiej nie zostawiać śladów ucieczki, oczywistych dla pierwszej lepszej osoby, która wetknie tu głowę po jego wyjściu.
Wciąż marszcząc czoło, ukląkł przy łóżku. W wykładanych kaflami postumentach, na których wspierały się łóżka, mieściły się niewielkie paleniska, w najzimniejsze shienarańskie noce rozpalano w nich ogień, ogrzewający śpiącego. Noce o tej porze roku były nadal zimniejsze niż przywykł, ale koce wystarczały, żeby się ogrzać. Otworzył drzwiczki paleniska i wyjął zeń tobołek, którego nie mógł tu zostawić. Ucieszył się, że Elansu nie przyszło do głowy, że ktoś mógłby tam trzymać jakieś rzeczy.
Ułożył tobołek na łożu i rozwiązawszy sznurek z jednej strony, częściowo go rozwinął. Płaszcz barda, wywrócony na lewą stronę, by ukryć setki pokrywających go łatek, łatek o wszelkich kolorach i rozmiarach, jakie można było sobie wyobrazić. Sam płaszcz był w dobrym stanie, łatki wskazywały, że to własność barda. Ze była to kiedyś własność barda.
Płaszcz chronił dwie skrzynki z twardej skóry. W większej mieściła się harfa, której nigdy nie dotknął.
„Harfa nigdy nie była przeznaczona dla niezdarnych palców farmera, chłopcze.”
Druga skrzynka, długa i wąska, zawierała ozdobiony złotem i srebrem flet, za pomocą którego, od czasu wyjazdu z domu, nieraz zarobił na wieczorny posiłek i łóżko. Thom Merrilin nauczył go grać na flecie, jeszcze zanim zginął. Rand nie potrafił dotknąć tego instrumentu, nie przypomniawszy sobie Thoma, z tymi jego przenikliwymi, niebieskimi oczami i długimi, siwymi wąsami, jak wciska mu do rąk zwinięty płaszcz i krzyczy, że ma uciekać. A potem Thom sam rzucił się, wymachując magicznie nożami, jakby robił przedstawienie, prosto na Myrddraala, który nadchodził, żeby ich zabić.
Wzdrygając się, zawiązał tobołek z powrotem.
— To by było wszystko. — Myśląc o wietrze na szczycie wieży, dodał: — Dziwne rzeczy mogą się dziać tak blisko Ugoru.
Nie bardzo wiedział, czy wierzy w to, o co najwyraźniej chodziło Lanowi. W każdym razie, bez względu nawet na wizytę Zasiadającej na Tronie Amyrlin, już dawno temu powinien był zniknąć z Fal Dara.
Nałożył na siebie kaftan, który zostawił na wierzchu — ciemnozielony, przypominał mu lasy z jego rodzinnej okolicy, należącą do Tama farmę Westwood, w której się wychował i gdzie nauczył się pływać — przypasał miecz ze znakiem czapli, a do drugiego boku wypełniony strzałami kołczan. Nie naciągnięty łuk stał w kącie, obok łuków Mata i Perrina, wyższy od niego o dwie dłonie. Zrobił go sam po przybyciu do Fal Dara i oprócz niego tylko Lan i Perrin potrafili go naciągnąć. Wsunął zrolowaną derkę i nowy płaszcz do pętli przy tobołkach, zarzucił obydwa na lewe ramię, na ich szczyt wrzucił torby i chwycił łuk.
„Ramię od łuku musi być wolne — pomyślał. — Niech im się wydaje, że jestem groźny. Może ktoś tak pomyśli.” Przez szparę w drzwiach widać było zupełnie pusty hol, przemierzył go pośpiesznie służący w odświętnym stroju, ale nawet nie zerknął w stronę Randa. Gdy tylko gwałtowne kroki mężczyzny ucichły, Rand wymknął się na korytarz.
Próbował iść normalnym, zwykłym krokiem, wiedział jednak, że z tymi torbami na ramieniu i tobołkiem na grzbiecie wygląda jak człowiek, który wybiera się w podróż, z której nie ma zamiaru wracać. Znowu rozległo się brzmienie trąb, lecz tutaj w twierdzy ich odgłos był znacznie cichszy.
Swego konia, potężnego gniadosza, trzymał w północnej stajni, zwanej Stajnią Lorda, w pobliżu bramy, której używał lord Agelmar, gdy udawał się na przejażdżkę. Dzisiaj jednak ani lord Agelmar, ani nikt z jego rodziny z pewnością nigdzie się nie wybierał, więc w stajniach najpewniej byli tylko chłopcy stajenni. Od pokoju Randa do Stajni Lorda szło się na dwa sposoby. Jedna droga wiodła dookoła całej twierdzy, obok prywatnego ogrodu lorda Agelmara, potem przez przeciwległe skrzydło i kuźnię, prawdopodobnie również teraz pustą. Gdyby tą drogą chciał dotrzeć do swego konia, straciłby dokładnie tyle czasu, ile trzeba na wydanie rozkazów i rozpoczęcie poszukiwań. Druga droga była znacznie krótsza, prowadziła przez zewnętrzny podwórzec, do którego właśnie w tej chwili zbliżała się Zasiadająca na Tronie Amyrlin, której towarzyszyło co najmniej kilkanaście Aes Sedai.
Na samą myśl dostał gęsiej skórki, na resztę życia miał dosyć Aes Sedai. Już jedna wystarczyła, by człowiek postradał zmysły. Mówiły o tym wszystkie opowieści, a on przekonał się o tym na własnej skórze. Nie zdziwił się jednak, gdy nogi same poniosły go w stronę zewnętrznego podwórca. Nigdy nie zobaczy legendarnego Tar Valon — nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko ani teraz, ani później — ale może uda mu się choć zerknąć na Zasiadającą na Tronie Amyrlin, zanim ucieknie. To będzie tak, jakby oglądał królową.
„Nie stanie się nic strasznego, jeśli tylko popatrzę, z daleka. Nie będę się zatrzymywał i zniknę, zanim ona się zorientuje, że tu w ogóle byłem.”
Otworzył ciężkie, obite żelazem drzwi prowadzące na zewnętrzny podwórzec i stanął w samym środku wielkiej ciszy. Na szczytach wszystkich murów wyrastał ludzki las, żołnierze z włosami związanymi w kity na czubkach głów, służący w galowym przyodziewku, posługacze nadal zaplamieni nieczystościami, wszyscy ściśnięci w wielkiej zażyłości, dzieci siedziały na ramionach dorosłych, by móc patrzeć ponad ich głowami, albo wciśnięte w tłum wyzierały spomiędzy talii i kolan. Zatłoczone przez łuczników balkony przypominały beczki pełne jabłek, twarze wyglądały nawet z wąskich otworów strzelniczych. Cały dziedziniec otaczała ludzka masa, zbita niczym jeszcze jeden mur. Wszyscy patrzyli i czekali w milczeniu.
Rand przepychał się tuż pod samym murem, mijając otaczające dziedziniec przegrody kowali i grotarzy — mimo swego ogromu i ponurego przepychu Fal Dara była fortecą a nie pałacem, i wszystko w niej służyło temu właśnie przeznaczeniu — szeptem przepraszając tych, których potrącił. Jedni oglądali się unosząc tylko brwi w zdziwieniu, inni obrzucali dokładniejszym spojrzeniem jego torby i tobołki, nikt jednak nie zakłócił ciszy. Na ogół ludzie nie raczyli spojrzeć na tego, który ich potrącił.
Nie miał żadnych trudności, by ponad głowami zgromadzonych zobaczyć wyraźnie, co się dzieje na dziedzińcu. W tunelu głównej bramy stał rząd szesnastu mężczyzn, każdy u boku swego konia. Nie było dwóch w takiej samej zbroi albo z takim samym mieczem i żaden nie przypominał Lana. Rand jednak nie wątpił, że to Strażnicy. Każda twarz, okrągła, kwadratowa, podłużna, wąska, miała ten sam wyraz, jakby widzieli coś, czego inni ludzie nie widzieli, słyszeli, czego inni nie słyszeli. Mimo swobodnej postawy wyglądali groźnie jak stado wilków. I jeszcze jedną cechę mieli wspólną. Wszyscy, co do jednego, byli ubrani w mieniące się płaszcze, takie same, jak ten, który po raz pierwszy zobaczył u Lana, takie, które często zdają stapiać się z tłem. Nie najłatwiej znosiło się widok wielu mężczyzn w takich płaszczach, trudno było nawet o utrzymanie żołądka w ryzach.
Kilkanaście kroków przed Strażnikami stał rząd kobiet, każda równo z łbem swego wierzchowca, kaptury płaszczy miały odrzucone. Mógł je policzyć z tego miejsca. Czternaście. Czternaście Aes Sedai. To musiały być one. Wysokie i niskie, szczupłe i pulchne, ciemne i jasne, o krótkich i długich włosach, rozpuszczonych albo zaplecionych, w odróżnieniu od Strażników — jak przystało na kobiety — każda w innym stroju, najrozmaitszego kroju i barwy. A jednak i w nich widziało się jedną cechę wspólną, dostrzegalną tylko dzięki temu, że stały tak blisko siebie. Każda wyglądała na zupełnie pozbawioną oznak wieku. Z daleka nazwałby wszystkie młodymi, wiedząc przy tym, że z bliska będą przypominały Moiraine. Niby młoda, gładkolica, a jednak o twarzy zbyt dojrzałej, by świadczyła o młodości, i oczach, w których było za wiele wiedzy.
„Bliżej? Głupiec! Już jesteś za blisko! Niech sczeznę, już dawno temu trzeba było odejść.”
Uparcie przepychał się w stronę swego celu, drugich żelaznych drzwi po przeciwległej stronie dziedzińca, ale nie umiał się powstrzymać, by nie patrzeć.
Aes Sedai niewzruszenie ignorowały gapiów i skupiały całą swoją uwagę na osłoniętym palankinie, znajdującym się teraz pośrodku dziedzińca. Dźwigające go konie zachowywały się tak spokojnie, jakby stajenni trzymali je za uzdy, mimo iż przy palankinie stała tylko jedna kobieta, kobieta z twarzą Aes Sedai, a ona nie zwracała uwagi na konie. Laska, którą trzymała w wyciągniętych przed sobą dłoniach, była równie wysoka jak ona; tuż przed oczyma jarzył się płomień tryskający z końca laski.
Naprzeciwko palankinu, po drugiej stronie dziedzińca, stał lord Agelmar, prostoduszny, barczysty, z nieodgadnioną twarzą. Na granatowym płaszczu z wysokim kołnierzem miał wyhaftowane trzy biegnące lisy, symbolizujące Dom Jagad, oraz kołującego czarnego jastrzębia Shienaru. Obok niego stał Ronan, wyniszczony podeszłym wiekiem, lecz nadal wysoki; shambayan dzierżył w dłoniach laskę zwieńczoną trzema lisami wyrzeźbionymi z czerwonego awatynu. Ronan dzielił wraz z Elansu zarządzanie twierdzą, jako shambayan i shatayan, tyle że Elansu pozostawiała mu niewiele do roboty, poza uroczystościami i pracą w charakterze sekretarza lorda Agelmara. Kępki na czubkach głów obydwu mężczyzn były srebrnosiwe.
Wszyscy — Strażnicy, Aes Sedai, władca Fal Dara i jego shambayan — stali nieruchomo niczym kamienne posągi. Tłum gapiów wstrzymał oddech. Rand mimo woli zwolnił kroku.
Nagle Ronan trzykrotnie zastukał laską o wielkie kamienie brukowe i wśród ciszy rozległo się jego wołanie:
— Kto przybywa? Kto przybywa? Kto przybywa?
Odpowiedziała mu kobieta stojąca obok palankinu, stukając trzykrotnie swoją laską.
— Strażniczka Pieczęci. Płomień Tar Valon. Zasiadająca na Tronie Amyrlin.
— Po cóż mamy na to patrzeć? — spytał Ronan.
— W tym jest nadzieja dla ludzkości — odparła wysoka kobieta.
— Przed czym strzeżemy, czuwając tu?
— Przed cieniem w południe.
— Jak długo będziemy czuwać?
— Od wschodu do wschodu, dopóki Koło Czasu będzie się obracać.
Agelmar skłonił się, wiatr targał siwą kitą na czubku jego głowy.
— Fal Dara ofiarowuje chleb, sól i gościnę. Zasiadająca na Tronie Amyrlin może z ufnością zawitać do Fal Dara, tu bowiem pełniona jest straż, tu dotrzymywany jest Pakt. Witaj!
Wysoka kobieta odsunęła zasłonę palankinu i Zasiadająca na Tronie Amyrlin wysiadła. Ciemnowłosa, równie pozbawiona oznak wieku jak wszystkie Aes Sedai, prostując się przebiegła oczami po zgromadzonych. Rand drgnął, gdy jej wzrok padł na niego, miał wrażenie, jakby coś go dotknęło. Oczy jednak wędrowały dalej i na końcu zatrzymały się na lordzie Agelmarze. Służący w odświętnym stroju ukląkł u jej boku, ofiarowując ręczniki ułożone na srebrnej tacy, z której wciąż unosiła się para. Zgodnie z obyczajem przemyła dłonie i otarła twarz wilgotną tkaniną.
— Dziękuję za powitanie, mój synu. Niechaj Światłość
opromienia Dom Jagad. Niechaj Światłość opromienia Fal Dara i wszystkich jej mieszkańców.
Agelmar skłonił się raz jeszcze.
— To ty nam przynosisz zaszczyt, matko.
Wcale nie dziwiło, że nazwała go synem, a on ją matką, mimo że przy jej gładkich policzkach lord Agelmar ze swą pomarszczoną twarzą wyglądał jak jej ojciec albo nawet dziadek. Ich powierzchowność znakomicie do siebie pasowała.
— Dom Jagad służy tobie. Fal Dara jest twoje.
Zewsząd rozległy się wiwaty, załamujące się na murach twierdzy niczym fale.
Cały dygocząc, Rand pobiegł pośpiesznie w stronę drzwi i, złakniony bezpieczeństwa, w ogóle już nie zważał na kogo wpada.
„To tylko ta przeklęta wyobraźnia. Ona nawet nie wie, kim jesteś. Na razie. Krew i popioły, gdyby ona...”
Nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby naprawdę wiedziała, kim jest, czym jest. Co się stanie, gdy wreszcie się dowie. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie miała czegoś wspólnego z tym wiatrem na szczycie wieży; Aes Sedai potrafiły dokonywać takich rzeczy. Pchnął drzwi, zatrzasnął je za sobą, tłumiąc ryk powitań, który nadal wstrząsał dziedzińcem, i westchnął z ulgą.
Na korytarzach również było pusto i na moment nie przestawał biec. Minął mniejszy podwórzec, z fontanną pluszczącą na samym środku, potem przebiegł kolejny korytarz i wypadł na brukowany dziedziniec stajenny. Stajnia Lorda, wbudowana w mur twierdzy, była wysoka i długa, z wielkimi oknami, a konie trzymano na dwóch piętrach. W kuźni po drugiej stronie dziedzińca panowała cisza, kowal i jego pomocnicy poszli oglądać ceremonię powitania.
Tema, główny stajenny o skórzastej twarzy, powitał go przy, szerokich drzwiach głębokim ukłonem, przykładając dłoń do czoła, a potem do serca.
— Sługa całą duszą i sercem, mój panie. W czym Tema może pomóc swojemu panu?
Włosy Temy nie były związane na czubku głowy jak u wojowników, przypominały odwróconą do góry dnem szarą misę.
Rand westchnął.
— Po raz setny proszę, Tema, nie tytułuj mnie panem.
— Jak mój pan sobie życzy.
Stajenny ukłonił się jeszcze niżej.
To jego nazwisko było przyczyną całego ambarasu, a także jego podobieństwo. Rand al’Thor. Al’Lan Mandragoran. W przypadku Lana, zgodnie z obyczajem obowiązującym w Malkier, przedrostek „al” wyróżniał go jako króla, mimo że sam nigdy się nim nie przedstawiał. W przypadku Randa „al” stanowiło jedynie cząstkę jego nazwiska, jakkolwiek słyszał kiedyś, że dawno temu, jeszcze zanim Dwie Rzeki nazwano Dwoma Rzekami, znaczyło to „syna”. Niemniej jednak niektórzy służący w twierdzy Fal Dara uznali, że on też jest królem, albo co najmniej księciem. Mimo iż usiłował dowieść, że jest wręcz przeciwnie, jedyne co uzyskał, to obniżenie rangi do lorda. W każdym razie tak mu się wydawało; płaszczono się jednak przed nim jak przed nikim innym, nawet przed lordem Agelmarem.
— Proszę o osiodłanie Rudego, Tema. — Wiedział, że lepiej nie proponować, że zrobi to sam, bo Tema nie dopuści, by pobrudził sobie ręce. — Postanowiłem zwiedzać okolice przez kilka najbliższych dni.
A jak już dosiądzie grzbietu wielkiego gniadosza, za kilka dni stanie nad brzegiem Erinin, albo przekroczy granice Arafel.
„Już mnie wtedy nie znajdą.”
Stajenny nieomal zgiął się wpół i taki zgięty pozostał.
— Wybacz, mój panie — wyszeptał ochryple. — Wybacz, ale Tema nie może cię usłuchać.
Zaczerwieniony ze wstydu Rand rozejrzał się z niepokojem dookoła — nie zobaczył nikogo w zasięgu wzroku — po czym chwycił mężczyznę za ramię i wyprostował go. Nawet jeśli nie mógł zapobiec, by Tema i kilku innych służących zachowywało się w taki sposób, to mógł przynajmniej się postarać, by nikt inny tego nie widział.
— Dlaczego nie, Tema? Tema, spójrz na mnie, proszę. Dlaczego nie?
— Tak rozkazano, mój panie — odparł Tema, wciąż szepcząc.
Stale spuszczał wzrok, nie ze strachu, lecz ze wstydu, że nie może zrobić tego, o co prosił Rand. Mieszkańcy Shienaru potrafili wstydzić się tak, jak ktoś napiętnowany za kradzież.
— Żaden koń nie może opuścić tej stajni, dopóki rozkazy nie ulegną zmianie. Ani też żadnej innej stajni w twierdzy, mój panie.
Rand już miał powiedzieć mu, że nic się nie stało, ale tylko oblizał wargi.
— Ani jeden koń z żadnej stajni?
— Tak, mój panie. Ten rozkaz wydano zupełnie niedawno. Zaledwie przed kilkoma chwilami. — Głos Temy zabrzmiał silniej. — Również wszystkie bramy zostały zamknięte, mój panie. Nikt nie może tu wejść ani stąd wyjść bez zezwolenia. Jak się Tema dowiedział, nawet miejski patrol.
Rand jakoś przełknął ślinę, ale nadal miał uczucie, że jego krtań ściskają niewidzialne palce.
— Tema, czy ten rozkaz wydał lord Agelmar?
— Naturalnie, mój panie. Któż by inny? Rzecz jasna, lord Agelmar nie wydał osobiście tego rozkazu Temie ani też temu człowiekowi, który go Temie przekazał, ale, mój panie, któż inny mógł wydać taki rozkaz w Fal Dara?
„Kto inny?”
Rand podskoczył w miejscu, w tym bowiem momencie z dzwonnicy warowni rozległy się donośne dźwięki największego dzwonu. Potem przyłączyły się do niego inne dzwony, a po chwili wszystkie dzwony w mieście.
— Jeśli Tema może sobie pozwolić na śmiałość — zawołał stajenny, przekrzykując ten łoskot — mój pan jest z pewnością bardzo szczęśliwy.
Rand też musiał krzyczeć, żeby go usłyszano.
— Szczęśliwy? Dlaczego?
— Powitanie dobiegło końca, mój panie. — Tema wskazał gestem dłoni na dzwonnicę. — Zasiadająca na Tronie Amyrlin przyśle zaraz po mojego pana i jego przyjaciół.
Rand poderwał się do biegu. Zdążył jeszcze dostrzec zdziwienie na twarzy Temy i już go nie było. Nie dbał o to, co sobie pomyśli Tema.
„Zaraz po mnie przyśle.”