Po raz pierwszy Ingtar zarządził koniec dziennej marszruty, kiedy jeszcze słońce złociło się wysoko nad horyzontem. Mocni Shienaranie zaczynali odczuwać efekty tego, co zobaczyli w wiosce. Jeszcze nigdy dotąd nie zatrzymywali się tak wcześnie, a przyszłe obozowisko wyglądało na miejsce, którego będzie można łatwo bronić. Była to głęboka kotlina, niemalże doskonale okrągła i wystarczająco obszerna, by pomieścić wygodnie wszystkich mężczyzn i konie. Niespotykany gąszcz karłowatych dębów i skórzanych drzew pokrywał zewnętrzne stoki. Samo obrzeże kotliny było wystarczająco wysokie, aby skryć obozowisko, nawet bez porastających je drzew. Wzniesienie mogło być w tym płaskim kraju niemalże uznane za wzgórze.
Gdy zsiedli z koni, Rand usłyszał, co Uno rzekł do Ragam.
— Wszystko, co ci, do czorta, mogę powiedzieć, to że ją, do cholery, widziałem, niech sczeznę. Było to tuż przedtem zanim znaleźliśmy Półczłowieka, niech go liże kozioł. To ta sama cholerna kobieta, co przy tym cholernym promie. Była tam, a potem przeklętej nie było. Możesz mówić, co ci się podoba, ale uważaj jak ty, cholera, to mówisz, albo cię sam obedrę z przeklętej skóry i spalę ten przez kozła lizany łachman, ty mlekopijco o owczych bebechach.
Rand zamarł z jedną nogą na ziemi, a drugą jeszcze w strzemieniu.
„Ta sam kobieta? Ale przy promie nie było żadnej kobiety, tylko firanki powiewające na wietrze. I przecież nie mogła dostać się do tej wioski przed nami, jeśli wcześniej była gdzieś indziej”.
Wioska...
Trwożnie uciekł od tej myśli. Bardziej nawet niż przygwożdżonego do drzwi Pomora zapomnieć pragnął tę izbę, muchy i ludzi, którzy byli i nie byli. Półczłowiek był rzeczywisty — każdy to widział — ale izba...
„Może w końcu popadam w szaleństwo”.
Żałował, że Moiraine nie ma tutaj, że nie może z nią porozmawiać.
„Tęsknić za Aes Sedai? Jesteś głupcem. Jesteś z dala od tego i tam pozostań. Ale czy naprawdę jestem? Co tam się stało?”
— Konie juczne i zapasy do środka — zarządził Ingtar, gdy lansjerzy zaczęli rozbijać obóz. — Wytrzyjcie konie, potem osiodłajcie je znowu, na wypadek gdybyśmy musieli szybko ruszać. Każdy śpi obok swego wierzchowca i nie rozpalamy na noc ognia. Warty zmieniają się co dwie godziny. Uno, chcę, żebyś wysłał zwiadowców, niech pójdą tak daleko, jak tylko mogą dojechać, by wrócić przed zmrokiem. Chcę wiedzieć, co się tam dzieje.
„Czuje to — pomyślał Rand. — Że to nie tylko jacyś Sprzymierzeńcy Ciemności, kilka trolloków i ewentualnie Pomor”.
Jacyś Sprzymierzeńcy Ciemności, kilka trolloków i może Pomor! Nawet kilka dni temu nie było to przecież żadne „jacyś”. Nawet na Ziemiach Granicznych, nawet na odległość dnia jazdy od Ugoru, Sprzymierzeńcy Ciemności, trolloki i Myrddraal wystarczyliby za nocny koszmar. Zanim zobaczył Myrddraala rozpiętego na drzwiach. „Co w całym, Światłością oświecanym, świecie mogło tego dokonać? Co, w Światłością nie oświecanym?” Co to było zanim wszedł do izby, gdzie rodzina jadła kolację, a śmiech ich nagle zamarł? „Musiałem sobie to wyobrazić. Musiałem”. Nawet we własnym umyśle nie brzmiało to zbyt przekonująco. Przecież nie wyobraził sobie wiatru na szczycie wieży, ani Amyrlin mówiącej...
— Rand! — Podskoczył, gdy Ingtar przemówił mu nad uchem. — Przez całą noc masz zamiar stać z jedną nogą w strzemieniu?
Rand postawił drugą nogę na ziemi.
— Ingtar, co się zdarzyło tam, w tej wiosce?
— Trolloki ich zabrały. Tak samo jak ludzi przy promie. Oto, co się zdarzyło. Ten Pomor...”
Ingtar wzruszył ramionami i spojrzał w dół na płaski, owinięty w brezent tobołek, duży i kanciasty, który trzymał w ramionach. Spoglądał na niego, jakby widział tam jakieś tajemnice, których wolałby raczej nie odkrywać.
— Trolloki zabrały ich. Tak postępują również w wioskach i farmach w pobliżu Ugoru, czasami, kiedy uda im się minąć w nocy wieże graniczne. Raz uda nam się odbić ludzi, a innym razem nie. Czasami odbijamy ludzi i niemal żałujemy, że nam się udało. Trolloki nie zawsze zabijają, zanim zaczną oprawiać i krajać. A Półludzie lubią się... zabawić. To jest gorsze od tego, co robią trolloki.
Jego głos był tak spokojny, jakby mówił o codziennych sprawach i może rzeczywiście dla żołnierza shienarańskiego tak było.
Rand wziął głęboki oddech, aby uspokoić żołądek.
— Ten Pomor tam niezbyt dobrze się bawił, Ingtar. Co mogło przygwoździć Myrddraala do drzwi? Żywego?
Ingtar wahał się, potrząsał głową, potem włożył duże zawiniątko w ręce Randa.
— Weź. Moiraine Sedai kazała dać ci to podczas pierwszego noclegu na południe od Erinin. Nie wiem, co jest w środku, ale powiedziała, że możesz tego potrzebować. Powiedziała też, aby ci przekazać, żebyś dbał o to, od tego może zależeć twe życie.
Rand wziął tobołek niechętnie, pod dotykiem brezentu dostał gęsiej skórki. W środku było coś miękkiego. Jakby ubranie. Trzymał je ostrożnie.
„O Myrddraalu też nie chcę myśleć. Co się stało w tej izbie?”
Zdał sobie nagle sprawę, że woli myśleć o Pomorze, nawet o zdarzeniu w izbie, niż o tym, co Moiraine mogła mu przekazać.
— Wtedy kazano mi również powiedzieć, że jeśli coś mi się stanie, lansjerzy pójdą za tobą”.
— Za mną!
Randa zatkało. Zapomniał o zawiniątku i całej reszcie. Ingtar odpowiedział na niedowierzające spojrzenie spokojnym skinieniem głowy.
— To szaleństwo! Nigdy nie prowadziłem niczego więcej niźli stada owiec, Ingtar. Poza tym, Moiraine nie mogła ci wyznaczać zastępcy. A twoim zastępcą jest Uno.
— Uno i ja zostaliśmy wezwani do lorda Agelmara tego ranka, kiedy wyruszyliśmy. Moiraine Sedai również tam była, ale to lord Agelmar wydał rozkaz. Jesteś moim zastępcą, Rand.
— Ale dlaczego, Ingtar? Dlaczego?
W tej całej sprawie można było jasno i wyraźnie dostrzec dłoń Moiraine, jej oraz Amyrlin. Popychały go drogą, którą wybrały.
Shienaranin wyglądał, jakby również niczego nie rozumiał, był jednak żołnierzem, przyzwyczajonym — w trakcie niekończącej się wojny na Ugorze — do wykonywania rozkazów.
— Słyszałem plotki wychodzące z komnat kobiecych, że jesteś naprawdę... — Rozłożył odziane w rękawice dłonie. — Nieważne. Wiem, że zaprzeczysz. Tak jak przeczysz temu, co przypomina twoja twarz. Moiraine Sedai powiada, że jesteś pasterzem, ale nigdy nie widziałem pasterza noszącego na ostrzu miecza znak czapli. Nieważne. Nie będę twierdził, że sam ciebie wybrałem, jednak sądzę, iż masz w sobie coś takiego, co pozwoli ci zrobić to, co konieczne. Spełnisz swój obowiązek, gdy będzie trzeba.
Rand chciał powiedzieć, że nie jest to jego obowiązek, ale zamiast tego wyrwało mu się:
— Uno wie o tym. Kto jeszcze, Ingtar?
— Wszyscy lansjerzy. Kiedy my Shienaranie jedziemy na wyprawę, każdy człowiek wie, kto jest następny w hierarchii, na wypadek gdyby dowodzący padł. Nieprzerywalny łańcuch, aż do ostatniego żywego człowieka, nawet gdyby to był tylko ten, który opiekuje się końmi. W ten sposób, rozumiesz, nawet jeśli rzeczywiście zostanie jako ostatni z oddziału, nie będzie wtedy zwykłym maruderem, uciekającym i szukającym ocalenia. Jest dowódcą i obowiązek wzywa go do zrobienia tego, co zrobione być musi. Jeśli obejmie mnie ostatni uścisk matki, obowiązek przechodzi na ciebie. Ty odnajdziesz Róg i zabierzesz go tam, gdzie jego miejsce. Ty to zrobisz!
Ostatnie słowa wymówił ze szczególnym naciskiem.
Tobołek w rękach Randa zdawał się ważyć dziesięć kamieni.
„Światłości, jest sto mil stąd, a wciąż może wyciągnąć dłoń i szarpnąć smycz. Tędy, Rand. Tamtędy. Jesteś Smokiem Odrodzonym, Rand”.
— Nie chcę obowiązków, Ingtar. Nie wezmę ich na siebie. Jestem tylko pasterzem! Dlaczego nikt w to nie wierzy?
— Spełnisz swój obowiązek, Rand. Kiedy zawiedzie człowiek na szczycie łańcucha, wszystko pod nim rozpadnie się. Zbyt dużo rzeczy się ostatnio rozpada. Zbyt wiele już runęło. Pokój niech spłynie chwałą na twój miecz, Randzie al’Thor.
— Ingtar, ja...
Lecz Ingtar już odszedł, mówiąc tylko, że chce sprawdzić, czy Uno wysłał już zwiadowców.
Rand spoglądał na zawiniątko, które trzymał w ramionach i oblizywał wargi. Obawiał się, że wie, co jest w środku. Chciał zajrzeć do środka, a jednocześnie pragnął, nie otwierając je, rzucić w ogień; pomyślał, że nawet mógłby tak postąpić, gdyby był pewien, iż spali się w taki sposób, aby nikt nie zobaczył, co jest w środku, gdyby był pewien, że to co jest w środku, w ogóle się spali. Lecz nie mógł zajrzeć tutaj, gdzie mogły go zobaczyć oczy pozostałych.
Rozejrzał się po obozowisku. Shienaranie rozładowywali juczne zwierzęta, niektórzy przygotowywali zimną kolację złożoną z suszonego mięsa i prasowanego chleba. Mat i Perrin zajmowali się swoimi końmi, a Loial siedział na kamieniu i czytał książkę, fajka o długim ustniku zwisała mu między zębami, nad jego głową unosiła się wstęga poskręcanego dymu. Ściskając zawiniątko, jakby bał się, że je upuści, Rand wślizgnął się między drzewa.
Przyklęknął na małej polanie, otoczonej przez gęsto splecione gałęzie i położył zawiniątko na ziemi. Przez pewien czas tylko na nie patrzył.
„Nie powinna. Nie mogła. — A cichy głos wewnątrz odpowiadał. — O tak, mogła. Mogła i powinna”.
Na koniec zabrał się do rozwiązywania niewielkich węzłów na sznurku, którym było oplecione. Zgrabne węzły zawiązane były z precyzją, która wyraźnie wskazywała na obecność ręki Moiraine. Żaden służący nie zrobił tego za nią, nie mogła ryzykować, by jakiś służący to zobaczył.
Kiedy wreszcie ostatni węzeł został rozplątany, odkrył zawiniątko rękoma, które były już zupełnie zdrętwiałe. Potem wpatrywał się niemo, a w ustach miał pył. Całość składała się z jednego kawałka, nie splatana, nie farbowana, nie malowana. Sztandar, biały jak śnieg, wystarczająco duży, by być widzianym na całym obszarze pola bitewnego. W poprzek maszerowała falująca postać, podobna do węża o łusce ze szkarłatu i złota, lecz węża na czterech łapach, każdej zakończonej pięcioma złotymi pazurami. Węża o oczach jak słońce i złotej, lwiej grzywie. Raz kiedyś już go widział, a Moiraine powiedziała mu, co to jest. Sztandar, który wciągał Lews Therin Telamon, Lews Therin Zabójca Rodu podczas Wojny Cienia. Sztandar Smoka.
— Spójrzcie na to! Spójrzcie na to, co on ma!
Mat wpadł na polanę. Perrin, wolniej nieco, wszedł za nim.
— Najpierw pstrokate płaszcze — warknął Mat — a teraz sztandar. Teraz już nigdy nie doczekamy się końca lordowania, z...
Mat zbliżył się dostatecznie, aby zobaczyć wyraźnie sztandar i mina mu zrzedła.
— Światłości! — Cofnął się o krok. — Niech sczeznę!
Był tam, gdy Moiraine objaśniała, czyj jest to sztandar. Perrin również.
Gniew zawrzał w sercu Randa, gniew na Moiraine i Zasiadającą na Tronie Amyrlin za to, że popychają go, pociągają. Porwał sztandar w obie dłonie i potrząsnął nim przed twarzą Mata, słowa wrzały w nim, wymykały się kontroli.
— Słusznie! Sztandar Smoka!
Mat cofnął się o krok.
— Moiraine chce, abym był kukiełką, tańcząca na sznurkach Tar Valon, fałszywym Smokiem dla Aes Sedai. Zamierza wepchnąć mi go do gardła, nie dbając o to, czego ja chcę. Ale ja-nie-pozwolę-się-wykorzystywać!
Mat cofał się dalej, aż stanął oparty o pień drzewa.
— Fałszywy Smok? — Przełknął ślinę. — Ty? To... szaleństwo.
Perrin nie odszedł. Przykucnął na ziemi, zaplótł swe potężne ramiona wokół kolan i wpatrywał się w Randa swymi świecącymi, jasnymi oczami.
— Jeżeli Aes Sedai chcą z ciebie zrobić fałszywego Smoka...
Przerwał, zmarszczył brwi, ponownie przemyślał wszystko od początku. Na koniec powiedział cicho:
— Rand, potrafisz przenosić?
Mat wydał stłumione westchnienie.
Rand pozwolił na to, by sztandar opadł na ziemię, wahał się tylko przez chwilę, zanim ze znużeniem kiwnął głową.
— Nie prosiłem o to. Nie chciałem tego. Ale... Ale nie sądzę, abym wiedział, jak przestać. — Obraz izby pełnej much, zupełnie bezwiednie stanął mu przed oczyma. — Nie sądzę, aby mi pozwoliły przestać.
— Niech sczeznę — sapnął Mat. — Krew i krwawe popioły! Zdajesz sobie sprawę, że zabiją nas. Wszystkich. Perrina i mnie, tak samo jak ciebie. Jeżeli Ingtar i pozostali dowiedzą się, podetną nasze przeklęte gardła, wyręczając trolloków. Światłości, najpewniej pomyślą, że byliśmy zamieszani w kradzież Rogu i zabiliśmy tych ludzi w Fal Dara.
— Zamknij się, Mat — powiedział spokojnie Perrin.
— Nie mów mi, żebym się zamknął. Jeżeli Ingtar nas nie zabije, to Rand oszaleje i zrobi to zamiast niego. Niech sczeznę! Niech sczeznę! — Mat obsunął się po pniu drzewa i usiadł na ziemi. — Dlaczego cię nie poskromiły? Jeżeli Aes Sedai wiedzą, dlaczego cię nie poskromiły? Nigdy nie słyszałem, aby pozwoliły mężczyźnie, który potrafi władać Mocą, po prostu odejść.
— Nie wszystkie o tym wiedzą — westchnął Rand. — Amyrlin...
— Zasiadająca na Tronie Amyrlin! Ona wie? Światłości, nic dziwnego, że patrzyła na mnie tak dziwnie.
— ...a Moiraine mi powiedziała, że jestem Smokiem Odrodzonym, a potem obie powiedziały, że mogę jechać, dokąd chcę. Nie rozumiesz, Mat? One usiłują mnie wykorzystać.
— Ale bez względu na to, ty i tak przenosisz Moc — burknął Mat. — Na twoim miejscu już bym się znajdował w połowie drogi do Oceanu Aryth. I nie zatrzymywałbym się tak długo, aż nie znajdę jakiegoś miejsca, w którym nie ma i raczej nigdy nie będzie żadnych Aes Sedai. I żadnych ludzi. To jest, chciałem powiedzieć... no cóż...
— Zamknij się, Mat — naskoczył na niego Perrin. — Dlaczego tu jesteś, Rand? Im dłużej będziesz się trzymał ludzi, tym większa pewność, że ktoś się o wszystkim dowie i pośle po Aes Sedai. Te Aes Sedai, które ci nie powiedzą, że masz sam dbać o własne sprawy. — Urwał i zamyślony podrapał się po głowie. — A Mat ma rację co do Ingtara. Nie wątpię; że nazwałby cię Sprzymierzeńcem Ciemności i zabił. Być może zabiłby nas wszystkich. On wyraźnie cię lubi, ale moim zdaniem i tak by to zrobił. Fałszywy Smok? Inni tak samo. Masema nawet takiej wymówki by nie potrzebował. Więc czemu nie odjechałeś?
Rand wzruszył ramionami.
— Już miałem ruszyć w drogę, ale najpierw przyjechała Amyrlin, potem ukradli Róg, sztylet i Moiraine powiedziała, że Mat umiera i... Światłości, stwierdziłem wtedy, że mogę zostać z wami przynajmniej do czasu, zanim nie odnajdziemy sztyletu. Pomyślałem, że mógłbym się przydać. Może się myliłem.
— Wyruszyłeś z nami z powodu sztyletu? — spytał cicho Mat. Otarł nos i skrzywił się. — W ogóle mi to nie przyszło do głowy. W ogóle nie pomyślałem, że chciałeś... Aaaach! A dobrze się czujesz? Znaczy się, jeszcze nie popadłeś w obłęd, prawda?
Rand wygrzebał z ziemi kamyk i rzucił nim w Mata.
— Aua! — Mat potarł ramię. — Ja tylko spytałem. No, bo te wszystkie paradne stroje i całe to gadanie, że jesteś lordem. Cóż, raczej nie pasują do kogoś, kto ma poukładane w głowie.
— Próbowałem się was pozbyć, durniu! Bałem się, że rzeczywiście popadnę w obłęd i zrobię wam coś złego. — Spojrzał na sztandar, jego głos ścichł. — Tak się w końcu stanie, jeśli z tym nie skończę. Światłości, nie wiem, jak z tym skończyć.
— Tego się właśnie bałem — powiedział Mat, wstając. — Nie obraź się, Rand, ale chyba będę sypiał jak najdalej od ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko. To znaczy, jeśli zostaniesz z nami. Słyszałem kiedyś o jednym gościu, który potrafił korzystać z Mocy. Opowiadał mi o tym strażnik kupiecki. Zanim odnalazły go Czerwone Ajah, obudził się któregoś dnia i cała jego wieś była zrównana z ziemią. Domy, ludzie, wszystko z wyjątkiem łóżka, na którym spał, wieś wyglądała, jakby przetoczyła się po niej jakaś góra.
— W takim razie, Mat, powinieneś spać obok niego, głowa przy głowie — stwierdził Perrin.
— Może jestem durniem, ale wolę być żywym durniem. — Mat zawahał się, popatrując z ukosa na Randa. — Posłuchaj, wiem, że pojechałeś z nami, bo chciałeś mi pomóc, i jestem wdzięczny. Naprawdę jestem. Ale ty już nie jesteś dawnym Randem. Rozumiesz mnie, prawda?
Czekał, jakby się spodziewał odpowiedzi. Żadna nie padła. W końcu zniknął między drzewami, w kierunku, gdzie położony był obóz.
— A ty co powiesz? — spytał Rand.
Perrin pokręcił głową, kołysząc potarganymi lokami.
— Nie wiem, Rand. Niby jesteś ten sam, a jednocześnie nie. Mężczyzna korzystający z Mocy, moja matka lubiła mnie tym straszyć, kiedy byłem mały. Po prostu nie wiem. — Wyciągnął rękę i dotknął rogu sztandaru. — Na twoim miejscu chyba bym to spalił albo zakopał w ziemi. A potem zacząłbym uciekać, tak szybko, że żadna Aes Sedai już by mnie nigdy nie znalazła. Tu Mat miał rację.
Wstał, zmrużonymi oczyma ogarnął niebo na zachodzie, powoli wchłaniające czerwień zachodzącego słońca.
— Czas wracać do obozu. Przemyśl to, co powiedziałem, Rand. Ja bym uciekał. Ale może ty nie możesz uciekać. O tym też pomyśl. — Wydawał się wpatrywać swymi żółtymi oczyma we własne wnętrze, mówił zmęczonym głosem. — Czasami nie można uciec.
Potem on także odszedł.
Rand ukląkł, wpatrzony w sztandar rozpostarty na ziemi.
— A właśnie, że czasami można uciec — mruknął. — Ale może ona mi to dała, żeby mnie zmusić do ucieczki. Może wymyśliła coś takiego, co wymaga mojej ucieczki. Ale ja nie zrobię tego, co ona chce. Nie zrobię. Zakopię go w tym miejscu. Powiedziała jednak, że moje życie może od niego zależeć, a Aes Sedai nigdy nie kłamią w taki sposób, by można je było na tym przyłapać... — Nagle jego ramiona zatrzęsły się od cichego śmiechu. — Gadam sam do siebie. Może już zacząłem popadać w obłęd.
Kiedy wracał do obozowiska, ciągle miał przy sobie owinięty w płótno sztandar, tylko mniej starannie złożony i nie przewiązany sznurkiem Moiraine.
Światło dnia zaczynało blednąć i połowa kotliny skryła się w cieniu padającym z jej zboczy. Żołnierze układali się już do snu, każdy obok swego konia, z lancami w zasięgu ręki. Mat i Perrin umościli sobie legowisko przy swoich wierzchowcach. Rand spojrzał na nich smutnym wzrokiem, potem wziął Rudego, który stał dokładnie tam, gdzie go zostawił, z dyndającymi wodzami, i przeszedł na drugą stronę kotliny, gdzie znalazł Hurina i Loiala. Ogir przerwał czytanie i badał do połowy zakopany kamień, na którym siedział, wodził po czymś na jego powierzchni długim cybuchem fajki.
Hurin wstał i obdarzył Randa czymś na kształt ukłonu.
— Miałem nadzieję, że tobie nie przeszkodzi, jak sobie tu pościelę, lordzie... mhm... Rand. Właśnie słuchałem Budowniczego.
— Jesteś tu, Rand — powiedział Loial. — Wiesz, myślę, że ktoś kiedyś obciosał ten kamień. Widzisz, jest zwietrzały, ale wydaje się, że to pozostałości jakiejś kolumny. Są też na nim znaki. Nie bardzo potrafię je odcyfrować, ale wyglądają jakby znajomo.
— Może w świetle poranka uda ci się go obejrzeć dokładniej — podpowiedział Rand. Zdjął sakwy z grzbietu Rudego. — Twoje towarzystwo mnie cieszy, Hurin.
„Cieszy mnie towarzystwo każdego, kto się mnie nie boi. Ale jak długo jeszcze będę je miał?”
Przełożył całą zawartość jednej sakwy do drugiej — zapasowe koszule, spodnie i wełniane skarpety, przybory do szycia, hubkę z krzesiwem, drewnianą skrzynkę ze sztućcami, zawiniątko z suszonym mięsem i suchary na wszelką ewentualność i wszystkie inne niezbędne podróżnikowi rzeczy — po czym wepchnął owinięty w płótno sztandar do pustej kieszeni. Sakwa wybrzuszyła się mocno, rzemienie ledwo sięgały sprzączek, tak była wypchana.
Loial i Hurin, jakby wyczuwając jego nastrój, nie odzywali się, gdy ściągał sakwy i uzdę z grzbietu Rudego, wycierał sierść wielkiego gniadosza kępkami trawy i zdejmował zeń siodło. Rand nie przyjął oferowanej mu strawy, czuł, że w tym momencie nic by nie mógł przełknąć, nawet gdyby to był najlepszy posiłek, jaki mu w życiu podano. Wszyscy trzej zrobili sobie posłania obok kamienia, za poduszkę służył złożony koc, za nakrycie płaszcz.
W całym obozowisku zapanowała już cisza, Rand jednak nie mógł zasnąć nawet wtedy, gdy zapadła głęboka noc. Jego myśli miotały się we wszystkie strony. Sztandar.
„Do czego ona próbuje mnie zmusić”.
Wioska.
„Co mogło zabić Pomora w taki sposób?”
Ten dom we wsi, to było najgorsze.
„Czy to się naprawdę stało?”
„Czy ja już popadłem w obłęd? Uciekać czy zostać? Muszę zostać. Muszę pomóc Matowi w znalezieniu sztyletu”.
Znękany zapadł wreszcie w sen, wraz ze snem otoczyła go pustka, nieproszona, migotała niepokojącą łuną, zakłócającą senne wizje.
Uśmiechając się wiecznie przylepionym do warg uśmiechem, który nigdy nie obejmował oczu, Padan Fain spojrzał na północ, wbił wzrok w czerń nocy otaczającą jedyne ognisko w jego obozie. Nadal myślał o sobie jako o Padanie Famie — Padan Fain stanowił sam rdzeń jego istoty — ale zmienił się i wiedział o tym. Wiedział teraz wiele rzeczy, o wiele więcej, niż podejrzewać mogli ci, którym kiedyś służył. Został Sprzymierzeńcem Ciemności wiele lat wcześniej, jeszcze zanim Ba’alzamon go wezwał i kazał ścigać trzech młodych ludzi z Pola Emonda, destylując z niego to, co o nich wiedział, destylując go i napełniając z powrotem powstałym z takiej destylacji ekstraktem, dzięki czemu Fain mógł ich czuć, odnajdywać ich zapach, gdziekolwiek byli, podążać w ślad za nimi, dokądkolwiek by uciekli. Szczególnie ten jeden. Nadal, jakąś cząstką swego wnętrza, czuł skurcz strachu na wspomnienie, co zrobił z nim Ba’alzamon, ale ta cząstka była niewielka, ukryta, zduszona. Zmienił się. Tropienie tych trzech zagnało go do Shadar Logoth. Nie chciał tam iść, ale musiał być posłuszny. Wtedy. A w Shadar Logoth...
Fain wciągnął głęboki oddech i przejechał palcem po sztylecie z rubinową rękojeścią, przymocowanym do pasa. Ten sztylet też pochodził z Shadar Logoth. Była to jedyna broń, jaką nosił przy sobie, jedyna, której potrzebował, i miał wrażenie, że stanowi jego część. Teraz już stanowił jedność. Tylko to się liczyło.
Zbadał wzrokiem teren otaczający jego ognisko. Dwunastu ostatnich Sprzymierzeńców Ciemności, w swych niegdyś paradnych strojach, teraz zmiętych i brudnych, kuliło się z jednej strony w ciemnościach. Wpatrzeni nie w ogień, lecz w niego. Po drugiej stronie przycupnęły trolloki, dwadzieścia trolloków, oczy o nazbyt ludzkim wyrazie, osadzone w ludzkich twarzach wykrzywionych zwierzęcym grymasem, śledziły każdy jego ruch, tak jak mysz obserwuje kota.
Z początku była to istna mordęga, co rano odkrywać, że nie jest się zupełną całością, odkrywać, że znowu dowódcą jest Myrddraal, pieniący się złością i rozkazujący, że mają się udać na północ, do Ugoru, do Shayol Ghul. Stopniowo jednak te poranki słabości stawały się coraz krótsze, aż w końcu... Przypomniał sobie młot w swej dłoni, wbijanie ostrych kołków i uśmiechnął się, tym razem uśmiech ogarnął także jego oczy, napełniając je radością rozkosznego wspomnienia.
Jego ucho wyłowiło rozlegające się w mroku łkanie i uśmiech zbladł.
„Nie trzeba było pozwalać, by trolloki zabrały ich aż tak wielu”.
Cała wieś spowalniała ich przemarsz. Gdyby tych kilka domostw przy promie nie stało pustych, to może... Ale trolloki były chciwe z natury i owładnięty euforią na widok umierającego Myrddraala, nie przypilnował ich tak, jak powinien.
Zerknął na trolloki. Wszystkie niemal dwukrotnie przewyższały go wzrostem, dzięki swej sile zdolne zetrzeć jedną ręką na strzępy, a jednak cofały się przed nim i kuliły.
— Zabijcie ich. Wszystkich. Możecie się najeść, ale zwalcie wszystkie szczątki na stos, żeby nasi znajomi mogli ich zobaczyć. Głowy ułóżcie na wierzchu. Do dzieła, tylko porządnie. — Roześmiał się, ale zaraz przerwał sobie krótkim: — Jazda!
Trolloki niezdarnie gramoliły się z miejsc, dobywały sierpowatych mieczy i unosiły w górę topory. Po chwili od strony, w której leżeli związani wieśniacy, rozległy się krzyki i zawodzenia. Błagania o litość i przeraźliwy płacz dzieci urywały znienacka głuche łomoty i niemiłe dla ucha mlaski, jakby ktoś miażdżył melony.
Fain odwrócił się tyłem od tej kakofonii, by popatrzeć na swych Sprzymierzeńców Ciemności. Oni też należeli do niego, ciałem i duszą. Taką duszą, jaka w nich pozostała. Każdy dał się splugawić równie głęboko, jak kiedyś on, zanim znalazł wyjście. Nie mieli dokąd pójść, jak tylko z nim. Nie spuszczali z niego oczu, pełnych strachu i błagania.
— Myślicie pewnie, że zgłodnieją, nim znowu natrafimy na jakąś wioskę albo farmę? Być może. Myślicie, że pozwolę im zjeść któregoś z was? Cóż, może jednego lub dwóch. Nie ma już koni, którymi dałoby się was zastąpić.
— To byli zwykli prostacy — wykrztusiła niepewnym głosem jakaś kobieta. Brud znaczył jej twarz, lecz po zgrabnie skrojonej sukni można było rozpoznać bogatą przedstawicielkę stanu kupieckiego. Kosztowną tkaninę popielatej barwy pokrywały teraz plamy, w spódnicy widniało długie rozdarcie.
— To byli wieśniacy. My służyliśmy... ja służyłam.
Fain przerwał jej, beztroski ton sprawiał, że słowa zabrzmiały tym surowiej.
— Kim wy dla mnie jesteście? Czymś gorszym niż wieśniacy. Może stadem bydła dla trolloków? Jeśli chcecie przeżyć, bydlęta, to musicie być przydatni.
Twarz kobiety niejako rozpadła się. Kobieta załkała i nagle wszyscy pozostali zaczęli paplać jeden przez drugiego, zapewniać go, jacy są przydatni, oni wszyscy, mężczyźni i kobiety, którzy cieszyli się wpływami i pozycją, zanim wezwano ich do Fal Dara, by tam wywiązali się ze swych ślubowań. Wykrzykiwali nazwiska ważnych, potężnych ludzi, których znali z Ziem Granicznych, Cairhien i innych krain. Próbowali wyjawić wszystko, co wiedzieli na temat innych krajów, sytuacji politycznej, aliansów, intryg, usiłowali wypaplać wszystko, byle tylko pozwolił sobie służyć. Wytworzony przez nich harmider mieszał się z odgłosami rzezi dokonywanej przez trolloków i znakomicie do niej pasował.
Fain w ogóle ich nie słuchał — nie bał się stawać do nich plecami od czasu, gdy zobaczyli, jaki los spotkał Pomora — i zajął się swą nagrodą. Klęcząc, gładził rękoma ozdobną, złotą szkatułę, czując zamkniętą w niej moc. Musiał kazać ją nieść trollokom — nie ufał ludziom na tyle, by zapakować ją do sakiew przy końskim siodle, któryś z nich mógł pragnąć władzy z taką siłą, by przezwyciężyć strach przed nim, natomiast trolloki nie marzyły o niczym oprócz zabijania — i jeszcze nie odgadł, jak się ją otwiera. Ale to przyjdzie z czasem. Wszystko przyjdzie z czasem. Wszystko.
Wyjął sztylet z pochwy, ułożył go na szkatule i dopiero wtedy umościł sobie leże przy ogniu. Ostrze strzegło lepiej niż trollok albo człowiek. Wszyscy widzieli, co się stało, kiedy go użył, tylko ten jeden raz; nikt nie miał odwagi podejść na odległość bliższą niż piędź do tego nagiego ostrza, o ile on sam nie wydał takiego rozkazu, a i wtedy słuchano go z niechęcią.
Leżał pod derkami i patrzył się w stronę północy. Nie czuł w tym momencie al’Thora, dzieliła ich zbyt wielka odległość. A może al’Thor robił tę swoją sztuczkę ze znikaniem. W twierdzy ten chłopak znienacka potrafił wymknąć się zmysłom Faina. Nie wiedział, na jakiej zasadzie się to odbywało, ale al’Thor powracał potem, równie nagle jak znikał. Tym razem też wróci.
— Tym razem to ty do mnie przyjdziesz, al’Thor. Dotąd to ja cię tropiłem niczym pies naprowadzony na ślad, ale teraz to ty mnie będziesz gonił. — Jego śmiech brzmiał jak rechot, słysząc go, sam wiedział, że jest obłąkany, ale nie dbał o to. Obłęd to też była jego część. — Przyjdź do mnie, al’Thor. Taniec jeszcze się nie zaczął. Zatańczymy na Głowie Tomana i tam się od ciebie uwolnię. Nareszcie zobaczę cię martwego.