Mat i Perrin siedzieli już na koniach, gdy Rand z Hurinem do nich dotarli. Z oddali dobiegł go grzmiący głos Ingtara.
— Za Światłość! Za Shinowa!
Do harmideru innych krzyków przyłączył się brzęk stali.
— Gdzie jest Ingtar? — krzyknął Mat. — Co się dzieje?
Przywiązał Róg Valere do wysokiego łęku siodła, jakby to był byle jaki róg, sztylet zaś schowany miał za pasem, rubinowa rękojeść znalazła schronienie w bladej dłoni, dłoni zdającej się składać z samych kości i ścięgien.
— On umiera — odparł szorstko Rand, wskakując na grzbiet Rudego.
— No to powinniśmy mu pomóc — stwierdził Perrin. — Mat może zawieźć Róg i sztylet do...
— Robi to, żebyśmy mogli uciec — powiedział Rand.
„A także z tamtego powodu”.
— Wszyscy pojedziemy z Rogiem do Verin, a potem wy pomożecie jej zawieźć go tam, gdzie uzna, że jest jego miejsce.
— O czym ty mówisz? — spytał Perrin.
Rand wbił pięty w boki gniadosza i Rudy długimi skokami ruszył w stronę wzgórz za miastem.
— Za Światłość! Za Shinowa! — szybował w ślad za nim triumfalny krzyk Ingtara. Odpowiedział mu trzask błyskawicy rozszczepiającej niebo.
Rand smagnął Rudego wodzami i przylgnął do jego karku, gdy ruszył do galopu na łeb na szyję, z rozwianą grzywą i ogonem. Męczyło go, że czuje się tak, jakby uciekał przed krrylaem Ingtara, jakby uciekał przed tym, co winien był zrobić.
„Ingtar Sprzymierzeńcem Ciemności. Nic mnie to nie obchodzi. Był przecież moim przyjacielem”.
Galop gniadosza nie pozwalał uciec od własnych myśli.
„Śmierć jest lżejsza od pióra, powinność cięższa niż góra. Tyle tych powinności. Egwene. Róg. Fain. Mat i jego sztylet. Czemu każda po kolei? Wszystkimi muszę się zająć. Och, Światłości, Egwene!”
Ściągnął wodze tak gwałtownie, że Rudy zahamował z poślizgiem, siadając nieomal na zadzie. Znajdowali się w rzadkim zagajniku na szczycie jednego ze wzgórz górujących nad Falme. Pozostali trzej przygalopowali jego śladem.
— O czym ty mówisz? — dopytywał się Perrin. — Mamy asystować Verin w zawiezieniu Rogu tam, gdzie powinien się znaleźć. A gdzie ty będziesz?
— Może on już popadł w obłęd — zadrwił Mat. — Gdyby popadł w obłęd, nie chciałby z nami przestawać. Prawda, Rand?
— Wy trzej zawieziecie Verin Róg — powiedział Rand.
„Egwene: Tyle tych wątków, tak zagrożonych. Tyle tych powinności”.
— Nie jestem wam potrzebny.
Mat gładził czule rękojeść sztyletu.
— Wszystko bardzo pięknie, ale co ze mną? Niech sczeznę, jeszcze nie mogłeś popaść w obłęd. Nie mogłeś!
Hurin gapił się na nich, nie rozumiejąc nawet połowy.
— Wracam — oświadczył Rand. — Nie powinienem był w ogóle z wami jechać.
Z jakiegoś powodu nie zabrzmiało to specjalnie przekonująco dla jego ucha, umysł tego też nie czuł.
— Muszę wracać. Natychmiast. — Teraz zabrzmiało lepiej. — Egwene tam ciągle jest, weźcie to pod uwagę. Ma obręcz na szyi.
— Jesteś pewien? — spytał Mat. — Ja jej w ogóle nie widziałem. Aaaach! Skoro mówisz, że ona tam jest, to znaczy, że ona tam jest. Wszyscy zawieziemy Róg, a potem wszyscy po nią wrócimy. Chyba nie myślisz, że ja bym ją tam zostawił?
Rand potrząsnął głową.
„Wątki. Powinności”.
Miał wrażenie, że zaraz eksploduje, niczym fajerwerk.
„Światłości, co się ze mną dzieje?”
— Mat, Verin musi cię zawieźć razem ze sztyletem do Tar Valon, żebyś wreszcie się od niego uwolnił. Nie masz czasu do stracenia.
— Ratowanie Egwene nie jest stratą czasu!
Ścisnął jednak sztylet tak mocno, że zaczęła mu drżeć dłoń.
— Żaden z nas nie zawróci — oznajmił Perrin. — W każdym razie nie teraz. Spójrzcie. — Wyciągnął rękę, wskazując Falme.
Podwórce dla wozów i wybiegi dla koni czerniały od wypełniających je seanchańskich żołnierzy, tysięcy żołnierzy w niezliczonych szeregach, razem z oddziałami kawalerii składających się zarówno z porośniętych łuskami bestii, jak i zakutych w zbroje jeźdźców na koniach. Oficerów wyróżniały wielobarwne chorągwie. Wśród szeregów żołnierzy widać było grolmy i inne cudaczne zwierzęta, podobne, lecz nie całkiem, do ogromnych ptaków albo jaszczurek, a także nie dające się do niczego przyrównać, wielkie stwory, obdarzone szarą, pomarszczoną skórą i wielkimi kłami. Równolegle do szyków rozstawione były w równych odstępach dziesiątki sul’dam i damane. Rand bał się, że Egwene mogła się znaleźć wśród nich. W mieście co jakiś czas wybuchały dachy, błyskawice wciąż przelatywały przez niebo. Wysoko w górze frunęły dwie latające bestie, o skórzastych skrzydłach rozpiętości dwudziestu piędzi, w sporej odległości od tej połaci nieboskłonu, po której tańczyły oślepiające zygzaki.
— To wszystko z naszego powodu? — spytał z niedowierzaniem Mat. — Za kogo oni nas uważają?
Randowi przyszła do głowy odpowiedź, ale odsunął j ą, nim zdążyła do końca się ukształtować.
— W tamtą stronę też nie pojedziemy, lordzie Rand — wtrącił Hurin. — Białe Płaszcze. Całe setki.
Rand zawrócił konia, by spojrzeć w stronę, którą wskazał węszyciel. Przez wzgórza wolno wędrowała w ich stronę falująca, biała linia.
— Lordzie Rand — powiedział półgłosem Hurin — jak ta zgraja choć rzuci okiem na Róg Valere, to już go nigdy nie dowieziemy do żadnej Aes Sedai. Sami nigdy więcej się do niego nie zbliżymy.
— Może właśnie dlatego Seanchanie gromadzą siły — stwierdził z nadzieją w głosie Mat. — Z powodu tych Białych Płaszczy. Może całe to zamieszanie nie ma z nami nic wspólnego.
— Nieważne, jak to jest — odparł sucho Perrin. — Za kilka minut zacznie się tu bitwa.
— Może nas zabić każda ze stron — stwierdził Hurin — nawet jeśli na oczy nie zobaczą Rogu. Jeśli to zrobią...
Rand nie mógł się zmusić do myślenia o Białych Płaszczach albo Seanchanach.
„Muszę wracać”.
Zorientował się, że wzrok ma utkwiony w Rogu Valere. Wszyscy czterej patrzyli na niego. Kręty, złoty Róg, uwieszony u łęku siodła Mata, skupiał na sobie każde oko.
— To się musi stać podczas Ostatecznej Bitwy — powiedział Mat, oblizując wargi. — Nigdzie nie powiedziane, że można użyć go wcześniej. — Odplątał Róg z zabezpieczających go sznurów i przyjrzał mu się z lękiem. — Nie powiedziane też, że nie można.
Nikt więcej się nie odezwał. Rand uważał, że nie może nic powiedzieć, własne myśli były zbyt naglące, by znaleźć wśród nich czas na słowa.
„Muszę wracać. Muszę wracać”.
Im dłużej patrzył na Róg, tym te myśli coraz bardziej go nagliły.
„Muszę. Muszę”.
Matowi zatrzęsła się ręka, gdy podniósł Róg Valere do ust.
Nuta zabrzmiała czysto, złociście, bo i Róg był złoty. Jej pogłos zdawały się przenosić nie tylko otaczające ich drzewa, lecz również ziemia pod stopami i niebo nad głową. Ten jeden długi dźwięk ogarnął wszystko.
Zupełnie znikąd podniosła się mgła. Najpierw w powietrzu zaczęły dryfować długie, cienkie smugi, potem grubsze kłęby, coraz grubsze, aż wreszcie spowiła okolicę wielkimi obłokami.
Geofram Bornhald zesztywniał w siodle, gdy powietrze wypełniło się dźwiękiem tak słodkim, że zapragnął się roześmiać, i tak żałobnym, że zapragnął zapłakać. Dźwięk płynął jakby z wszystkich stron jednocześnie. Zaczęła podnosić się mgła, rosła w jego oczach.
„Seanchanie. Coś knują. Wiedzą, że tu jesteśmy”.
Było jeszcze za wcześnie, miasto za daleko, dobył jednak miecza — szczęk broni wysuwanej z pochew przebiegł wzdłuż szeregu, w którym rozstawiony był jego okrojony do połowy legion — i zawołał:
— Legion cwałem naprzód!
Mgła okrywała teraz wszystko, wiedział jednak, że Falme wciąż tam jest, przed nimi. Konie przyśpieszyły kroku, nie widział ich, ale za to słyszał.
Wtem ziemia wzniosła się w powietrze z ogłuszającym łoskotem, obsypując go gradem błota i kamyków. Z białej ciemności po jego prawej ręce dobiegł go jeszcze jeden huk, przeraźliwy krzyk ludzi i koni, potem usłyszał go z lewej i jeszcze raz to samo. I jeszcze raz to samo. Grom i krzyki, ukryte we mgle.
— Legion do ataku!
Koń skoczył do przodu, gdy wbił w niego pięty, a potem usłyszał ten sam huk, w tym samym czasie, gdy jego legion, czy raczej to, co z niego się ostało, ruszył jego śladem.
Grom i krzyki, otulone w biel.
Ostatnią myślą był żal. Byar nie będzie mógł opowiedzieć jego synowi, Dainowi, jaką śmiercią poległ.
Rand już nie widział rosnących wokół drzew. Mat opuścił Róg, z oczyma szeroko rozwartymi ze zgrozy, lecz w uszach Randa wciąż dzwonił tamten dźwięk. Mgła okrywała wszystko przewalającymi się falami, tak białymi niczym najcieńsza, bielona wełna, a mimo to Rand widział. Widział, ale było to szalone widzenie. Falme dryfowało gdzieś w dole, jego granice od strony lądu wytyczała czerń seanchańskich szeregów, pioruny rozdzierały ulice. Falme unosiło się nad jego głową. Tu Synowie Światłości przypuścili szarżę i polegli, gdy ziemia rozstąpiła się w ogniu pod kopytami ich koni. Tam ludzie biegali po pokładach ogromnych, kanciastych statków stojących w porcie, a na jednym, znajomym statku, czekali przerażeni mężczyźni. Rozpoznał nawet twarz kapitana. Bayle Domon. Rękoma ściskał się za głowę. Drzewa skryły się za mgłą, ale swych towarzyszy widział dokładnie. Zaniepokojonego Hurina. Mruczącego do siebie, przerażonego Mata. Perrina, który miał taką minę, jakby wiedział, że tak właśnie miało się stać. Wszędzie wirowały opary mgły.
Hurin zdziwił się głośno.
— Lordzie Rand! — zawołał.
Nie musiał pokazywać.
W dół, po kłębach mgły, jakby to było zbocze góry, jechały widma na koniach. Z początku nie było nic widać z powodu gęstych oparów, powoli jednak postacie były coraz bliżej i teraz przyszła kolej na Randa, żeby głośno jęknąć ze zdumienia. Rozpoznał ich. Mężczyźni, nie wszyscy w zbrojach, oraz kobiety. Ich ubiory i broń pochodziły z wszystkich wieków, ale on rozpoznał wszystkich.
Rogosh Sokole Oko, siwowłosy mężczyzna o dobrodusznej twarzy i wzroku tak przenikliwym, jakby jego przydomek miał stanowić zaledwie aluzję. Gaidal Cain, ciemnoskóry, rękojeści dwóch mieczy wystawały ponad jego barczystymi plecami. Złotowłosa Birgitte, z połyskującym, srebrnym łukiem i kołczanem jeżącym się srebrnymi strzałami. Inni. Znał ich twarze, znał ich imiona. Gdy jednak patrzył w każdą z tych twarzy, słyszał setki imion, niektóre tak odmienne, że wcale nie uznał ich za imiona, aczkolwiek wiedział, że są nimi. Michael zamiast Mikela. Patrick zamiast Paedriga. Oscar zamiast Otarina.
Znał też człowieka, który jechał na ich czele. Wysoki, obdarzony haczykowatym nosem i ciemnymi, głęboko osadzonymi oczyma, u boku miał wielki miecz zwany Sprawiedliwością. Artur Hawkwing.
Mat gapił się z rozdziawionymi ustami, gdy zatrzymali się przed nimi.
— Czy to...? Czy to naprawdę wy wszyscy?
Rand zauważył, że jest ich trochę więcej niż stu, uświadomił sobie jednak, że z jakiegoś powodu spodziewał się takiej liczby. Hurinowi opadła szczęka, a oczy prawie wyszły z orbit.
— Trzeba czegoś więcej niż męstwa, by związać mężczyznę z Rogiem. — Artur Hawkwing mówił głębokim, donośnym głosem, głosem nawykłym do wydawania rozkazów.
— Albo kobietę — wskazała ostrym tonem Birgitte.
— Albo kobietę — zgodził się Hawkwing. — Zaledwie garstka jest takich, którzy związani są z Kołem, którzy dali się wziąć w nieskończone obroty, by sprostać woli Koła we Wzorze Wieków. — Patrzył na Randa.
Rand potrząsnął głową, nie mógł jednak marnować czasu na zaprzeczanie.
— Przybyli najeźdźcy, ludzie, którzy zwą się Seanchanami i wykorzystują w bitwach skute łańcuchami Aes Sedai. Trzeba ich przepędzić z powrotem za morze. A poza tym... jest jeszcze dziewczyna. Egwene al’Vere. Nowicjuszka z Białej Wieży. Seanchanie wzięli ją do niewoli. Musisz mi pomóc ją uwolnić.
Ku jego zdziwieniu kilku członków niewielkiej armii stojącej za Arturem Hawkwingiem zachichotało, a Birgitte, zajęta sprawdzaniem cięciwy, wybuchnęła śmiechem.
— Zawsze znajdujesz sobie kobiety, które przysparzają ci kłopotów, Lewsie Therinie.
W śmiechu słychać było czułą nutę, jak to między dwojgiem starych przyjaciół.
— Nazywam się Rand al’Thor — żachnął się. — Musicie się śpieszyć. Czasu zostało niewiele.
— Czasu? — powtórzyła z uśmiechem Birgitte. — My mamy cały czas.
Gaidal Cain wypuścił wodze z rąk i prowadząc konia uciskiem kolan, dobył obiema dłońmi swych mieczy. Jak na dany znak szeregi bohaterów zaczęły sposobić się do bitwy — wyciągano miecze z pochew, naciągano cięciwy łuków, podnoszono włócznie i topory.
Miecz Sprawiedliwości zabłysnął niczym zwierciadło w obleczonej w rękawicę garści Artura Hawkwinga.
— Walczyłem u twego boku nieskończoną ilość razy, Lewsie Therinie, i dwa razy częściej stawiałem ci czoło. Koło nami obraca dla swoich, a nie naszych celów, by służyć Wzorowi. Ja ciebie znam, nawet jeśli ty nie znasz samego siebie. Przegnamy najeźdźców, skoro tego chcesz. — Jego rumak zaczął tańczyć w miejscu, a on rozejrzał się dokoła, marszcząc czoło. — Coś tu się dzieje złego. Coś mnie trzyma. — Nagle wbił swój przenikliwy wzrok w Randa. — Jesteś tutaj. Czy masz sztandar?
Wśród stojących za nim rozszedł się szmer.
— Tak. — Rand pośpiesznie odpiął sprzączki przy sakwie i wyciągnął sztandar Smoka. Wypełnił mu całe dłonie i opadł prawie do kolan wierzchowca.
Bohaterowie zaszemrali jeszcze głośniej.
— Wzór oplata się wokół naszych szyj niczym uździenica — powiedział Artur Hawkwing. — Jesteś tutaj. Sztandar jest tutaj. Splot tej chwili jest ustalony. Przybyliśmy na wezwanie Rogu, ale musimy podążyć za sztandarem. I Smokiem.
Hurin wydał jakiś słaby odgłos, jakby skurcz chwycił jego gardło.
Perrin wahał się chwilę, po czym zeskoczył z siodła i zdecydowanym krokiem wszedł w sam środek mgły. Rozległ się odgłos rąbania drewna, i wnet Perrin przyniósł odarty z gałęzi pień młodego drzewka.
— Daj mi to, Rand — powiedział uroczystym tonem. — Skoro im to potrzebne... Daj mi to.
Rand pośpiesznie pomógł mu przymocować sztandar do drzewca. Gdy Perrin ponownie dosiadł konia, ze sztandarem w ręku, podmuch powietrza rozwiał białą płachtę, sprawiając, że widniejący na niej wąż zdawał się poruszać, żyć. Mgły ten wiatr nie tknął, tylko sam sztandar.
— Zostań tutaj — powiedział Rand Hurinowi. — Kiedy to się skończy... Tu będziesz bezpieczny.
Hurin chwycił za swój krótki miecz, jakby rzeczywiście mógł z niego zrobić jakiś użytek.
— Dopraszam się twego wybaczenia, lordzie Rand, ale wolę nie. Nie rozumiem dziesiątej części tego, com tu słyszał... ani tego, co widzę — wymamrotał, po chwili jednak jego głos wrócił do sił — ale dotarłem tak daleko i chyba chcę do końca przebyć tę drogę.
Artur Hawkwing poklepał węszyciela po ramieniu.
— Niekiedy Koło powiększa nasze szeregi, przyjacielu. Może któregoś dnia staniesz się jednym z nas.
Hurin wyprostował się, jakby ofiarowano mu koronę. Hawkwing skłonił się ceremonialnie ze swego siodła w stronę Randa.
— Za twoim pozwoleniem... lordzie Rand. Trębaczu, czy zagrasz nam na Rogu? Stosowna to rzecz, by Róg śpiewał nam do bitwy. Człowieku ze sztandarem, czy zechcesz ruszać?
Mat raz jeszcze zadął w Róg, przeciągle i głośno — opary mgły rozdzwoniły się tym dźwiękiem — a Perrin pognał konia przed siebie. Rand dobył miecza ze znakiem czapli i ruszył między nimi.
Nie widział nic prócz gęstych kłębów bieli, ale w niewytłumaczony sposób widział też to, co przedtem. Falme, na ulicach którego ktoś korzystał z Mocy, port, seanchańską armię, umierających Synów Światłości, wszystko to pod sobą, wszystko to zawisłe w górze, wszystko dokładnie takie, jak przedtem. Wydawało się, że żaden czas nie upłynął od chwili, w której Mat zadął w Róg, jakby czas zatrzymał się, gdy bohaterowie odpowiadali na wezwanie Rogu, a teraz wznowił swe odliczanie.
Dzikie dźwięki, dobywane przez Mata, rozbrzmiewały echem po mgle, przy akompaniamencie stukotu kopyt rozpędzonych koni. Rand pędził prosto przez mgłę, nie wiedząc, dokąd właściwie zmierza. Chmury gęstniały, kryjąc ostatnie szeregi bohaterów galopujących obok niego, coraz bardziej zaciemniając wizję, aż wreszcie widział wyraźnie tylko Mata, Perrina i Hurina. Hurma, skulonego w siodle, szeroko rozwierającego oczy, popędzającego konia. Mata na przemian dmącego w Róg i zanoszącego się śmiechem. Perrina, z rozjarzonymi, żółtymi oczyma, z powiewającym za nim sztandarem Smoka. Po chwili oni też zniknęli i dalej Rand galopował, zdawało się, samotnie.
W pewien sposób widział ich wszystkich, ale był to ten sam sposób, w jaki widział Falme i Seanchan. Nie był w stanie orzec ani gdzie są oni, ani on sam. Ścisnął mocniej rękojeść miecza, przezierając wzrokiem mgłę. Szarżował samotnie przez opary i z jakiegoś powodu wiedział, że tak to dokładnie miało być.
Nagle z mgły wyrósł przed nim Ba’alzamon. Rozpostarł szeroko ramiona.
Rudy stanął dęba, wyrzucając go z siodła. Spadał, kurczowo uczepiony miecza. Lądowanie nie było twarde. W rzeczy samej, pomyślał z pewnym zdziwieniem, przypominało lądowanie na... na niczym. W jednej chwili żeglował przez mgłę, w następnej po prostu przestał.
Gdy podniósł się na nogi, jego koń gdzieś zniknął, ale Ba’alzamon ciągle tam był, kroczył w jego stronę z długą, sczerniałą od ognia laską w dłoniach. Byli sami, tylko oni i ta mgła. Za Ba’alzamonem pojawił się cień. Mgła nie była ciemna, ta czerń ją wyparła.
Rand zauważył też inne rzeczy. Artur Hawkwing i inni bohaterowie potykali się z Seanchanami w gęstej mgle. Perrin, ze sztandarem w dłoni, wymachiwał toporem po to raczej, by odstraszyć tych, którzy usiłowali go dosięgnąć, niż zrobić im coś złego. Mat nadal wygrywał szalone nuty na Rogu Valere. Hurin zsiadł z konia, walczył, jak umiał, swym krótkim mieczem i łamaczem mieczy. Mogło się niby wydawać, że Seanchanie powinni ich pokonać jednym zrywem, a to właśnie odziani w ciemne zbroje żołnierze cofali się.
Rand ruszył na spotkanie z Ba’alzamonem. Niechętnie przywołał pustkę, sięgnął do Prawdziwego Źródła, napełnił się Jedyną Mocą. Nie było innego sposobu. Może nie miał żadnej szansy w starciu z Czarnym, ale jeśli już była, to opierała się na Mocy. Przesiąknęła wszystkie jego członki, wydawała się zalewać całe otoczenie, ubranie, miecz. Miał wrażenie, że powinien płonąć niczym słońce. To przeszywało go radosnym dreszczem, od tego zbierało mu się na wymioty.
— Zejdź mi z drogi — powiedział zgrzytliwym głosem. — Nie jestem tu z twojego powodu!
— Dziewczyna? — Ba’alzamon ryknął śmiechem, a z jego ust buchnął płomień. Rany po oparzeniach na twarzy wygoiły się, zostało tylko kilka, blednących już, różowych blizn. Przypominał przystojnego mężczyznę w średnim wieku. Gdyby nie te usta i oczy. — Która, Lewsie Therinie? Tym razem nikt ci nie pomoże. Będziesz mój albo zginiesz. W każdym przypadku i tak jesteś mój.
— Kłamca! — warknął Rand. Zaatakował Ba’alzamona, lecz laska ze zwęglonego drewna odepchnęła jego ostrze i skąpała je w deszczu iskier. — Ojciec kłamstw!
— Głupiec! Czyżby ci inni głupcy, których wezwałeś, nie powiedzieli ci, kim jesteś? — Ognie w twarzy Ba’alzamona huczały śmiechem.
Poczuł lodowaty chłód, mimo że unosił się we wnętrzu skorupy pustki.
„Czy mogli kłamać? Nie chcę być Smokiem Odrodzonym.”
Ścisnął mocniej miecz. „Rozdzieranie jedwabiu”, ale Ba’alzamon udaremniał każde pchnięcie — iskry sypały się jak spod młota uderzającego o kowadło.
— Mam sprawę do załatwienia w Falme i nic tobie do niej. Jak zawsze nic — powiedział Rand.
„Muszę skierować jego uwagę na siebie, dopóki oni nie uwolnią Egwene”.
Widział, w tamten dziwaczny sposób, bitwę szalejącą wśród spowitych we mgłę podwórców dla wozów i wybiegów dla koni.
— Ty żałosny nędzarzu. Zadąłeś w Róg Valere. Jesteś z nim teraz związany. Myślisz, że te robaki z Białej Wieży kiedykolwiek teraz cię puszczą? Nałożą na twój kark łańcuchy tak grube, że nigdy ich nie przetniesz.
Rand był tak zdziwiony, że to zdziwienie czuł nawet przez pustkę.
„On nic nie wie. On nie wie!”
Był przekonany, że to się ujawniło na jego twarzy. Żeby to ukryć, natarł na Ba’alzamona. „Koliber całuje różę”. „Księżyc na wodzie”. „Jaskółka w locie”. Między mieczem a laską zajaśniał łuk błyskawicy. Srebrzysty deszcz iskier lunął na mgłę. A Ba’alzamon cofnął się, z oczyma rozjarzonymi jak dwa wściekłe paleniska.
Ze skraju świadomości Rand widział, że walczący rozpaczliwie Seanchanie cofają się w głąb ulic Falme. Damane rozpruwały ziemię Jedyną Mocą, lecz nie mogły tym zaszkodzić Arturowi Hawkwingowi ani innym bohaterom wezwanym przez Róg.
— Na zawsze zostaniesz ślimakiem ukrytym pod kamieniem? — warknął Ba’alzamon. Otaczająca go ciemność kłębiła się i wirowała. — Zabijasz się, gdy tak tu stoimy. Moc pieni się w tobie. Spala cię. Zabija! Tylko ja na całym świecie mogę cię nauczyć, jak kontrolować jej przepływ. Służ mi, to będziesz żył. Służ mi, bo inaczej zginiesz!
— Nigdy!
„Muszę go wystarczająco długo zatrzymywać. Spiesz się, Hawkwing. Spiesz się!”
Raz jeszcze rzucił się na Ba’alzamona. „Gołąb zrywa się do lotu”. „Spadający liść”.
Tym razem to on musiał się cofnąć. Widział niewyraźnie Seanchanów, którzy zapędzeni przedtem między stajnie, torowali sobie teraz drogę powrotną. Zdwoił wysiłki. „Zimorodek łowi płoć”. Seanchanie ustępowali przed szarżą, w pierwszym szeregu kroczyli ramię w ramię Artur Hawkwing i Perrin. „Wiązanie słomy”. Ba’alzamon powitał jego cios fontanną purpurowych świetlików i musiał uskoczyć w tył, by laska nie rozłupała mu głowy, podmuch ciosu zwichrzył włosy. Seanchanie popędzili naprzód. „Krzesanie iskier”. Iskry spadły niczym grad, Ba’alzamon uskoczył przed jego uderzeniem, na brukowanych ulicach Seanchanie znowu ustępowali pola.
Rand miał ochotę głośno zawyć. Nagle zrozumiał, że te dwie bitwy są z sobą powiązane. Kiedy on rzucał się do przodu, bohaterowie wezwani przez Róg przeganiali Seanchan, gdy on się cofał, odpór dawali Seanchanie.
— Oni cię nie uratują — powiedział Ba’alzamon. — Ci, którzy mogli cię uratować, zostaną przeniesieni na drugi brzeg oceanu Aryth. Jeśli jeszcze raz ich kiedyś przypadkiem zobaczysz, będą niewolnikami w obręczach i zabiją cię z rozkazu swych nowych władców.
„Egwene. Nie mogę dopuścić, by to z nią zrobili”.
Te myśli stratował głos Ba’alzamona.
— Tylko jedno może cię zbawić, Randzie al’Thor. Lewsie Therinie, zabójco rodu. Ja jestem twoim jedynym zbawieniem. Służ mi, to podaruję ci cały świat. Stawisz opór, to zniszczę cię, tak jak to już nieraz czyniłem. Tym razem jednak zniszczę cię razem z duszą, zniszczę cię do ostatka, na zawsze.
„Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie”.
Ta myśl unosiła się poza pustką, trzeba jednak było nie lada wysiłku, by ją ignorować, by nie myśleć o wszystkich tych żywotach, w których to słyszał. Zmienił położenie miecza, a Ba’alzamon ustawił laskę w gotowości.
Rand dopiero teraz zauważył, że Ba’alzamon tak się zachowuje, jakby miecz ze znakiem czapli mógł go zranić.
„Stal nie zrani Czarnego”.
A jednak Ba’alzamon czujnie śledził ruchy ostrza. Rand stał się jednym z mieczem. Czuł każdą jego cząsteczkę, mikroskopijne drobiny, tysiąckroć za małe, by można je było zobaczyć gołym okiem. Czuł także Moc, która go przepełniała i spływała po ostrzu, przepychając się przez skomplikowane matryce wykute przez Aes Sedai podczas wojen z trollokami.
W tym momencie usłyszał jeszcze jeden głos. Głos Lana.
„Nadejdzie jeszcze taki czas, gdy będziesz pragnął czegoś bardziej, niż pragniesz żyć”.
Głos Ingtara.
„Każdy człowiek ma prawo postanowić, kiedy schować miecz”.
Pojawił się wizerunek Egwene, Egwene w obręczy, dokonującej żywota jako damane.
„Wątki mojego życia w niebezpieczeństwie. Egwene. Jeśli Hawkwing przedostanie się do Falme, to może ją uratuje”.
Nie wiedząc nawet kiedy, przyjął pierwszą pozycję „Czapli brodzącej w sitowiu”, balansując na jednej nodze, z uniesionym wysoko mieczem, odsłonięty i bezbronny.
„Śmierć jest lżejsza od pióra, powinność cięższa niż góra”.
Ba’alzamon wbił w niego wzrok.
— Czemu się tak idiotycznie szczerzysz, ty durniu? Nie dociera do ciebie, że mogę cię doszczętnie zniszczyć?
Rand poczuł, że oprócz spokoju pustki, otacza go także spokój innego rodzaju.
— Nigdy nie będę ci służył, ojcze kłamstw. Choćbym żył tysiąc razy, nigdy służył nie będę. Wiem to. Jestem tego pewien. Chodź. Czas umierać.
Ba’alzamon otworzył szeroko oczy — na moment zamieniły się w buchające ogniem paleniska, od których Randowi na twarz wystąpił pot. Czerń za plecami Ba’alzamona zawrzała, a jemu samemu stwardniała twarz.
— No to umieraj, robaku! — Cisnął swą laską, jakby to była włócznia.
Rand krzyknął przeraźliwie, gdy poczuł, że laska przebiła mu bok, przepalając ciało niczym rozgrzany do białości pogrzebacz. Pustka zadrżała, trwał jednak w niej ostatkiem sił i wbił miecz ze znakiem czapli w serce Ba’alzamona. Ba’alzamon krzyknął, krzyknęła otaczająca go czerń. Świat eksplodował ogniem.