Pierwsze światło poranka perliło się już na niebie, kiedy Thom Merrilin wlókł się z powrotem do „Kiści Winogron”. Nawet w największym zgromadzeniu sal widowiskowych i tawern nadchodziła taka krótka pora, gdy podgrodzie cichło, nabierając oddechu. W swoim obecnym nastroju Thom nawet by nie zauważył, gdyby pusta ulica stanęła nagle w płomieniach.
Paru gości Barthanesa uparło się, by zatrzymać go jeszcze długo po zakończeniu balu, długo nawet po tym, jak sam Barthanes udał się na spoczynek. To była j ego wina, że wybrał Wielkie Polowanie na Róg zamiast opowieści i pieśni, które odtwarzał po wioskach, typu Mara i trzech głupich krok, Jak Susa usidliła Jaina Długi Krok albo opowiadania o Anli, mądrym doradcy. Dokonał takiego wyboru, bo chciał skomentować ich głupotę, ale nawet mu się nie śniło, że będą go słuchać, a jeszcze mniej, że kogoś zaintryguje. Zaintryguje w specyficzny sposób. Często kazali sobie coś powtarzać, ale śmiali się w nieodpowiednich miejscach, z niewłaściwych rzeczy. Śmiali się również z niego, najwyraźniej myśląc, że tego nie widzi, albo że pełna sakiewka wepchnięta do kieszeni każdą uleczy ranę. Dwa razy omal jej nie wyrzucił.
Ciężka sakiewka, która przepalała mu kieszeń i dumę, nie była jedyną przyczyną złego nastroju, podobnie zresztą jak pogarda arystokratów. Wypytywali go o Randa, nie bawiąc się z prostym bardem w żadne subtelności. Po co Rand przyjechał do Cairhien? Dlaczego andorański lord odciągnął jego, zwykłego barda, na bok? Za dużo pytań. Nie był pewien, czy udzielał dostatecznie sprytnych odpowiedzi. Refleks — niezbędny do udziału w Wielkiej Grze — zardzewiał.
Zanim skierował kroki w stronę „Kiści Winogron”, powędrował do „Wielkiego Drzewa” — nie było trudno się dowiedzieć, gdzie ktoś się otrzymał w Cairhien, jeśli wcisnąć w kilka garści odrobinę srebra. Nadal nie bardzo zdawał sobie sprawę, co zamierzał powiedzieć. Rand już wyjechał razem ze swymi przyjaciółmi i Aes Sedai. Pozostało poczucie, że należało coś uczynić, coś czego nie dopatrzyło się wcześniej.
„Ten chłopak idzie teraz własną drogą. Niech sczeznę, ja z tym skończyłem!”
Minął główną izbę, pustą jak mało kiedy, i zaczął pokonywać schody, po dwa za jednym razem. To znaczy próbował — prawa noga nie uginała się zbyt sprawnie i omal nie upadł. Burcząc w duchu, wspiął się do końca wolniejszym krokiem, potem cicho otworzył drzwi do pokoju, starając się nie obudzić Deny.
Mimo woli uśmiechnął się, gdy zobaczył ją leżącą na łóżku, z twarzą zwróconą do ściany, nadal ubraną w suknię.
„Zasnęła, czekając na mnie. Głupia dziewczyna”.
Ta myśl rozgrzała serce — raczej nie mogła zrobić nic, czego by jej nie zapomniał, ani nie wybaczył. Pod wpływem chwilowego impulsu postanowił, że najbliższego wieczora pozwoli jej wystąpić po raz pierwszy. Należało jej od razu o tym powiedzieć — ustawił futerał z harfą na podłodze i położył dłoń na ramieniu Deny, chcąc ją zbudzić.
Opadła bezwładnie na plecy, znad rozciętego gardła spojrzały prosto na niego szkliste, otwarte szeroko oczy. Ta strona łóżka, którą dotąd zasłaniało jej ciało, była ciemna i nasiąknięta wilgocią.
Żołądek skręcił się — gdyby nie miał gardła ściśniętego tak mocno, że nie mógł złapać tchu, byłby zwymiotował i zacząłby krzyczeć, uczyniłby zapewne jedno i drugie naraz.
Ostrzegło go skrzypnięcie drzwi szafy. Błyskawicznie odwrócił się, z rękawów wyskoczyły noże, dłonie przedłużyły tor ich ruchu. Pierwsze ostrze utknęło w gardle tłustego, łysiejącego mężczyzny ze sztyletem w dłoni. Ugodzony zatoczył się w tył, spomiędzy zaciśniętych palców wytrysnęły bańki krwi w chwili, gdy próbował krzyknąć.
Obrót na chorej nodze wytrącił drugi nóż z ręki Thoma, ostrze utknęło w prawym ramieniu mocno umięśnionego mężczyzny z twarzą pokrytą bliznami, który właśnie gramolił się z drugiej szafy. Zraniona ręka, która nagle odmówiła posłuszeństwa, wypuściła nóż, napastnik zatoczył się w stronę drzwi.
Nim zdążył wykonać drugi krok, Thom dobył kolejny nóż i smagnął od tyłu jego nogę. Wielki mężczyzna wrzasnął i potknął się, wtedy bard schwycił w garść tłuste kudły i z całej siły wyrżnął jego twarzą o ścianę przy drzwiach. Rozległ się kolejny, przeraźliwy krzyk, gdy rękojeść noża, wystająca z ramienia, uderzyła o podłogę.
Thom zatrzymał ostrze noża w odległości cala od ciemnego oka napastnika. Blizny na jego twarzy nadawały mu srogi wygląd, jednak w tym momencie jego wzrok zamarł, utkwiony w czubek klingi, morderca nie mrugał i nie poruszał nawet jednym mięśniem. Tłuścioch, którego ciało częściowo spoczywało w szafie, wierzgnął po raz ostatni i znieruchomiał,
— Zanim cię zabiję — powiedział Thom — wyjaśnij mi coś. Dlaczego? — pytał cichym, zduszonym głosem, cały odrętwiały w środku.
— Wielka Gra — odparł szybko pytany. Akcent miał typowy dla ulicy, podobnie jak ubranie, odrobinę jednak zbyt porządne, za mało znoszone. Mieszkańcy podgrodzia zazwyczaj za bardzo nie szafowali groszem. — Nic do ciebie nie mam, rozumiesz? To tylko gra.
— Gra? Ja się nie mieszam do Daes Dae’mar! Kto chciałby mnie zabić w imię Wielkiej Gry?
Mężczyzna zawahał się. Thom przybliżył nóż. Gdyby leżący mrugnął oczyma, rzęsy musnęłyby czubek ostrza.
— Kto?
— Barthanes — padła chrapliwa odpowiedź. — Lord Barthanes. Nie mieliśmy cię zabić. Barthanes chce informacji. Zamierzaliśmy tylko sprawdzić, co ty wiesz. Mógłbyś dostać za to sowitą zapłatę w złocie, złotą koronę za to, co wiesz. Może nawet dwie.
— Łżesz! Byłem tej nocy we dworze Barthanesa, tak blisko niego jak przy tobie. Gdyby chciał czegoś, nigdy nie wyszedłbym stamtąd żywy.
— Powiem ci, że od wielu dni szukaliśmy ciebie albo obojętnie kogo, kto wie choć krztynę o tym andorańskim lordzie. Twoje imię poznałem dopiero wczoraj, na dole w gospodzie. Lord Barthanes to hojny człowiek. Dostaniesz pięć koron.
Mężczyzna usiłował odsunąć głowę od noża, Thom przycisnął go silniej do ściany.
— Jaki andorański lord?
Wiedział jednak, o kogo chodzi. Światłości dopomóż, wiedział.
— Rand. Z domu al’Thor. Wysoki. Młody. Mistrz miecza, w każdym razie nosi miecz przysługujący takiemu. Wiem, że przyszedł się z tobą spotkać. Razem z jakimś ogirem, rozmawialiście. Powiedz mi, co wiesz. Sam bym dorzucił koronę, może nawet dwie.
— Ty durniu — wydyszał Thom.
„To z tego powodu umarła Dena? O Światłości, ona nie żyje”.
Miał wrażenie, że zaraz się rozpłacze.
— Ten chłopiec jest pasterzem.
„Pasterz w paradnym kaftanie, przy którym Aes Sedai uwijają się niczym pszczoły wokół pączka róży”.
— To zwykły pasterz. — Zwarł uchwyt na włosach mężczyzny.
— Czekaj! Czekaj! Możesz zarobić więcej niż pięć koron, nawet dziesięć. Najpewniej ze sto. Wszystkie domy chcą się czegoś dowiedzieć o tym Randzie al’Thorze. Dwa albo trzy już się ze mną kontaktowały. Dzięki twojej wiedzy i temu, że ja wiem, kto chce ją nabyć, obydwaj moglibyśmy napchać kieszenie. Jest też pewna kobieta, dama, na którą nieraz się natknąłem, gdy rozpytywałem o niego. Gdybyśmy się dowiedzieli, kim ona jest... też byśmy mogli to sprzedać, a jakże.
— W tym wszystkim popełniłeś jeden, poważny błąd — odparł Thom.
— Błąd?
Ręka mężczyzny sunęła już w stronę pasa. Bez wątpienia miał drugi sztylet. Thom zignorował to.
— Nie trzeba było tykać dziewczyny.
Dłoń mężczyzny pomknęła do pasa i wtedy jego ciałem targnęły konwulsyjne drgawki — nóż barda dosięgnął celu.
Thom pozwolił, by ciało osunęło się na podłogę, chwilę stał bez ruchu i dopiero wtedy nachylił się z wysiłkiem, by uwolnić ostrze. Gdy drzwi otworzyły się z gwałtownym trzaskiem, odwrócił się błyskawicznie z drapieżnym grymasem na twarzy.
Zera uskoczyła w tył, z dłonią przy gardle, spojrzała na niego wytrzeszczonymi oczyma.
— Ta głupia Ella właśnie mi powiedziała — zaczęła niepewnie — że dwóch ludzi Barthanesa wypytywało o ciebie minionej nocy, a po tym, com usłyszała tego ranka... Wydawało mi się, żeś mówił, że już nie bierzesz udziału w grze.
— Znaleźli mnie — odparł znużonym głosem.
Wzrok Zery oderwał się od niego i natychmiast jej oczy rozszerzyły się, gdy zobaczyła ciała dwóch mężczyzn. Pośpiesznie weszła do środka, zamykając za sobą drzwi.
— Niedobrze, Thom. Będziesz musiał wyjechać z Cairhien. — Powiodła wzrokiem w stronę łóżka i w tym momencie oddech uwiązł jej w gardle. — Och, nie. Och, nie. Och, Thom, tak mi przykro.
— Jeszcze nie mogę wyjechać, Zera. — Zawahał się, po czym delikatnie okrył Denę kocem, zakrywając jej twarz. — Najpierw muszę zabić jeszcze jednego człowieka.
Karczmarka otrząsnęła się i oderwała wzrok od łóżka. Jej głos ledwie wydobywał się z gardła.
— Jeśli chodzi ci o Barthanesa, to się spóźniłeś. Wszyscy już o tym gadają. On nie żyje. Służący znaleźli go dziś rano, rozdartego na kawałki, w jego własnej izbie sypialnej. Rozpoznali go tylko dzięki temu, że jego głowa wbita była na szpikulec w kominku. — Położyła mu dłoń na ramieniu. — Thom, nie uda ci się zataić, żeś tam był ubiegłej nocy, w każdym razie przed nikim, kto będzie chciał to wiedzieć. Dodaj jeszcze do tego tych dwóch i już nikt w Cairhien nie uwierzy, że nie byłeś w to zamieszany.
Ostatnie słowa zostały wypowiedziane tonem odrobinę pytającym, jakby i ona nie wierzyła.
— Myślę, że to chyba nie ma znaczenia — odparł tępym głosem. Nie potrafił się powstrzymać, by nie patrzeć na okryty kocem kształt spoczywający na łóżku. — Być może wrócę do Andoru. Do Caemlyn.
Ujęła go za ramiona, odwracając od łóżka.
— Och, wy mężczyźni — westchnęła — zawsze myślicie mięśniami albo sercem, nigdy zaś głową. Dla ciebie Caemlyn jest równie niedobre jak Cairhien. Tu, czy tam, zginiesz albo wylądujesz w lochu. Myślisz, że ona by tego chciała? Ratuj życie, jeśli chcesz uczcić jej pamięć.
— Czy zajmiesz się... — Nie potrafił powiedzieć na głos.
„Starzeję się — pomyślał. — Robię się miękki”.
Wyciągnął ciężką sakiewkę z kieszeni i splótł na niej dłonie Zery.
— To powinno starczyć... za wszystko. I nie mów nic, jak zaczną o mnie wypytywać.
— Dopatrzę wszystkiego — zapewniła go ciepłym głosem. — Musisz iść, Thom. Już zaraz.
Zgodził się z nią niechętnie i zaczął wolno upychać wybrane rzeczy do sakwy. Gdy oddawał się tej czynności, Zera po raz pierwszy przyjrzała się z bliska ciału tłustego mężczyzny, które wylewało się z wnętrza szafy. Wydała zduszony okrzyk. Spojrzał na nią pytająco, nigdy dotąd, tak długo jak ją znał, nie była skora do omdleń na widok krwi.
— To nie są ludzie Barthanesa, Thom. Przynajmniej ten nim nie jest. — Skinieniem głowy wskazała tłustego mężczyznę. — W Cairhien jest tajemnicą poliszynela, że on pracuje dla rodu Riatin. Dla Galldriana.
— Galldrian — powtórzył beznamiętnie.
„W co ten przeklęty pasterz mnie wciągnął? W co nas obu wciągnęły Aes Sedai? Ale to ludzie Galldriana ją zamordowali”.
Coś z tych myśli musiało się uwidocznić na twarzy, bo Zera zareagowała ostrym:
— Dena chce, byś żył, ty durniu! Spróbuj zabić króla, a zginiesz, nim zbliżysz się do niego na odległość stu piędzi, o ile w ogóle uda ci się podejść tak blisko!
Od strony murów miasta dobiegła ich wrzawa, tak głośna, jakby połowa Cairhien nagle zaczęła krzyczeć. Thom zmarszczył brwi i wyjrzał przez okno. Ponad dachami podgrodzia, za szczytami szarych murów, ku niebu wznosiła się kolumna gęstego dymu. Daleko od murów. W pobliżu tego pierwszego czarnego słupa kilka szarych smug szybko zespoiło się w drugi, obok natychmiast pojawiły się następne wstęgi. Ocenił odległość i zrobił głęboki wdech.
— Może ty też się zastanowisz nad wyjazdem. Zdaje się, że ktoś podpala spichlerze.
— Przeżyłam niejedne zamieszki. Idź już, Thom. Rzucił ostatnie spojrzenie na zakryte ciało Deny, pozbierał rzeczy i już miał wyjść, gdy Zera powiedziała jeszcze:
— Masz w oczach niebezpieczny wyraz, Thomie Merrilin. Wyobraź sobie Denę, siedzącą tu całą i zdrową. Pomyśl, co by powiedziała. Czy ona by pozwoliła, byś poszedł i dał się zabić bez żadnego powodu?
— Jestem tylko starym bardem — powiedział od drzwi.
„A Rand al’Thor tylko pasterzem, obydwaj jednak robimy to, do czego jesteśmy zmuszeni”.
— Komu niby miałbym zagrażać?
Gdy zamykał drzwi, odgradzające go od niej i od Deny, na jego twarzy pojawił się wilczy grymas, uśmiech pozbawiony cienia wesołości. Bolała go noga, prawie jednak tego nie czuł, gdy zacisnąwszy zęby, pośpiesznie schodził ze schodów i wybiegał z gospody.
Padan Fain ściągnął wodze na szczycie wzgórza górującego nad Falme, w jednym z nielicznych, rzadkich zagajników, które się dotąd ostały w tej okolicy. Juczny koń, dźwigający na grzbiecie bezcenne brzemię, uderzył go w nogę. Kopnął zwierzę w żebra, nie patrząc — parsknęło i szarpnęło za powróz, którym go uwiązał do siodła. Kobieta ze swego konia nie zechciała zrezygnować, podobnie jak żaden z podążających za nim Sprzymierzeńców Ciemności za nic nie chciał, by go pozostawiono na wzgórzach w towarzystwie samych trolloków, bez tej ochrony, jaką dawała im jego obecność. Bez trudu poradził sobie z obydwoma problemami. Mięso w garnku trolloków wcale nie musiało być końskie. Podczas przeprawy przez drogi, do bramy znajdującej się w dawno opustoszałym stedding na Głowie Tomana, Sprzymierzeńców Ciemności porządnie wytrzęsło, ci zaś, którzy to przeżyli, na widok trolloków gotujących sobie wieczorną strawę stali się nad podziw posłuszni.
Fain stał na skraju lasku i z szyderczym uśmiechem przyglądał się pozbawionemu murów miastu. Jego granice wytyczały stajnie, wybiegi dla koni i podwórce dla powozów, gdzie właśnie wjeżdżała z głośnym turkotem nieduża karawana kupiecka, jednocześnie inne wozy wytaczały się, wzniecając drobiny pyłu z ziemi ubitej wieloma latami ciągłego ruchu. Po przyodziewku sądząc, woźnice i kilku towarzyszących im uzbrojonych jeźdźców zaliczali się do miejscowych, zbrojni mieli miecze przywieszone na pendentach, niektórzy nawet włócznie i łuki. Żołnierze, których udało mu się wypatrzeć, a nie było ich wielu, zdawali się zupełnie nie zwracać uwagi na uzbrojonych ludzi, których rzekomo przecież podbili.
Podczas jednego dnia i jednej nocy spędzonych na Głowie Tomana zdołał co nieco się dowiedzieć na temat ludzi, których zwano Seanchanami. Tyle przynajmniej, ile wiedział ujarzmiony przez nich lud. Nigdy nie było trudno znaleźć kogoś poruszającego się w pojedynkę, a tacy zawsze udzielali odpowiedzi na zadane w stosowny sposób pytania. Ludzie zbierali kolejne informacje dotyczące najeźdźców, jakby naprawdę wierzyli, że w końcu coś z pomocą tej wiedzy zdziałają, niektórzy jednak próbowali taić uzyskane wiadomości. Kobiety, ogólnie rzecz biorąc, pozornie nie pragnęły nic więcej, jak tylko żyć po dawnemu, niezależnie od tego, kto sprawował nad nimi władzę, zauważały jednak szczegóły, które umykały mężczyznom, a ponadto mówiły chętniej, gdy tylko przestawały krzyczeć. Najszybciej z wszystkich mówiły dzieci, rzadko jednak coś użytecznego.
Trzy czwarte z tego, co usłyszał, odrzucił jako niedorzeczności i plotki, urastające do rozmiarów legend, teraz jednak wycofał się z niektórych wniosków. Wyglądało, że do Falme mógł wejść każdy. Wzdrygnął się, spostrzegłszy prawdę w jeszcze innej „niedorzeczności”, gdy z miasta wyjechało dwudziestu żołnierzy. Nie widział wyraźnie wierzchowców, ale z pewnością nie były to konie. Cwałowały z płynną gracją, ciemne skóry iskrzyły się w porannym słońcu, jakby pokryte łuską. Wyciągając szyję, odprowadził je wzrokiem do samego horyzontu, a gdy zniknęły, uderzeniami pięt zmusił konia, by ruszył w stronę miasta.
Rdzenni mieszkańcy Falme, kręcący się wśród stajni, zaparkowanych wozów i ogrodzonych płotami zagród dla koni, nie obdarzyli go więcej niż jednym lub dwoma spojrzeniami. Również on nie interesował się nimi, jechał dalej, by znaleźć się w środku miasta, na brukowanych ulicach opadających w stronę portu. Port widział wyraźnie, a w nim zakotwiczone wielkie, dziwaczne kształty statków Seanchan. Nikt mu nie przeszkodził, gdy przeszukiwał ulice, ani specjalnie zatłoczone, ani też zupełnie opustoszałe. Tu żołnierzy seanchańskich było więcej. Ludzie krzątali się wokół swych spraw ze spuszczonym wzrokiem, kłaniając się zawsze mijającemu ich żołnierzowi, Seanchanie natomiast zupełnie nie zwracali na nich uwagi. Na pozór wydawało się, że w mieście panuje spokój, mimo uzbrojonych Seanchan na ulicach i statków w porcie, Fain czuł jednak przyczajone pod tym wszystkim napięcie. Zawsze dobrze mu się wiodło tam, gdzie ludzie żyli w napięciu i strachu.
Dojechał do sporego budynku, strzeżonego przez co najmniej tuzin żołnierzy. Zatrzymał się i zsiadł z konia. Z wyjątkiem jednego, bez wątpienia oficera, większość strażników zakuta była w zbroje barwy niczym nie urozmaiconej czerni, a ich hełmy przywodziły na myśl łby szarańczy. Z obu stron frontowych drzwi warowały dwie bestie o skórzastych pancerzach, obdarzone trojgiem oczu i rogowatymi dziobami zamiast ust — takie samo troje oczu mieli namalowane na napierśnikach żołnierze stojący u boku stworzeń. Fain przyjrzał się obrzeżonemu błękitem sztandarowi z wizerunkiem jastrzębia z rozpostartymi do lotu skrzydłami, który łopotał na dachu, i zarechotał w duchu.
Przez drzwi budynku po drugiej stronie ulicy przechodziły tylko kobiety powiązane z sobą srebrnymi smyczami, ignorował je jednak. Wiedział o damane od wieśniaków. Być może później mogły się do czegoś przydać, na razie jednak jeszcze nie.
Żołnierze zaczęli mu się przypatrywać, szczególnie oficer odziany w zbroję mieniącą się złotem, czerwienią i zielenią.
Fain ułożył twarz w przymilny uśmiech i wykonał głęboki ukłon.
— Moi panowie, mam tu coś, co zainteresuje jego lordowską mość. Zapewniam was, że on zechce to obejrzeć, a takoż i mnie, we własnej osobie.
Wskazał ręką kanciasty przedmiot umocowany na grzbiecie jucznego konia, nadal owinięty w wielki, prążkowany koc, taki, jakim go znaleźli jego ludzie.
Oficer zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— Wydajesz się obcy na tej ziemi. Czy złożyłeś przysięgę?
— Jestem posłuszny, oczekuję i będę służył — wyrecytował bez zająknienia Fain.
Wszyscy, których przesłuchał, opowiadali o przysięgach, mimo iż nikt nie rozumiał, co oznaczają. Jeśli ci ludzie wymagali składania przysiąg, to on był gotów przysięgać na co tylko zechcą. Już dawno temu stracił wszelką rachubę złożonych przez siebie przyrzeczeń.
Oficer dał ręką znak dwóm żołnierzom, by sprawdzili, co jest pod kocem. Zdumione posapywania po zestawieniu ciężaru z siodła na ziemię przeszły w głośne bulgotanie, gdy po odrzuceniu koca zaparło im dech. Oficer zapatrzył się z całkiem obojętną twarzą na ornamentowaną srebrem złotą szkatułę spoczywającą na bruku, po czym przeniósł wzrok na Faina.
— Dar godny samej cesarzowej. Pójdziesz ze mną.
Jeden ze strażników brutalnie zrewidował Faina, zniósł to w milczeniu, zwrócił jednak uwagę, że oficer i dwóch żołnierzy, którzy nieśli szkatułę, przed wejściem do środka pozostawili miecze i sztylety. Wszystko, czego był w stanie dowiedzieć się o tych ludziach, nawet zupełne drobiazgi, mogło się przydać, mimo że już nie wątpił w powodzenie swego planu. Nigdy nie żywił wątpliwości względem swych planów, najmniej jednak tam, gdzie lordowie obawiali się skrytobójczego noża w rękach członków swej świty.
Podczas wchodzenia do środka oficer spojrzał na niego krzywo. Fain zastanawiał się przez chwilę nad przyczyną.
„To przecież bestie”.
Nieważne, czym były, z pewnością nie mogły być gorsze od trolloków, grozą daleko z pewnością ustępowały Myrddraalom — nawet nie spojrzał na nie po raz drugi. Za późno udawać, że się ich boi. Seanchanin nic jednak nie powiedział i poprowadził go w głąb budynku.
I tak oto Fain zmuszony był lec twarzą do posadzki, w izbie nie wyposażonej w żadne meble z wyjątkiem parawanów zdobiących ściany, a tymczasem oficer opowiadał jego lordowskiej mości, Turakowi, o nim i o darze. Służący wnieśli stół, na którym miała stanąć szkatuła, żeby jego lordowska mość nie musiał się pochylać — Fain zobaczył jedynie pośpiesznie pomykające kamasze. Niecierpliwie czekał na swój moment. Kiedyś w końcu nadejdzie ten czas, kiedy to nie on będzie musiał się kłaniać.
Potem żołnierzy odprawiono, a Fainowi kazano powstać. Zrobił to nieśpiesznie, przypatrując się zarówno ogolonej głowie, długim paznokciom i niebieskiej, jedwabnej szacie ozdobionej brokatowymi kwiatami, składającym się na postać jego lordowskiej mości, jak i stojącemu obok mężczyźnie, który czaszkę miał wygoloną tylko w połowie, natomiast resztę jasnych włosów splecioną w długi warkocz. Fain był przekonany, że jegomość w zieleni to tylko służący, może nawet i ważny, ale z kolei i służący potrafili się niekiedy przydać, szczególnie wtedy, gdy pan miał o nich wysokie mniemanie.
— Imponujący dar. — Wzrok Turaka podźwignął się ze szkatuły i przeniósł na Faina. Jego lordowska mość roztaczał wokół siebie woń róż. — Jednakowoż pytanie nasuwa się samo: jakim sposobem człowiek takiego pokroju wszedł w posiadanie szkatuły, na jaką wielu pośledniejszych lordów pozwolić by sobie nie mogło? Czy jesteś złodziejem?
Fain obciągnął swój zniszczony, nie grzeszący czystością kaftan.
— Czasami człowiek bywa zmuszony udawać nędzniejszego niż jest w istocie, wasza lordowska mość. Dzięki obecnej lichej prezencji mogłem przynieść dar, nie będąc molestowanym. Ta szkatuła jest stara, wasza lordowska mość, równie stara jak Wiek Legend, a kryje w sobie skarb, jaki nieliczne dotąd oczy widziały. Niedługo, całkiem już niedługo, wasza lordowska mość, będę potrafił ją otworzyć i podarować ci to, co pomoże zagarnąć te ziemie, tak daleko, jak tylko sobie zażyczysz, aż po Grzbiet Świata, Pustkowie Aiel, aż po krainy, które leżą dalej. Nic ci się nie oprze, wasza lordowska mość, jak tylko...
Urwał w momencie, gdy Turak jął szkatułę gładzić dłonią obdarzoną długimi paznokciami.
— Widywałem podobne szkatuły, szkatuły pochodzące z Wieku Legend — oznajmił jego lordowska mość — żadnej jednak równie misternej. Obmyślone są tak, iż tylko ten, który zna wzór, potrafi je otworzyć, ja jednak... Ach!
Wbił silniej palce w skomplikowane spirale i wypukłości, rozległ się głośny szczęk i Turak podniósł wieko. Przez jego twarz przebiegł cień, w którym można było wyczytać rozczarowanie.
Fain do krwi wgryzł się we wnętrze swoich warg, żeby nie warknąć. Jego mocna pozycja w przetargu uległa osłabieniu, bo to nie on otworzył szkatułę. Niemniej cała reszta mogła jeszcze pojść zgodnie z planem, o ile zmusi się do cierpliwości. Tylko już od jak dawna przymuszał się do cierpliwości...
— To skarby z Wieku Legend? — rzekł Turak, podnosząc kręty Róg jedną ręką, a drugą zakrzywiony sztylet z rubinem osadzonym w złotej rękojeści.
Fain zacisnął dłonie w pięści, by nie rzucić się na niego i nie wyrwać sztyletu z jego ręki.
— Wiek Legend — cicho powtórzył Turak, obwodząc czubkiem ostrza srebrne litery, którymi inkrustowana była złota czasza Rogu.
Brwi uniesione w zdziwieniu stanowiły pierwszy widomy znak emocji, jaki Fain u niego spostrzegł, po chwili jednak oblicze Turaka było znowu gładkie.
— Czy masz jakiekolwiek pojęcie, co to takiego?
— To Róg Valere, wasza lordowska mość — odparł bez zająknienia Fain, widząc z zadowoleniem, że mężczyźnie z warkoczem opada szczęka.
Turak tylko skinął głową, jakby przytakiwał samemu sobie.
Jego lordowska mość odwrócił się. Fain zamrugał i otworzył usta, ale zaraz, na gwałtownie dany przez jasnowłosego mężczyznę znak, ruszył za nim bez słowa.
Znalazł się w innej izbie, w której całe pierwotne umeblowanie zastąpiono parawanami i pojedynczym krzesłem, ustawionym naprzeciwko okrągłej komody. Spojrzenie Turaka, wciąż trzymającego Róg i sztylet, padło na komodę i zaraz się cofnęło. Nic nie powiedział, natomiast drugi Seanchanin rzucił ostrym głosem kilka rozkazów i w mgnieniu oka w drzwiach ukrytych za parawanami pojawili się ludzie w prostych wełnianych szatach, dźwigający jeszcze jeden stół. Towarzyszyła im młoda kobieta o włosach tak jasnych, że nieomal białych, niosła całe naręcze niewielkich podpórek z polerowanego drewna, rozmaitych wielkości i kształtów. Biały jedwab jej szaty był tak cienki, że Fain widział dokładnie prześwitujące pod nim ciało, jednakże jego oczy nie dostrzegały nic prócz sztyletu. Róg był środkiem wiodącym do celu, sztylet natomiast stanowił jego, Faina, udział.
Turak musnął palcami jedną z podpórek trzymanych przez dziewczynę, a ta umieściła ją na środku stołu. Mężczyźni odwrócili krzesło tak, by stanęło naprzeciwko stołu zgodnie z zaleceniami człowieka z warkoczem. Włosy niższych rangą służących opadały luźno do ramion. Umknęli z izby, kłaniając się tak głęboko, że nieledwie wciskali głowy między kolana.
Turak najpierw wsparł Róg na podpórce, w pozycji pionowej, następnie ułożył przed nim sztylet, a potem podszedł do krzesła i usiadł.
Fain nie mógł już dłużej wytrzymać. Wyciągnął rękę w stronę sztyletu.
Jasnowłosy mężczyzna złapał jego nadgarstek w miażdżący uścisk.
— Nie ogolony psie! Wiedz, że ucina się dłoń, która samowolnie sięga po własność jego lordowskiej mości.
— To moje — warknął Fain.
„Cierpliwości! Jakże długo...”
Turak, niedbale rozwalony na krześle, wystawił w górę pomalowany na niebiesko paznokieć i Fain został odsunięty na bok, dzięki czemu jego lordowska mość mógł bez żadnych przeszkód oglądać Róg.
— Twoje? — zdziwił się Turak. — W szkatule, której nie umiałeś otworzyć? Jeśli uda ci się dostatecznie wzbudzić moją ciekawość, to może zwrócę sztylet. Ten przedmiot mnie nie interesuje, nawet jeśli pochodzi z Wieku Legend. Pierwej jednak odpowiedz na jedno pytanie. Dlaczego przyniosłeś Róg Valere właśnie mnie?
Fain jeszcze chwilę patrzył tęsknie na sztylet, potem wyswobodził nadgarstek i roztarł go drugą ręką, jednocześnie wykonując ukłon.
— Abyś to ty w niego zadął, wasza lordowska mość. Potem będziesz mógł wziąć całą tę ziemię, jeśli zechcesz. Zburzysz Białą Wieżę, a Aes Sedai zetrzesz na proch, nawet one bowiem swą potęgą nie zatrzymają umarłych bohaterów przed ich powrotem z grobu.
— Ja mam w niego zadąć. — Głos Turaka nie zdradzał żadnych emocji. — I zburzyć Białą Wieżę. Jeszcze raz, dlaczego? Twierdzisz, żeś posłuszny, że oczekujesz i że będziesz służył, ale to ziemia łamiących przysięgi. Czemu ofiarowujesz mi tę ziemię? Czyżbyś wdał się w jaki prywatny spór z tymi... kobietami?
Fain bardzo się starał mówić przekonującym tonem.
„Cierpliwy, niczym robak wywiercający sobie drogę do wyjścia na zewnątrz”.
— Wasza lordowska mość, rodzina moja zwykła przekazywać pewną tradycję, z pokolenia na pokolenie. Służyliśmy jego wysokości królowi; Arturowi Paendragowi Tanreallowi, a kiedy zamordowały go te wiedźmy z Tar Valon, nie wyparliśmy się swych przyrzeczeń. Gdy inni pokonali i zrównali z ziemią dokonania Artura Hawkwinga, nadal dotrzymywaliśmy przysiąg, mimo że za nie cierpieliśmy. Oto nasza tradycja, wasza lordowska mość, przekazywana z ojca na syna, z matki na córkę, przez te wszystkie lata, które upłynęły od zamordowania króla. Oczekujemy powrotu armii Artura Hawkwinga przegnanych na drugi brzeg oceanu Aryth, oczekujemy powrotu potomnych Artura Hawkwinga, aby zniszczyli Białą Wieżę i odebrali to, co należało się Jego Wysokości, Królowi. A kiedy potomni Hawkwinga powrócą, będziemy służyć i wspierać ich radą, tak jak to czyniliśmy za życia Jego Wysokości, Króla. Wasza lordowska mość, gdyby nie to obramowanie, sztandar, który powiewa nad tym dachem, byłby sztandarem Luthaira, syna Artura Paendraga Tanrealla posłanego wraz z jego armiami za ocean.
Fain padł na kolana, zręcznie udając przygnębienie.
— Jego lordowska mość, ja pragnę tylko służyć i wspierać radą potomnym Jego Wysokości Króla.
Turak milczał tak długo, że Fain zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie oczekuje dalszych zapewnień, miał ich na podorędziu więcej, tyle, ile by od niego wymagano, ale jego lordowska mość przemówił wreszcie.
— Zdajesz się wiedzieć to, o czym nikt, ani z wysoko, ani z nisko urodzonych, nie mówił, odkąd ujrzałem tę krainę po raz pierwszy. Ludzie tutaj mówią o tym, jakby to była jedna z dziesięciu plotek, ty natomiast wiesz. Widzę to w twoich oczach, słyszę to w twoim głosie. Mógłbym niemal pomyśleć, że przysłano cię, byś mnie podstępem schwytał w pułapkę. Kto jednak, będący w posiadaniu Rogu Valere, chciałby go wykorzystać w taki sposób? Żaden z potomnych, którzy przybyli wraz z Hailene, nie mógł mieć Rogu, zgodnie bowiem z legendą, ukryty był w trzewiach tej ziemi. I z pewnością każdy lord z niej rodem wolałby go wykorzystać przeciwko mnie, niźli złożyć go w me ręce. Jak wszedłeś w posiadanie Rogu Valere? Czy, zgodnie z legendą rościsz sobie prawo do miana bohatera? Czy masz za sobą jakieś waleczne czyny?
— Żaden ze mnie bohater, wasza lordowska mość. — Faro zaryzykował uśmiech wyrażający dezaprobatę dla samego siebie, jednak wyraz twarzy Turaka nie uległ zmianie, więc zrezygnował zeń natychmiast. — Róg został znaleziony przez mego przodka podczas zamieszek, które wyniknęły po śmierci Jego Wysokości, Króla. Wiedział, jak się otwiera szkatułę, jednakże sekret ten powędrował wraz z nim do grobu podczas Wojny Stu Lat, która rozdarła imperium Artura Hawkwinga, tak więc my wszyscy, należący do jego stronników, wiedzieliśmy, gdzie znajduje się Róg i że trzeba go strzec w bezpiecznym miejscu, dopóki nie powrócą potomni Jego Wysokości, Króla.
— Nieomal mógłbym ci uwierzyć.
— Uwierz, wasza lordowska mość. Gdy już zadmiesz w Róg...
— Nie niszcz dobrego wrażenia, jakie udało ci się zrobić swymi zapewnieniami. Nie zadmę w Róg Valere. Po powrocie do Seanchan sprezentuję go cesarzowej jako najcenniejsze z moich trofeów. Być może zadmie weń sama cesarzowa.
— Ależ, wasza lordowska mość — zaprotestował Fain — musisz...
Kiedy się ocknął, leżał skulony na posadzce, z szumem w głowie. Gdy odzyskał jasność spojrzenia, zobaczył, że mężczyzna z jasnym warkoczem rozciera kłykcie i wtedy dopiero pojął, co zaszło.
— Są takie słowa — wycedził cicho jegomość w zieleni — których się nigdy nie używa w obliczu jego lordowskiej mości.
Fain podjął decyzję co do sposobu, w jaki ten człowiek miał umrzeć.
Turak przeniósł wzrok z Faina na Róg tak spokojnie, jakby nic nie widział.
— Być może razem z Rogiem Valere podaruję cesarzowej również ciebie. Możliwe, iż zabawnym wyda jej się człowiek, który twierdzi, że jego rodzina dochowała wierności w czasach, gdy inne łamały przysięgi albo o nich zapominały.
Fain podniósł się niezdarnie z podłogi, tając podniecenie, które znienacka nim owładnęło. Nie miał pojęcia o istnieniu cesarzowej, dopóki Turak o niej nie wspomniał. Dostęp do władczyni... to otwierało nowe ścieżki, dawało początek nowym planom. Dostęp do władczyni, która ma pod sobą całą potęgę Seanchan, a oprócz tego Róg Valere. Coś jeszcze lepszego, niż uczynić z Turaka możnego króla. Mógł zaczekać z realizacją niektórych etapów swojego planu.
„Ostrożnie. On nie może się dowiedzieć, jak bardzo tego pragniesz. Po tak długim czasie jeszcze odrobina cierpliwości nie zawadzi”.
— Jak sobie wasza lordowska mość życzy — odparł, starając się przemawiać tonem człowieka, którego jedynym życzeniem jest służyć.
— Wydaje się, że gorliwie tego pragniesz — stwierdził Turak, a Fainowi ledwie udało się zdusić grymas. — Powiem ci, czemu nie zadmę w Róg Valere, ani nawet go sobie nie zatrzymam, lecząc cię być może z tej gorliwości. Nie życzę sobie, by mój dar swym oddziaływaniem uraził cesarzową, a jeśli twa gorliwość jest nieuleczalna, to nigdy nie zostanie zaspokojona, nie opuścisz bowiem tych wybrzeży. Czy wiesz, że ten, który zadmie w Róg Valere, na zawsze już się z nim zwiąże? Przez co za życia takiego człowieka dla innych stanowić on będzie nic więcej jak zwykły róg?
Wnosząc z tonu jego głosu, raczej nie spodziewał się odpowiedzi na swoje pytania, w każdym razie nie zaczekał na nie.
— Jestem dwunasty w sukcesji do Kryształowego Tronu. Gdybym zatrzymał Róg Valere, wszyscy dzielący mnie od tronu pomyśleliby, że chcę już teraz być pierwszy, jednakże cesarzowa, która wprawdzie życzy sobie, abyśmy współzawodniczyli ze sobą, w wyniku czego w skład jej orszaku wchodzą najsilniejsi i najsprytniejsi, obecnie faworyzuje swą drugą córkę i nie spojrzy łaskawym okiem na coś, co stanowi zagrożenie dla Tuon. Gdybym zadął w Róg i złożył go później u jej stóp, pojmawszy wszystkie kobiety z Tar Valon na smycz, cesarzowa, oby żyła wiecznie, z pewnością uznałaby, iż chcę być kimś znaczniejszym niźli tylko jej spadkobiercą.
Fain pohamował się przed wyrażeniem sugestii, że z pomocą Rogu widoki na to znacznie by wzrosły. Jakaś nuta w głosie jego lordowskiej mości ostrzegała — z siłą równą trudowi, z jakim Fainowi przychodziło w to uwierzyć — że on naprawdę chce, by cesarzowa żyła wiecznie.
„Muszę być cierpliwy. Niczym robak drążący korzeń”.
— Słuchacze Cesarzowej mogą być wszędzie — ciągnął Turak. — Słuchaczem może być każdy. Huan urodził się i wychował w domu Aladon, podobnie jak cała jego rodzina od jedenastu pokoleń, a jednak nawet on mógłby być słuchaczem.
Mężczyzna z warkoczem zaprotestował jednym gestem ręki i natychmiast konwulsyjnym ruchem przymusił swe ciało do całkowitego bezruchu.
— Nawet lordowie i damy z najszacowniejszych domów mogą odkryć, że ich najtajniejsze sekrety wyszły na jaw, przekonać się po przebudzeniu, że już przekazano je w ręce słuchaczy prawdy. Prawdy zawsze trudno się doszukać, jednakże słuchacze nie szczędzą trudu w swych poszukiwaniach i szukają dopóty, dopóki ich zdaniem zachodzi taka potrzeba. Rzecz jasna dokładają wszelkich starań, by jakiś wysoko urodzony lord albo dama, znajdujący się pod ich pieczą, nie umarli, jako że niczyją dłonią nie wolno zabijać tych, w żyłach których płynie krew Artura Hawkwinga. W przypadku, gdy to cesarzowa jest zmuszona zaordynować taką śmierć, ciało nieszczęśnika wkłada się do jedwabnego worka, a worek ów przywiesza do muru Wieży Kruków i pozostawia tak długo, aż zgnije. Takiego jak ty nikt by nie potraktował z równą dbałością. Sąd Dziewięciu Miesięcy w Seandar przekazałby go słuchaczom za rozbiegany wzrok, za niewłaściwie wypowiedziane słowo, za skowytanie. Nadal trawi cię gorliwość?
Fain opanował drżenie kolan.
— Pragnę tylko służyć i wspierać radą, wasza lordowska mość. Wiem wiele użytecznych rzeczy.
Ten sąd w Seandar wydawał się miejscem, w którym jego plany i umiejętności mogły znaleźć podatną glebę.
— Dopóki nie odpłynę z powrotem do Seanchan, będziesz mnie zabawiał opowieściami o swej rodzinie i jej tradycjach. Z ulgą znajduję drugiego już człowieka na tej zapomnianej przez Światłość ziemi, który potrafi mnie zabawić, nawet jeśli obydwaj łżecie, jak się domyślam. Możesz mnie opuścić.
Ani jedno słowo już więcej nie padło, chyżymi stopami przydreptała natomiast tamta dziewczyna o prawie białych włosach, w nieomal przezroczystej szacie. Uklękła ze spuszczoną głową obok jego lordowskiej mości, podając mu samotną, parującą filiżankę na emaliowanej tacy.
— Wasza lordowska mość — odezwał się Fain.
Mężczyzna z warkoczem, Huan, schwycił go za ramię, ale Fain wyrwał mu się. Huan zacisnął gniewnie usta, gdy Fain wykonał swój najgłębszy do tej pory ukłon.
„Będę zabijał go powoli, o tak”.
— Wasza lordowska mość, jest kilku takich, którzy mnie ścigają. Chcą zabrać Róg Valere. To Sprzymierzeńcy Ciemności i gorsi jeszcze od nich, wasza lordowska mość, nie może ich ode mnie dzielić więcej jak dzień albo dwa drogi.
Turak upił łyk czarnego płynu ze smukłej filiżanki, trzymanej w czubkach obdarzonych długimi paznokciami palców.
— W Seanchan niewielu znajdziesz Sprzymierzeńców Ciemności. Ci, którzy uchodzą słuchaczom prawdy, zawierają znajomość z toporem kata. Poznanie Sprzymierzeńca Ciemności mogłoby być zabawne.
— Wasza lordowska mość, oni są niebezpieczni. Towarzyszą im trolloki. Prowadzi ich jeden taki, który zwie się Rand al’Thor. Młody to człek, ale nikczemny ponad wszelką miarę, nikczemny jak sam Cień, obdarzony kłamliwym, przebiegłym językiem. W wielu miejscach różne rzeczy o sobie twierdził, jednakże zawsze tam, gdzie on akurat jest, pojawiają się trolloki, wasza lordowska mość. Trolloki zawsze tam przybywają i... mordują.
— Trolloki — zadumał się Turak. — W Seanchan nie było żadnych trolloków. Jednakże armie nocy miały innych popleczników. Inne stwory. Często się zastanawiam, czy grolm umiałby zabić trolloka. Każę pilnować przed tymi twoimi trollokami i Sprzymierzeńcami Ciemności, o ile to nie jest jakieś nowe kłamstwo. Już przykrzy mi się od nudy na tej ziemi.
Westchnął i wciągnął do nozdrzy opary unoszące się z filiżanki.
Fain pozwolił, by wykrzywiony Huan wywlókł go z izby, ledwie słuchając głoszonego warkliwym głosem wykładu o tym, co się stanie, jak jeszcze raz nie opuści lorda Turaka po tym, gdy zostanie mu udzielone zezwolenie. Ledwie zauważył, kiedy wypchnięto go na ulicę z monetą w garści i zaleceniem ponownego przyjścia następnego ranka. Rand al’Thor należał już do niego.
„Nareszcie zobaczę go martwym. A wtedy świat zapłaci za to, co mi zrobił”.
Zaśmiewając się w duchu wprowadził konie do miasta, w poszukiwaniu jakiejś gospody.