Z początku Rand szedł obok Strażnika na zesztywniałych nogach, bardzo zdenerwowany.
„Przyjmij to stojąc”.
Lanowi łatwo to było mówić. To nie jego wzywała Zasiadająca na Tronie Amyrlin. On się nie zastanawiał, czy nie poskromią go przypadkiem przed zachodem słońca, albo czy nie zrobią czegoś jeszcze gorszego. Rand miał wrażenie, że coś mu uwięzło w gardle; nie mógł przełknąć śliny, choć bardzo tego potrzebował.
Korytarze roiły się od ludzi, służących, którzy uwijali się przy swych porannych obowiązkach, oraz wojowników z mieczami przypasanymi do domowych strojów. Kilku małych chłopców z drewnianymi mieczami kręciło się obok starszych, naśladując ich kroki. Nie zostało ni śladu po walce, jednakże atmosfera powszechnej czujności udzieliła się nawet dzieciom. Dorośli mężczyźni przypominali koty zaczajone na stado szczurów.
Ingtar obdarzył Randa i Lana jakimś osobliwym spojrzeniem, nieomal zakłopotanym, otworzył usta, ale nic nie powiedział, gdy go mijali. Kajin, wysoki, chudy, o niezdrowej cerze, uderzył się pięściami w głowę i wykrzyknął:
— Tai’shar Malkier! Tai’shar Manetheren!
Prawdziwa krew Malkier. Prawdziwa krew Manetheren.
Rand drgnął.
„Światłości, dlaczego on to powiedział? Nie bądź głupcem — przekonywał siebie. — Oni tu wszyscy wiedzą o Manetheren. Znają wszystkie dawne opowieści, w których jest choć trochę o walce. Niech sczeznę, muszę się opanować.”
Lan uniósł pięści w odpowiedzi.
— Tai’shar Shienar!
A gdyby się poważył, to czy potrafiłby zniknąć w tłumie na dostatecznie długą chwilę, by zdążyć dopaść swego konia?
„Jeśli ona pośle za mną pościg...”
Napięcie rosło w nim z każdym krokiem.
Gdy już doszli do komnat kobiet, Lan nagle warknął:
— Kot Pokonujący Dziedziniec!
Zaskoczony Rand instynktownie zaczął iść w sposób, jakiego go nauczono, z wyprostowanym grzbietem, lecz rozluźnionymi mięśniami, jakby zwisał z drutu rozpiętego nad głową. Był to spokojny, nieomal arogancki, powolny krok. Jego spokój był jednakże tylko pozorny. Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co robi. Równym krokiem pokonali ostatni zakręt korytarza.
Kobiety strzegące wejścia do komnat podniosły swe zrównoważone oblicza, gdy nadeszli. Niektóre siedziały za pochyłymi stołami, sprawdzając coś w wielkich księgach i czasami coś do nich wpisując. Inne robiły na drutach lub haftowały na tamborku. Wartę pełniły nie tylko kobiety w jedwabiach, lecz także służące w świątecznych sukniach. Zwieńczone łukiem drzwi stały otworem, nikt ich nie strzegł oprócz tych kobiet. Bo nie było też potrzeby. Żaden Shienaranin by tu nie wszedł bez zaproszenia, a każdy byłby gotów bronić tych drzwi w razie potrzeby, przy czym taka konieczność wprawiłaby go w absolutną konsternację.
Rand czuł wrzenie w żołądku, palące i żrące.
„Spojrzą tylko na nasze miecze i zaraz nas zawrócą. Cóż, tego właśnie chcę, nieprawdaż? Jeśli nas zawrócą, to może jednak uda mi się uciec. O ile nie każą strażom nas ścigać”.
Z rozpaczą uczepił się pozycji, którą pokazał mu Lan, naśladującej gałązkę na powierzchni wody, tylko dzięki niej nie odwrócił się na pięcie i nie uciekł.
Jedna z dam ze świty lady Amalisy, Nisura, kobieta o okrągłej twarzy, odłożyła na bok swój haft i wstała, gdy się zatrzymali. Omiotła wzrokiem miecze i zacisnęła usta, ale nie odezwała się ani słowem. Wszystkie kobiety zaprzestały krzątać się i tylko patrzyły, ciche i napięte.
— Cześć wam obydwóm — powiedziała Nisura, lekko skłaniając głowę. Zerknęła na Randa tak przelotnie, że wcale nie był pewien, czy rzeczywiście zerknęła. Przypomniało mu się, co mówił Perrin.
— Zasiadająca na Tronie Amyrlin was oczekuje.
Gestem ręki kazała im ruszyć, a dwie inne damy — nie służące, bo okazywano im zaszczyt — poszły przodem jako eskorta. Obydwie ukłoniły się, o włos niżej niż Nisura i nakazały im przejść pod łukiem. Spojrzały raz z ukosa na Randa, a potem już w ogóle na niego nie patrzyły.
„Czy one szukały nas wszystkich, czy tylko mnie? Czemu wszystkich?”
W środku obdarzono ich spojrzeniami, które mówiły: aż dwóch mężczyzn w komnatach kobiet, gdzie mężczyźni stanowili jakże rzadki widok. Rand spodziewał się tych spojrzeń, a ich miecze były przedmiotem ataku więcej niż jednej uniesionej brwi, jednak żadna z kobiet nie odezwała się ani słowem. Obydwaj zostawiali na swej drodze zawiązki rozmów, szepty tak ciche, że Rand nie mógł nic zrozumieć. Lan kroczył do przodu, jakby nic nie zauważał. Rand trzymał się o krok z tyłu za swoją eskortą i żałował, że nic nie słyszy.
W pewnym momencie dotarli do komnat Zasiadającej na Tronie Amyrlin, w korytarzu przed drzwiami stały trzy Aes Sedai. Wysoka Aes Sedai, Leane, trzymała swą laskę ze złotym płomieniem. Rand nie znał pozostałych dwóch, jedna należała do Białych Ajah, druga do Żółtych, sądząc po barwie frędzli. Przypominał sobie jednak ich twarze, zagapione na niego, gdy pędem pokonywał te same korytarze. Gładkie twarze Aes Sedai, z oczyma pełnymi wiedzy. Lustrowały go z uniesionymi brwiami i wydętymi ustami. Kobiety, które przyprowadziły Lana i Randa dygnęły, oddając ich w ręce Aes Sedai.
Leane obejrzała się na Randa z nieznacznym uśmiechem. W porównaniu z uśmiechem głos zabrzmiał jak warknięcie.
— Kogoś ty dziś sprowadził do Zasiadającej na Tronie Amyrlin, Lanie Gaidin? Młodego lwa? Lepiej by Zielone go nie widziały, bo jeszcze któraś z nich zwiąże go z sobą, zanim zdąży odetchnąć. Zielone lubią wiązać z sobą młodych.
Rand zastanawiał się, czy to możliwe, by człowiek się pocił pod skórą. Miał wrażenie, że z nim tak się właśnie działo. Miał ochotę spojrzeć na Lana, ale przypomniał sobie tę część zaleceń Strażnika.
— Jestem Rand al’Thor, syn Tama al’Thora, z Dwu Rzek, dawniej Manetheren. Tak jak zostałem wezwany przez Zasiadającą na Tronie Amyrlin, Leane Sedai, tak też i stawiam się. Jestem gotów. — Był zaskoczony, że głos ani razu mu nie zadrżał.
Leane zamrugała, a jej uśmiech zbladł, ustępując miejsca zamyśleniu.
— Czy to niby jest ten pasterz, Lanie Gaidin? Dziś rano nie był tak pewien siebie.
— Jest mężczyzną, Leane Sedai — odparł bez zająknienia Lan — niczym więcej, niczym mniej. Jesteśmy, kim jesteśmy.
Aes Sedai pokręciła głową.
— Świat z każdym dniem staje się coraz dziwniejszy. Przypuszczam, że ten kowal nałoży koronę i przemówi wzniosłym stylem.
Zniknęła we wnętrzu komnaty, by zapowiedzieć ich przybycie.
Nie było jej zaledwie kilka chwil, Rand jednak zdążył poczuć się nieswojo pod wpływem wzroku pozostałych Aes Sedai. Próbował niewzruszenie odwzajemniać ich spojrzenia, tak jak mu zalecił Lan, a one przysunęły do siebie głowy i zaczęły coś szeptać.
„O czym one rozmawiają? Co one wiedzą? Światłości, czy one zamierzają mnie poskromić? Co ten Lan mówił o przyjmowaniu wszystkiego, co się zdarzy?”
Wróciła Leane i nakazała Randowi wejść do środka. Gdy Lan ruszył jego śladem, przyłożyła laskę do jego piersi, zagradzając mu drogę.
— Ty nie, Lanie Gaidin. Moiraine Sedai ma dla ciebie inne zadanie. Twoje lwiątko samo o siebie zadba.
Drzwi zatrzasnęły się za Randem, ale jeszcze usłyszał głos Lana, żarliwy i pełen siły, ale przeznaczony wyłącznie dla jego uszu.
— Tai’shar Manetheren!
Po jednej stronie komnaty siedziała Moiraine, po drugiej jedna z tych Brązowych Aes Sedai, które widział w lochach, jednak jego wzrok przykuła przede wszystkim kobieta siedząca na wysokim krześle za szerokim stołem. Zasłony były częściowo zasunięte na otworach łuczniczych, światło, które wpadało przez zostawione w nich szpary, nie pozwalało widzieć dokładnie jej twarzy. Rozpoznał ją jednak. Zasiadająca na Tronie Amyrlin.
Szybko przykląkł na jedno kolano, z lewą ręką na rękojeści miecza, drugą pięść wspierając na wzorzystym dywanie i skłonił głowę.
— Tak jak mnie wezwałaś, Matko, tak też się stawiam. Jestem gotów. — Uniósł głowę w samą porę, by zauważyć, jak unosi brew.
— Doprawdy, chłopcze? — W jej głosie słyszało się nieledwie rozbawienie. I coś jeszcze, czego nie potrafił odczytać. Na twarzy z pewnością nie było żadnego rozbawienia. — Wstań, chłopcze i pozwól mi się przyjrzeć.
Wyprostował się i próbował zachować spokojną twarz. Musiał mocno się starać, by nie zaciskać dłoni.
„Trzy Aes Sedai. Ilu ich potrzeba do poskromienia jednego mężczyzny? Za Logainem posłały ich kilkanaście, albo i więcej. Czy Moiraine zrobiłaby mi to?”
Spojrzał Zasiadającej na Tronie Amyrlin prosto w oczy. Nawet nie mrugnęła powieką.
— Usiądź, chłopcze — powiedziała w końcu, wskazując krzesło z drabinkowym oparciem, ustawione pod kątem prostym do stołu. — Obawiam się, że to nie potrwa krótko.
— Dziękuję ci, Matko. — Skłonił w tym momencie głowę, jak przykazał mu Lan, zerknął na krzesło i dotknął miecza. — Jeśli pozwolisz, Matko, wolę stać. Warta nigdy nie ma końca.
Przywódczyni Aes Sedai wydała z siebie odgłos irytacji i spojrzała na Moiraine.
— Dopuściłaś do niego Lana, Córko? Przeprawa z nim będzie już i tak trudna bez obyczajów Strażników.
— Lan uczył wszystkich chłopców, Matko — odparła spokójnie Moiraine. — Temu poświęcił nieco więcej czasu niż pozostałym, bowiem on nosi miecz.
Brązowa Aes Sedai poruszyła się niespokojnie na swoim krześle.
— Gaidinowie mają nieugięte karki i wielką godność, Matko, ale są użyteczni. Ja bym nie mogła się obyć bez Tomasa, tak jak ty nie zrezygnowałabyś z Alrica. Słyszałam nawet, jak Czerwone żałowały, że nie mają Strażników. A Zielone, oczywiście...
Trzy Aes Sedai całkowicie go w tym momencie ignorowały.
— Ten miecz — powiedziała Amyrlin — zdaje się, że jest ozdobiony znakiem czapli. Jak on wszedł w jego posiadanie, Moiraine?
— Tam al’Thor wyjechał z Dwu Rzek jako młodzieniec, Matko. Wstąpił do wojska w Illian, służył podczas Wojny Białych Płaszczy i ostatnich dwu wojen z Łzą. Po jakimś czasie został mistrzem miecza i Drugim Kapitanem Towarzyszy. Po Wojnie o Aiel, Tam al’Thor powrócił do Dwu Rzek z żoną rodem z Caemlyn i tym chłopcem, wówczas jeszcze niemowlęciem. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, zaoszczędziłabym wielu wysiłków, ale przynajmniej wiem to teraz.
Rand wytrzeszczył oczy na Moiraine. Wiedział, że Tam wyjechał z Dwu Rzek, a potem wrócił z żoną obcego pochodzenia i tym mieczem, ale cała reszta...
„Gdzieś ty się dowiedziała tego wszystkiego? Niie w Polu Emonda. Chyba że Nynaeve powiedziała tobie więcej niż mnie. Z chłopcem. Nie powiedziała z synem. Ale ja nim jestem”.
— Przeciwko Łzie. — Zasiadająca skrzywiła się nieznacznie. — Cóż, w tej wojnie było za co winić obie strony. Głupi mężczyźni, którzy woleli walczyć zamiast rozmawiać. Czy możesz potwierdzić, że to ostrze jest autentyczne, Verin?
— Znam odpowiednie sprawdziany, Matko.
— Zatem weź go i sprawdź, Córko.
Trzy kobiety nawet na niego nie patrzyły. Rand zrobił krok w tył, z całej siły ściskając rękojeść miecza.
— Dostałem ten miecz od swego ojca — powiedział ze złością. — Nikt mi go nie zabierze.
Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że Verin nawet nie ruszyła się z krzesła. Popatrzył na nie zdezorientowany, usiłując odzyskać równowagę.
— A zatem — powiedziała Zasiadająca — masz w sobie nie tylko ten ogień, który zaszczepił ci Lan. To dobrze. Przyda ci się.
— Jestem tym, czym jestem, Matko — wykrztusił wcale gładko. — Jestem gotów na to, co ma się stać.
Zasiadająca na Tronie Amyrlin skrzywiła się.
— Ręka Lana. Posłuchaj mnie, chłopcze. Za kilka godzin Ingtar wyjeżdża na poszukiwanie skradzionego Rogu. Jedzie z nim twój przyjaciel, Mat. Spodziewam się, że twój drugi przyjaciel... Perrin?... też się wybierze. Czy chcesz im towarzyszyć?
— Mat i Perrin jadą? Dlaczego? — Nieco poniewczasie przypomniał sobie, by dodać pełne szacunku: — Matko. — Wiedziałeś o sztylecie, który nosił przy sobie twój przyjaciel? — Skrzywienie ust zdradzało, co ona myśli o sztylecie. — On też został skradziony. Dopóki się go nie odnajdzie, więź łącząca Mata z tym ostrzem nie zostanie do końca przerwana i w końcu umrze. Możesz z nimi jechać, jeśli chcesz. Możesz też zostać tutaj. Lord Agelmar bez wątpienia udzieli ci gościny na tak długo, jak będziesz chciał. Ja również dzisiaj wyjeżdżam. Moiraine Sedai będzie mi towarzyszyła, także Egwene i Nynaeve, zostałbyś wówczas sam. Wybór należy do ciebie.
Rand wybałuszył oczy.
„Ona mówi, że mogę zrobić to, co chcę. Czy po to mnie tu ściągnęła? Mat umiera!”
Zerknął na Moiraine, siedzącą nieruchomo, z rękoma splecionymi na kolanach. Wyglądała tak, jakby nic w świecie nie mogło interesować jej mniej jak to, dokąd on się uda.
„W jakim kierunku chcecie mnie popchnąć, Aes Sedai? Niech sczeznę, a pójdę w innym. Ale skoro Mat umiera... Nie mogę go opuścić. Światłości, w jaki sposób znajdziemy ten sztylet?”
— Nie musisz dokonywać tego wyboru w tej chwili — powiedziała Amyrlin. To najwyraźniej też jej nie interesowało. — Będziesz jednak musiał się zdecydować, zanim Ingtar wyruszy w drogę.
— Pojadę z Ingtarem, Matko.
Zasiadająca na Tronie Amyrlin przytaknęła niedbale.
— Skoro już to załatwiliśmy, możemy przejść do ważniejszych spraw. Wiem, że potrafisz korzystać z Mocy, chłopcze. Co o tym wiesz?
Randowi zrzedła mina. Pochłonięty zmartwieniem o Mata poczuł, że te wypowiedziane zdawkowym tonem słowa uderzają go niczym rozkołysane wrota stodoły. Wszystkie rady i zalecenia Lana zawirowały. Wpatrywał się w nią, oblizując wargi. Co innego było myśleć, że ona wie, a innego było się dowiedzieć, że rzeczywiście wie. Czoło jego pokryło się perlistym potem.
Pochyliła się do przodu, czekając na odpowiedź, miał jednak uczucie, że ona chce z powrotem opaść na oparcie. Przypomniał sobie, co mówił Lan.
„Jeśli ona się ciebie boi...”
Miał ochotę roześmiać się w głos. Tak, jeśli ona się mnie boi...
— Nie, nie umiem. To znaczy... Nie robiłem tego celowo. To się samo działo. Ja nie chcę... korzystać z Mocy. Już tego nigdy nie zrobię. Przysięgam.
— Nie chcesz — powiedziała Zasiadająca. — Cóż, to bardzo roztropnie z twojej strony. I jednocześnie głupio. Niektórych można nauczyć korzystania z Mocy, większość się do tego nie nadaje. Jest jednak bardzo skromna liczba takich, którzy rodzą się z tym darem. Prędzej czy później zaczynają władać Jedyną Mocą, czy tego chcą, czy nie, nieuchronnie jak ryby wyrastają z ikry. Będziesz dalej korzystał z Mocy, chłopcze. Nie możesz temu zapobiec. I lepiej naucz się to robić, naucz się to kontrolować, bo inaczej już wkrótce popadniesz w obłęd. Jedyna Moc zabija tych, którzy nie potrafią kontrolować jej przepływu.
— Jak niby mam się tego nauczyć? — spytał podniesionym tonem.
Moiraine i Verin siedziały na swoich miejscach, niczym nie wzruszone, obserwowały go.
„Jak jakieś pająki”.
— Jak? Moiraine twierdzi, że nie może nauczyć mnie niczego, a ja sam nie wiem, jak mam się uczyć, co z tym robić. Zresztą wcale nie chcę. Chcę przestać to robić. Nie możesz tego zrozumieć? Chcę przestać!
— Powiedziałam ci prawdę, Rand — odezwała się Moiraine takim tonem, jakby właśnie odbywali miłą pogawędkę. — Ci, którzy mogli cię tego nauczyć, Aes Sedai mężczyźni, wyginęli przed trzema tysiącami lat. Żadna z żyjących Aes Sedai nie potrafi cię nauczyć dotykania saidinu, tak jak ty nie mógłbyś się nauczyć dotykania saidaru. Ptak nie nauczy ryby latać, ani też ryba nie nauczy ptaka pływać.
— Zawsze uważałam, że to nic nie warte porzekadło — odezwała się ni stąd, ni zowąd Verin. — Są takie ptaki, które nurkują i pływają. A na Morzu Sztormów są takie ryby, które latają, mają długie płetwy, które rozpościerają się na szerokość naszych wyciągniętych ramion, mają też dzioby przypominające miecze, które mogą przebić...
Zawiesiła głos, wyraźnie wzburzona. Moiraine i Zasiadająca na Tronie Amyrlin popatrzyły na nią obojętnie.
Rand wykorzystał tę przerwę, żeby odzyskać choć trochę panowania nad sobą. Zgodnie z naukami Tama uformował pojedynczy płomień w umyśle i wlał weń swój strach, poszukując pustki, spokoju próżni. Płomień wydawał się rozrastać, dopóki nie otulił wszystkiego, aż w końcu zrobił się zbyt wielki, by Rand mógł coś jeszcze pomyśleć albo sobie wyobrazić. Zaraz potem płomień zniknął, pozostawiając po sobie uczucie spokoju. Na jego skraju nadal migotały emocje, strach i gniew, przypominające czarne plamy, jednakże pustka utrzymywała się. Myśl ślizgała się po jej powierzchni niczym kamyki po lodzie. Aes Sedai odwróciły od niego uwagę zaledwie na chwilę, gdy zaś ponownie na niego spojrzały, miał spokojną twarz.
— Czemu przemawiasz do mnie w taki sposób, Matko? — spytał. — Powinnaś mnie poskromić.
Zasiadająca na Tronie Amyrlin skrzywiła się i spojrzała na Moiraine.
— Czy to Lan go tego nauczył?
— Nie, Matko. Ma to od Tama al’Thora.
— Dlaczego? — ponowił pytanie Rand.
Zasiadająca popatrzyła mu prosto w oczy i powiedziała:
— Ponieważ jesteś Smokiem Odrodzonym.
Próżnia zakołysała się. Świat się zakołysał. Wszystko dookoła wydawało się wirować. Skoncentrował się na nicości i pustka powróciła, świat znieruchomiał.
— Nie, Matko. Potrafię korzystać z Mocy, ale, Światłości dopomóż mi, nie jestem ani Raolinem Darksbane, ani Guairem Amalasinem, ani też Yurianem Stonebow. Możesz mnie poskromić, zabić albo puścić wolno, ale nie będę potulnym fałszywym Smokiem, którego Tar Valon będzie wlokło na swej smyczy.
Usłyszał, jak Verin głośno syknęła, a oczy Zasiadającej rozszerzyły się, jej spojrzenie stało się twarde jak błękitna skała. Na niego to nie podziałało, omsknęło się po pustce wypełniającej jego wnętrze.
— Gdzieś ty usłyszał te nazwiska? — spytała rozkazującym tonem Amyrlin. — Kto ci powiedział, że Tar Valon trzyma na smyczy każdego fałszywego Smoka?
— Przyjaciel, Matko — powiedział. — Pewien bard. Nazywał się Thom Merrilin. Już nie żyje.
Zerknął na Moiraine, która wydała jakiś dźwięk. Ona twierdziła, że Thom nie zginął, ale nigdy tego nie udowodniła, a on nie widział sposobu, w jaki człowiek mógł przeżyć walkę wręcz z Pomorem. Była to uboczna myśl i zaraz uległa zatarciu. Pozostała jedynie pustka i jedność.
— Nie jesteś fałszywym Smokiem — odparła stanowczo Zasiadająca. — Jesteś prawdziwym Smokiem Odrodzonym.
— Jestem pasterzem z Dwu Rzek, Matko.
— Córko, opowiedz mu tę historię. Prawdziwą historię, chłopcze. Słuchaj uważnie.
Moiraine zaczęła mówić. Rand nie odrywał oczu od twarzy Zasiadającej, ale wszystko słyszał.
— Blisko dwadzieścia lat temu Aielowie przekroczyli Grzbiet Świata, Mur Smoka, jeden jedyny raz w swych dziejach. Spustoszyli Cairhien, zniszczyli wszystkie armie wysłane przeciwko nim, spalili samo miasto Cairhien i przemocą utorowali sobie drogę do Tar Valon. Działo się to zimą, padał śnieg, lecz dla Aielów zimno czy ciepło niewielkie miało znaczenie. Ostatnia bitwa, ostatnia, która się liczyła, rozgorzała pod Błyszczącymi Murami, w cieniu Góry Smoka. Po trzech dniach i trzech nocach walki Aielów odparto. Albo raczej nie dopuszczono, by wypełnili zamiar, z jakim przybyli, to znaczy zabicie Króla Lamana z Cairhien za jego występek przeciwko Drzewu. W tym właśnie momencie zaczyna się moja opowieść. A także twoja.
„Przetoczyli się po Murze Smoka jak powódź. Aż do samych Błyszczących Murów”.
Rand bardzo pragnął, by jego wspomnienia zblakły, słyszał jednak głos Tama, chorego i majaczącego Tama, wywlekającego tajemnice ze swej przeszłości. Ten głos przywarł do obrzeży pustki, łomotał w nią, chcąc dostać się do środka.
— Byłam wówczas jedną z Przyjętych — powiedziała Moiraine — podobnie jak nasza Matka, Zasiadająca na Tronie Amyrlin. Wkrótce zostałyśmy przyjęte do wspólnoty i tamtej nocy usługiwałyśmy ówczesnej Zasiadającej. Była tam również jej Opiekunka Kronik, Hitara Moroso. Wszystkie inne pełne siostry z Tar Valon wyszły poza mury i dokonywały Uzdrowienia tylu rannych, ile tylko mogły znaleźć, nawet Czerwone. Świtało już. Ogień na palenisku nie wystarczał do pokonania chłodu. Śnieg wreszcie przestał padać i w komnatach Zasiadającej w Białej Wieży czułyśmy dym spalenizny dolatujący z okolicznych wsi.
„Podczas bitew jest zawsze gorąco, nawet jeśli toczą się na śniegu. Trzeba było uciekać od zapachu śmierci”.
Bredzenie Tama przywarło do spokoju pustki we wnętrzu Randa. Pustka zadrżała i zaczęła się kurczyć, uspokoiła się i znowu zafalowała. Oczy Zasiadającej zdawały się przewiercać go na wylot. Znowu poczuł pot na twarzy.
— To był tylko sen spowodowany gorączką — powiedział. — On był chory. — Podniósł głos. — Nazywam się Rand al’Thor. Jestem pasterzem. Mój ojciec nazywa się Tam al’Thor, a moją matką była...
Moiraine dotychczas pozwoliła mu mówić, w tym jednak momencie jej monotonny głos przerwał mu, cichy i nieubłagany.
— Cykl Karaethon, Proroctwa o Smoku, powiadają, że Smok się odrodzi na zboczach Góry Smoka, tam, gdzie zginął podczas Pęknięcia Świata. Hitara Sedai potrafiła czasem głosić Przepowiednie. Była stara, włosy miała tak białe jak ten śnieg za murami, lecz jej Przepowiednie zawierały siłę. Poranne światło, wpadające przez okna, uległo natężeniu, gdy podawałam jej herbatę. Zasiadająca na Tronie Amyrlin spytała mnie, jakie są wieści z pola bitwy. A Hitara Sedai zerwała się ze swego krzesła, jej zesztywniałe ręce i nogi drżały, twarz miała taką, jakby zaglądała do Otchłani Potępienia w Shayol Ghul, i krzyknęła: „On się znowu narodził! Czuję go! Smok łapie swój pierwszy oddech na zboczu Góry Smoka! On nadchodzi! On nadchodzi! Światłości, dopomóż nam! Światłości, dopomóż światu! On leży na śniegu i krzyczy donośnie jak grzmot! On płonie jak słońce!” I padła w moje ramiona, martwa.
„Zbocze góry. Słychać było płacz dziecka. Rodziła w samotności, a potem umarła. Dziecko zsiniało z zimna”. Rand usiłował wyprzeć z siebie głos Tama. Pustka kurczyła się.
— Sen z gorączki — wykrztusił.
„Nie mogłem zostawić tego dziecka”.
— Urodziłem się w Dwu Rzekach.
„Zawsze wiedziałem, że chciałaś mieć dzieci, Kari”.
Oderwał wzrok od oczu Amyrlin. Usiłował zatrzymać pustkę. Wiedział, że to nie ta metoda, ale sama rozpadała się w nim.
„Tak, kochana. Rand to dobre imię”.
— Nazywam... się... Rand... al’Thor!
Czuł, jak trzęsą mu się nogi.
— I tak dowiedziałyśmy się, że Smok się Odrodził — ciągnęła Moiraine. — Zasiadająca kazała nam przysiąc, że obydwie dochowamy tajemnicy, bowiem nie wszystkie siostry rozumiały Odrodzenie tak, jak należało je rozumieć. Wysłała nas na poszukiwanie. Wiele dzieci ta bitwa pozbawiła ojców. Zbyt wiele. My natomiast usłyszałyśmy opowieść o człowieku, który znalazł niemowlę na zboczu góry. I to było wszystko. Jakiś człowiek i niemowlę płci męskiej. Tak więc szukałyśmy dalej. Szukałyśmy przez całe lata, znajdowałyśmy kolejne wskazówki, badałyśmy Proroctwa. „W jego żyłach będzie płynęła pradawna krew, a wychowa go stara krew”. Tak brzmiało jedno z nich, były też inne. Jest jednak wiele miejsc, gdzie stara krew, odziedziczona po Wieku Legend, wciąż jest silna. Potem, w Dwu Rzekach, gdzie stara krew Manetheren wciąż się sączy niczym rzeka przez powódź, w Polu Emonda, znalazłam trzech chłopców, którzy urodzili się w ciągu tych tygodni, gdy trwała bitwa na Górze Smoka. I jeden z nich potrafi korzystać z Mocy. Myślisz, że trolloki cię ścigały, bo jesteś ta’veren? Jesteś Smokiem Odrodzonym.
Kolana Randa poddały się, przysiadł na podłodze, dłonie opadły płasko na dywan, broniąc go przed upadkiem na twarz. Pustka zniknęła, spokój legł w gruzach. Podniósł głowę, a one na niego patrzały, trzy Aes Sedai. Twarze miały spokojne, gładkie, niczym powierzchnie stawów nie zmąconych najdrobniejszą falą, nawet nie mrugnęły powieką.
— Mój ojciec nazywa się Tam al’Thor, a ja urodziłem się...
Wpatrywały się w niego, nie wykonując najmniejszego ruchu.
„One kłamią. Ja nie jestem... tym, co one mówią! W jakiś sposób, jakoś, kłamią, usiłują mnie wykorzystać”.
— Nie dam się wam wykorzystać.
— Dla kotwicy to nie upodlenie, że się ją wykorzystuje do przytrzymywania łodzi — powiedziała Amyrlin. — Zostałeś spłodzony do tego celu, Randzie al’Thor. „Kiedy wiatry z Tarmon Gai’don oczyszczą ziemię, on zmierzy się z Cieniem i przywróci światu Światłość”. Proroctwa muszą się spełnić, bo inaczej Czarny wyrwie się na wolność i przemieni świat na swoje podobieństwo. Ostatnia Bitwa nadchodzi, a ty urodziłeś się po to, by zjednoczyć ludzkość i poprowadzić ją przeciwko Czarnemu.
— Ba’alzamon nie żyje — wychrypiał Rand, a Amyrlin prychnęła pogardliwie jak jakiś stajenny.
— Jeśli w to wierzysz, to jesteś takim samym głupcem jak Doorani. Wielu wierzy, że on nie żyje, albo przynajmniej tak twierdzą, ja jednak zauważyłam, że wcale nie na próżno go wzywają. Czarny żyje i wyrywa się na wolność. Zmierzysz się z Czarnym. To twoje przeznaczenie.
„To twoje przeznaczenie”.
Słyszał to już kiedyś, we śnie, który być może nie całkiem był snem. Zastanawiał się, co by powiedziała Amyrlin, gdyby wiedziała, że Ba’alzamon przemawiał do niego we snach.
„To już się skończyło. Ba’alzamon zginął. Widziałem, jak umierał.”
Nagle dotarło do niego, że płaszczy się jak żaba, kuląc się pod ich wzrokiem. Usiłował na nowo uformować pustkę, lecz ich głosy wirowały mu w głowie, rozwiewając wszelkie wysiłki.
„To twoje przeznaczenie. Dziecko leżące na śniegu. Jesteś Smokiem Odrodzonym. Ba’alzamon nie żyje. Rand to dobre imię, Kari. Nie dam się wykorzystać!”
Czerpać siły z uporu właściwego jego rodzinnej okolicy, zmusić plecy, by się wyprostowały.
„Przyjmij to stojąc. Przynajmniej zachowasz swą godność”.
Trzy Aes Sedai obserwowały go bez wyrazu.
— Co... — Z wysiłkiem opanował głos. — Co macie zamiar ze mną zrobić?
— Nic — powiedziała Amyrlin.
Zamrugał. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, nie takiej się obawiał.
— Powiadasz, że chcesz towarzyszyć swemu przyjacielowi podczas jego wyprawy z Ingtarem. Wolno ci. Nie naznaczyłam cię w żaden sposób. Niektóre z sióstr być może wiedzą, że jesteś ta’veren, ale nic więcej. Tylko my trzy wiemy, kim naprawdę jesteś. Twój przyjaciel Perrin zostanie do mnie przyprowadzony, tak jak ty, odwiedzę też twego drugiego przyjaciela w infirmerii. Możesz jechać, jeśli chcesz, bez strachu, że poślemy za tobą Czerwone Siostry.
„Kim naprawdę jesteś”.
Rozgorzał w nim gniew, rozpalony do czerwoności i niszczący. Zmusił go, by pozostał w nim, ukryty.
— Dlaczego?
— Proroctwa muszą się spełnić. Puścimy cię wolno, wiedząc czym jesteś, bo inaczej ten świat, który znamy, zginie, a Czarny zaleje ziemię ogniem i śmiercią. Zważ moje słowa, nie wszystkie Aes Sedai żywią takie same przekonania. Są takie tu, w Fal Dara, które by cię zabiły, gdyby znały bodaj dziesiątą część tego, czym jesteś i nie czułyby przy tym więcej żalu niż przy patroszeniu ryby. Ale również mężczyźni, ci co z taką radością przyjmowali twoje towarzystwo, zrobiliby to samo, gdyby wiedzieli. Uważaj na siebie, Randzie al’Thor, Smoku Odrodzony.
Popatrzył kolejno na każdą z nich.
„Wasze Proroctwa mnie w żadnym stopniu nie dotyczą.”
Odwzajemniały spojrzenie z takim spokojem, że trudno było uwierzyć w to przekonywanie, że jest najbardziej znienawidzonym, najbardziej budzącym strach człowiekiem na całym świecie. Przeszedł przez strach i wyszedł po jego drugiej stronie, napotykając na jakieś chłodne miejsce. Tylko gniew jeszcze go jakoś rozpalał. Mogły go poskromić albo spalić na węgiel tak jak stał, już go to nie obchodziło.
Przypomniała mu się część zaleceń Lana. Ujął rękojeść lewą dłonią, zamaszystym ruchem wyrwał miecz zza pleców, chwytając pochwę w prawą rękę, po czym skłonił głowę, nie uginając przy tym ramion.
— Za twym pozwoleniem, Matko, czy mogę opuścić to miejsce?
— Udzielam ci pozwolenia na odejście, mój synu.
Już wyprostowany odczekał jeszcze jedną chwilę.
— Nie dam się wykorzystać — oświadczył.
Odwrócił się i wyszedł, żegnany głębokim milczeniem.
Po wyjściu Randa milczenie przeciągnęło się, przerwała je dopiero Amyrlin, głośno wciągając oddech.
— Nie mogę się otrząsnąć po tym, co właśnie zrobiłyśmy — powiedziała. — To było konieczne, ale... Czy to odniosło skutek, Córki?
Moiraine pokręciła głową, zrobiła to nieznacznym ruchem.
— Nie wiem. Ale to było i jest konieczne.
— Konieczne — zgodziła się Verin. Dotknęła czoła, potem spojrzała na wilgoć okrywającą jej palce. — On jest silny. I tak uparty, jak mówiłaś, Moiraine. O wiele silniejszy, niż się spodziewałam. Może będziemy go musiały jednak poskromić zanim... — Jej oczy rozszerzyły się. — Ale nie możemy, prawda? Proroctwa. Światłości, wybacz nam za to, co wypuszczamy na świat.
— Proroctwa — powtórzyła Moiraine, kiwając głową. — Zrobimy potem to, co będziemy musiały. Tak samo jak teraz.
— To, co musimy — powiedziała Amyrlin. — Tak. Ale kiedy on nauczy się czerpać Moc, niech Światłość dopomoże nam wszystkim.
Cisza zapadła na nowo.
Nadciągała burza. Nynaeve to czuła. Wielka burza, gorszej w życiu nie widziała. Potrafiła wsłuchiwać się w wiatr i przepowiedzieć, jaka będzie pogoda. Wszystkie Wiedzące twierdziły, że to potrafią, mimo że wiele z nich tak naprawdę nie umiało. Nynaeve czuła się znacznie swobodniej z tą umiejętnością, zanim się dowiedziała, że to manifestacja Mocy. Każda kobieta, która potrafiła wsłuchać się w wiatr, umiała korzystać z Mocy, jakkolwiek większość z nich prawdopodobnie robiła to nieświadomie, podobnie jak ona, doświadczając tego jedynie sporadycznie.
Tym razem jednak działo się coś złego. Słońce przypominało złotą kulę na tle czystego błękitu nieba, ptaki śpiewały w ogrodach, ale to nie było to. Wsłuchiwanie się w wiatr nie byłoby żadną wielką sztuką, gdyby nie potrafiła przepowiedzieć pogody jeszcze przed pojawieniem się jakichś znaków. Tym razem uczucie było jakieś złe, nie bardzo podobne do tego, które owładało nią zazwyczaj. Burza też była jakby zanadto oddalona, za daleka, żeby ją w ogóle mogła usłyszeć. A jednak miała wrażenie, że z nieba lunie deszcz, śnieg i grad, wszystko jednocześnie, a wyjące wiatry wstrząsną kamiennymi murami twierdzy. Czuła także dobrą pogodę, która miała się utrzymać przez wiele dni, jednakże zła aura ją tłumiła.
W szczelinie strzelniczej przycupnęła niebieska zięba, mając jakby za nic przeczucia Nynaeve i zajrzała do wnętrza ciekawskim wzrokiem. Na jej widok odleciała, połyskując błękitnymi i białymi piórkami.
Wpatrywała się w miejsce, na którym usiadł ptak.
„Jest burza i nie ma jej. To coś oznacza. Ale co?”
W głębi korytarza, pełnego kobiet i małych dzieci, zobaczyła oddalającego się Randa, eskortujące go kobiety musiały biec, żeby dotrzymać mu kroku. Nynaeve pokiwała energicznie głową. Jeśli miała rozpętać się burza, która nie będzie burzą, to on miał stanowić jej centrum. Złapała w garść spódnice i pobiegła w ślad za nim.
Kobiety, z którymi zdążyła się zaprzyjaźnić od przyjazdu do Fal Dara, próbowały coś do niej zagadać, wiedziały, że Rand przybył wraz z nią, że oboje pochodzą z Dwu Rzek i koniecznie chciały usłyszeć, po co Amyrlin go wezwała.
„Zasiadająca na Tronie Amyrlin!”
Czując lód w trzewiach, poderwała się do biegu, lecz zanim opuściła komnaty kobiet, zdążył jej zniknąć za licznymi zakrętami i pośród rzeszy ludzkiej.
— W którą stronę on poszedł? — spytała Nisurę.
Nie trzeba było dodawać, o kogo pyta. Usłyszała imię Randa w rozmowach innych kobiet, zgromadzonych wokół zwieńczonych łukiem drzwi.
— Nie wiem, Nynaeve. Szedł tak szybko, jakby sam Jad Serca deptał mu po piętach. Być może tak było, bo przyszedł z mieczem za pasem. A przecież Czarny nie powinien nękać jego myśli, skoro już o tym mowa. Do czego zmierza świat? A jego zaprowadzono do Amyrlin w jej komnatach. Powiedz mi, Nynaeve, czy on jest naprawdę księciem z twojego kraju?
Inne kobiety umilkły i przysunęły bliżej, by też móc słuchać.
Nynaeve nie bardzo zdawała sobie sprawę, co odpowiedziała. Coś, dzięki czemu ją puściły. Wybiegła z komnat kobiet, obracając głowę przy każdym skrzyżowaniu korytarzy w poszukiwaniu Randa, zaciskając pięści.
„Światłości, co one z nim zrobiły? Trzeba go było jakoś wyrwać z rąk Moiraine, niech ją Światłość oślepi. Jestem jego Wiedzącą”.
„Nie porzuciłam ich — zapewniała się zapalczywie. Sprowadziłam Mavrę Mallen z Deven Ride, żeby zajęła się ich sprawami do czasu mojego powrotu. Potrafi sobie dobrze radzić z burmistrzem i Radą Wioski, ma też dobre stosunki z Kołem Kobiet. Mavra będzie musiał wrócić do swojej wioski. Żadna wieś nie poradzi sobie bez Wiedzącej przez dłuższy czas”.
Nynaeve ścierpła wewnętrznie. Zniknęła z Pola Emonda na wiele miesięcy.
— Jestem Wiedzącą z Pola Emonda — powiedziała na głos.
Ubrany świątecznie służący, z belą tkaniny w dłoniach, zamrugał na jej widok, po czym skłonił się nisko i czmychnął na bok. Sądząc po wyrazie jego twarzy, bardzo chciał się znaleźć w jakimś innym miejscu.
Czerwieniąc się, Nynaeve rozejrzała się dookoła, by sprawdzić, czy nikt tego nie zauważył. Na korytarzu stało tylko kilku mężczyzn, pogrążonych we własnych rozmowach oraz parę kobiet w czerni i złocie, zajętych własnymi sprawami, które dygały albo kiwały głowami, kiedy je mijała. Odbywała tę sprzeczkę z samą sobą już setki razy, ale po raz pierwszy zdarzyło jej się mówić do siebie na głos. Mruknęła coś pod nosem i zacisnęła mocno usta, gdy się połapała, co robi.
Już zaczynała pojmować, że jej poszukiwania są daremne, gdy nagle natknęła się na Lana, stojącego plecami do niej, wyglądał na zewnętrzny dziedziniec przez otwór strzelniczy. Z zewnątrz słychać było hałas wywoływany przez ludzi i konie, rżenie i okrzyki. Lan tak był pochłonięty tą czynnością, że raz wreszcie wydawał się w ogóle jej nie słyszeć. Nie mogła ścierpieć faktu, że nigdy nie mogła podkraść się do niego, niezależnie od tego, jak cicho by stąpała. W Polu Emonda uważano, że jest dobra w tropieniu zwierzyny, mimo że tą umiejętnością kobiety zupełnie się nie interesowały.
Zatrzymała się w pół kroku, przyciskając dłonie do brzucha, by uspokoić ich trzepotanie.
„Powinnam sobie zadawać ranelu i baraniego języka” — pomyślała ponuro. Mieszankę tych ziół, którą aplikowała każdemu, kto chodził osowiały i twierdził, że jest chory, albo udawał, że jest chory. Ranel i barani język trochę człowieka ożywiały, bez uszczerbku dla jego zdrowia, ale za to paskudnie smakowały i ten smak czuło się potem na języku przez cały dzień. Było to idealne lekarstwo na robienie z siebie durnia.
Bezpiecznie ukryta przed jego wzrokiem, przyjrzała mu się dokładnie, gdy tak stał wsparty o kamień i skrobał palcem po brodzie, wpatrzony w to, co się działo na dole.
„Jest przede wszystkim za wysoki, a poza tym tak stary, że mógłby być moim ojcem. Człowiek o takiej twarzy z pewnością bywa okrutny. Nie, on nie jest okrutny. Nigdy”.
No i był królem. Jego kraj został zniszczony, gdy on jeszcze był mały i Lan nie rościł praw do korony, ale naprawdę był królem.
„Czego król mógłby chcieć od wieśniaczki? Poza tym jest Strażnikiem. Związany z Moiraine. Będzie jej wierny aż do śmierci, jeszcze bardziej niż kochanek, i ona go ma dla siebie. Ona ma wszystko, czego ja bym chciała, niech ją Światłość spali!”
Ledwie odwrócił się od okna, błyskawicznie skręciła, chcąc odejść.
— Nynaeve. — Jego głos schwytał ją i przytrzymał niczym pętla. — Chciałem porozmawiać z tobą na osobności. Cały czas wydajesz się przesiadywać w komnatach kobiet albo w czyimś towarzystwie.
Spojrzenie mu w twarz kosztowało sporo wysiłku, ale gdy podniosła wzrok, wiedziała, że ma spokojne rysy.
— Szukam Randa. — odparła, nie chcąc mu dać do zrozumienia, że go unika. — Lan, powiedzieliśmy sobie wszystko, co trzeba już dawno temu. Okryłam się wstydem, do czego już nigdy nie dopuszczę, powiedziałeś mi, że mam odejść.
— Nigdy nie powiedziałem... — Zrobił głęboki wdech. — Powiedziałem, że nie mam ci nic do zaofiarowania prócz wdowich szat. Żadnego daru, jaki mężczyzna winien ofiarować kobiecie. Mężczyzna, który zasługuje na miano mężczyzny.
— Rozumiem — odparła chłodno. — Zresztą król nie daje podarunków wieśniaczkom. A taka wieśniaczka nie może ich przyjmować. Czy widziałeś Randa? Muszę z nim porozmawiać. Miał się zobaczyć z Amyrlin. Nie wiesz przypadkiem, czego od niego chciała?
Jego oczy płonęły niczym błękitny lód w słońcu. Usztywniła nogi, żeby przestać się cofać i odpowiedziała mu równie gniewnym spojrzeniem.
— Niechaj Czarny porwie Randa al’Thora i Zasiadającą na Tronie Amyrlin — zazgrzytał, wciskając jej coś do ręki. — Ofiaruję ci coś, a ty przyjmiesz, choćbym miał ci to przykuć łańcuchami do szyi.
Oderwała wzrok od jego oczu. Kiedy się gniewał, przypominał swym spojrzeniem niebieskookiego sokoła. W dłoni trzymał złoty sygnet, ciężki i wytarty ze starości, tak wielki, że nieomal pomieściłby obydwa jej kciuki. Był na nim wyryty, wierny w każdym szczególe, żuraw frunący nad lancą i koroną. Zabrakło jej oddechu. Pierścień królów Malkier. Zapominając o gniewie, uniosła twarz.
— Nie mogę tego przyjąć, Lan.
Bezceremonialnie wzruszył ramionami.
— To drobiazg. Stary i bezużyteczny już. Ale są tacy, którzy z miejsca go rozpoznają, gdy tylko zobaczą. Pokażesz go, a otrzymasz gościnę i wszelką pomoc, jaka ci będzie potrzebna, od każdego władcy na Ziemiach Granicznych. Pokażesz go jakiemuś Strażnikowi, a on zaraz udzieli ci wsparcia albo pośle do mnie wiadomość. Przyślesz go mnie, albo przypieczętowaną nim wiadomość, a przybędę do ciebie, bezzwłocznie i niezawodnie. Przysięgam.
Krawędzie jej pola widzenia zamgliły się.
„Jeśli teraz zacznę płakać, to się zabiję”.
— Nie mogę... Nie chcę żadnych podarunków od ciebie, al’Lanie Mandragoran. Masz, weź go.
Nie pozwolił oddać sobie pierścienia. Zamknął jej dłoń w swojej dłoni, uściskiem delikatnym i jednocześnie bezwzględnym jak kajdany.
— Więc przyjmij go przez wzgląd na mnie, żeby uczynić mi przysługę. Albo wyrzuć go, jeśli cię irytuje. Nie potrafię zrobić z nim nic lepszego.
Drgnęła, gdy pogładził palcem jej policzek.
— Muszę już iść, Nynaeve mashiara. Amyrlin chce wyjechać przed południem, a tyle jeszcze trzeba zrobić. Być może znajdziemy czas na rozmowę podczas podróży do Tar Valon.
Odwrócił się i odszedł, przemierzając korytarz długimi krokami.
Nynaeve dotknęła policzka. Nadal czuła to miejsce, w którym ją dotknął.
"Mashiara”.
Znaczyło to ukochaną całym sercem i duszą, lecz również utraconą miłość. Utraconą bezpowrotnie.
„Głupia kobieto! Przestań się zachowywać jak młódka, która jeszcze nigdy nie zaplatała włosów. Nie trzeba pozwalać, by pod jego wpływem...”
Lekko ściskając pierścień odwróciła się i podskoczyła w miejscu, gdy spotkała się twarzą w twarz z Moiraine.
— Od jak dawna tu stoisz? — spytała rozdrażnionym głosem.
— Nie tak dawno, by słyszeć coś, czego nie powinnam — odparła gładko Moiraine. — Wkrótce wyjeżdżamy. Właśnie się dowiedziałam. Musisz zająć się pakowaniem swoich rzeczy.
Wyjeżdżamy. Nie dotarło, gdy mówił to Lan.
— Muszę się pożegnać z chłopcami — mruknęła, po czym obdarzyła Aes Sedai ostrym spojrzeniem. — Co wyście zrobiły z Randem? Został zabrany do Amyrlin. Po co? Czy powiedziałaś jej o... o...?
Nie potrafiła tego wypowiedzieć. Pochodził z jej rodzinnej wioski, żyła o tyle od niego dłużej, by nieraz się nim opiekować, kiedy był mały, natomiast nie była w stanie nawet pomyśleć o tym, czym on się stał, nie czując przy tym skrętów żołądka.
— Amyrlin zobaczy się z wszystkimi trzema, Nynaeve. Ta’veren nie są czymś tak powszechnym, by zrezygnowała z okazji obejrzenia sobie trzech naraz, w jednym miejscu. Być może udzieli im paru słów zachęty, ponieważ oni jadą z Ingtarem ścigać tych, którzy ukradli Róg. Wyjeżdżają mniej więcej o tej samej porze co my, więc lepiej się pośpiesz z tymi pożegnaniami.
Nynaeve dopadła do najbliższego okna i wyjrzała na zewnętrzny dziedziniec. Zobaczyła konie, juczne i pod wierzch, oraz uwijających się wśród nich ludzi, coś do siebie pokrzykujących. Tylko palankin Amyrlin otaczała wolna przestrzeń, dźwigająca go para koni czekała cierpliwie, bez niczyjej opieki. Na podwórcu było też kilku Strażników, doglądali swoich koni, a po drugiej stronie stał Ingtar, otoczony grupą shienarańskich wojowników odzianych w zbroje. Od czasu do czasu bruk dziedzińca przemierzał jakiś Strażnik albo jeden z ludzi Ingtara, by zamienić z nimi słowo.
— Powinnam była zabrać ci chłopców — powiedziała, nadal wyglądając na zewnątrz.
„A także Egwene, gdybym potrafiła to zrobić, nie zabijając jej. Światłości, dlaczego ona musiała się urodzić z tą przeklętą umiejętnością?”
— Powinnam była zabrać ich do domu.
— Są już dostatecznie dorośli, by nie trzymać się sznurków przy fartuchu — odparła ozięble Moiraine. — A ty doskonale wiesz, dlaczego nie mogłaś tego zrobić. Co najmniej z jednym z nich. Poza tym to by znaczyło, że Egwene pojedzie sama do Tar Valon. A może postanowiłaś wyrzec się Tar Valon? Jeśli nie nauczysz się poprawnie korzystać z Mocy, wówczas nie będziesz mogła użyć jej przeciwko mnie.
Nynaeve obróciła się błyskawicznie, by spojrzeć w twarz Aes Sedai. Mimo woli otworzyła usta.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Myślałaś, że o niczym nie wiem, dziecko? No cóż, jak sobie życzysz. Rozumiem zatem, że jednak wybierasz się do Tar Valon? Tak, tak się spodziewałam.
Nynaeve miała ochotę ją uderzyć, strącić ten nieznaczny uśmiech, który przemknął przez twarz Aes Sedai. Od czasu Pęknięcia Aes Sedai nie mogły już otwarcie rządzić, ani też otwarcie korzystać z Jedynej Mocy, niemniej jednak spiskowały i manipulowały ludźmi, pociągały za sznurki jak w teatrze marionetek, używały tronów i narodów niczym kamyków na planszy do gry.
„Ona chce również wykorzystać mnie, w jakiś sposób. Skoro królowie i królowe, to czemu nie Wiedząca? Właśnie w taki sposób wykorzystuje Randa. Nie jestem dzieckiem, Aes Sedai”.
— Co ty wyprawiasz z Randem? Czy już nie dość go wykorzystałaś? Nie wiem, dlaczego jeszcze nie kazałaś go poskromić, skoro jest tu Amyrlin i te wszystkie inne Aes Sedai, ale pewnie jest jakiś powód. Na pewno spisek, który właśnie knujesz. Skoro Amyrlin wiedziała, do czego zmierzasz, to zaryzykuję stwierdzenie, że...
Moiraine weszła jej w słowo.
— Niby czemu Amyrlin miałaby interesować się jakimś pasterzem? Oczywiście, gdyby przykuł jej uwagę w niewłaściwy sposób, mógłby zostać poskromiony, albo nawet zabity. Ostatecznie jest tym, czym jest. A po ubiegłej nocy wiele tu wszędzie gniewu. Każdy szuka kogoś, kogo można by winić.
Aes Sedai popadła w milczenie i pozwoliła, by milczenie się przeciągnęło. Nynaeve wpatrywała się w nią, zgrzytając zębami.
— Tak — odezwała się w końcu Moiraine — znacznie lepiej nie budzić śpiącego lwa. A ty najlepiej zrobisz, jak zabierzesz się zaraz za pakowanie.
Ruszyła w kierunku, w którym zniknął Lan, wydając się sunąć po powierzchni podłogi.
Krzywiąc się, Nynaeve z całej siły uderzyła pięścią o ścianę, czując, jak pierścień wbija się w jej dłoń. Rozprostowała palce, by na niego popatrzeć. Wydawał się podgrzewać jej gniew, skupiać nienawiść.
„Nauczę się. Tobie się wydaje, że uciekniesz przede mną, bo już umiesz. Ale ja nauczę się tego lepiej, niż myślisz i ja cię ukaram za to wszystko, co zrobiłaś. Za to, co zrobiłaś Matowi i Perrinowi. Za Randa, oby mu Światłość pomogła, a Stwórca go osłaniał. Szczególnie za Randa”.
Zacisnęła dłoń wokół ciężkiego kółka.
„I za mnie”.
Egwene obserwowała służkę układającą jej suknie w obitym skórą kufrze podróżnym, nadal czując się lekko nieswojo, choć przywykała do tego blisko miesiąc, że ktoś inny robił to, z czym ona znakomicie poradziłaby sobie sama. To były takie piękne suknie, każda otrzymana w podarunku od lady Amalisy, tak samo jak ta suknia do jazdy konnej z szarego jedwabiu, którą teraz miała na sobie, niby całkiem zwyczajna, z wyjątkiem tych kilku przebiśniegów wyhaftowanych na piersi. Wiele pozostałych sukien było znacznie bardziej ozdobnych. Każda z nich wyróżniałaby się swym blaskiem w niedzielę albo podczas Bel Tine. Westchnęła, przypomniawszy sobie, że w najbliższą niedzielę ma się już znaleźć w Tar Valon, a nie w Polu Emonda. Na podstawie tych niewielu — praktycznie żadnych — słów, którymi Moiraine opisała jej szkolenie nowicjuszek, spodziewała się, że być może nie wróci do domu wiosną, ani na Bel Tine, nawet w najbliższą niedzielę, która po nim przypadała.
Nynaeve wetknęła głowę do jej izby.
— Jesteś gotowa? — Wsunęła się cała do środka. — Zaraz mamy się stawić na dziedzińcu.
Też miała na sobie suknię do jazdy konnej, uszytą z niebieskiego jedwabiu, ozdobioną w talii czerwonymi anemonami. Również podarunek od Amalisy.
— Już prawie, Nynaeve. Nieomal żałuję, że wyjeżdżam. Nie sądzę, byśmy w Tar Valon miały wiele okazji do noszenia tych ślicznych sukien, które dała nam Amalisa. — Nagle wybuchnęła śmiechem. — Ale tak poza tym, Wiedząca, nie będę tęskniła za kąpielami, podczas których muszę cały czas oglądać się przez ramię.
— Znacznie lepiej kąpać się samemu — żarliwie przytaknęła Nynaeve. Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie, tylko policzki pokraśniały.
Egwene uśmiechnęła się.
„Ona myśli o Lanie”.
Nadal dziwnie było myśleć, że Nynaeve, Wiedząca, marzy o jakimś mężczyźnie. Uznała, że lepiej nie mówić o tym Nynaeve w ten sposób, ale ostatnio Wiedząca zachowywała się czasami tak dziwnie, jak każda dziewczyna, która oddala swe serce wybranemu mężczyźnie.
„I to takiemu, który nie jest jej wart, bo brak mu rozumu. Ona go kocha i ja widzę, że on ją też kocha, więc dlaczego brak mu rozsądku, by coś powiedzieć?”
— Chyba nie powinnaś mnie już nazywać Wiedzącą — powiedziała nagle Nynaeve.
Egwene zamrugała. Tego nikt właściwie od niej nie wymagał i Nynaeve nigdy się przy tym nie upierała, chyba że była zła albo żądały tego oficjalne okazje, ale to...
— Czemu nie?
— Jesteś już kobietą.
Nynaeve zerknęła na jej nie zaplecione włosy, a Egwene zwalczyła w sobie odruch natychmiastowego skręcenia ich w coś na kształt warkocza. Aes Sedai czesały swoje włosy tak, jak chciały, ona swoje nosiła rozpuszczone, bo to stanowiło symbol rozpoczętego nowego życia.
— Jesteś kobietą — powtórzyła stanowczo Nynaeve. — Jesteśmy obie kobietami, daleko od Pola Emonda, i jeszcze długo nie zobaczymy domu. Lepiej, jak zaczniesz mnie nazywać po prostu Nynaeve.
— Jeszcze zobaczymy dom, Nynaeve. Na pewno.
— Nie próbuj pocieszać Wiedzącej, dziewczyno — burknęła Nynaeve, uśmiechnęła się jednak przy tym.
Rozległo się pukanie do drzwi, lecz zanim Egwene zdążyła je otworzyć, do środka weszła Nisura, z wyraźnym podnieceniem na twarzy.
— Egwene, ten młody człowiek od was próbuje wejść do komnat kobiet. — Sądząc po tonie głosu, uważała to za skandal. — I ma przy sobie miecz. Tylko dlatego, że Amyrlin pozwoliła mu tu wejść... Lord Rand powinien zachowywać się bardziej należycie. Wzniecił wielką wrzawę. Egwene, musisz z nim porozmawiać.
— Lord Rand — parsknęła Nynaeve. — Ten młodzieniec wyraźnie wyrósł już ze swych spodni. Niech go tylko dopadnę w swoje ręce, a wnet się przekona, kto to jest lord.
Egwene położyła dłoń na ramieniu Nynaeve.
— Pozwól, że z nim porozmawiam, Nynaeve. Sam na sam.
— Ależ proszę bardzo. Najlepsi mężczyźni nie są wcale lepsi od tych, co wolą się trzymać domu. — Nynaeve umilkła, po czym dodała, częściowo do siebie: — Ale z kolei warto tych najlepszych przyuczyć, by trzymali się domu.
Egwene kręciła głową, idąc w ślad za Nisurą przez korytarz. Jeszcze pół roku temu Nynaeve nigdy by nie wygłosiła tej drugiej uwagi.
„Ale ona nigdy nie przyuczy Lana, by trzymał się domu”.
Wróciła myślami do Randa. A więc spowodował wielką wrzawę?
— Przyuczyć go, by trzymał się domu? — mruknęła. — Jeśli jeszcze nie nauczył się dobrych manier, to obedrę go żywcem ze skóry.
— Czasami trzeba zrobić to, co konieczne — powiedziała Nisura, żwawo maszerując. — Mężczyźni nigdy nie są bardziej cywilizowani jak tylko w połowie, dopóki się nie ożenią. — Spojrzała z ukosa na Egwene. — Czy masz zamiar poślubić lorda Randa? Nie chcę wsadzać nosa w nie swoje sprawy, ale wybierasz się wszak do Białej Wieży, a Aes Sedai rzadko wychodzą za mąż, ja sama słyszałam tylko o kilku z Zielonych Ajah, raczej niewielu, i...
Egwene była w stanie dopowiedzieć resztę. Słyszała rozmowy w komnatach kobiet na temat odpowiedniej żony dla Randa. Z początku rozmowy te powodowały ukłucia zazdrości i gniewu. Od czasu, gdy byli dziećmi, nie był obiecany żadnej innej, prócz niej. Jednakże miała zostać Aes Sedai, a on był tym, czym był. Mężczyzną, który potrafił korzystać z Mocy. Mogła go poślubić. I patrzeć, jak popada w obłęd, a potem umiera. Można go było przed tym uchronić jedynie drogą poskromienia.
„Nie mogę mu tego zrobić. Nie mogę!”
— Nie wiem — odparła ze smutkiem.
Nisura skinęła głową.
— Nikt nie będzie kłusował tam, gdzie ty masz prawo, ale ty udajesz się do Wieży, a z niego będzie dobry mąż. Oczywiście, jak już zostanie przeszkolony. A oto i on.
Wszystkie kobiety zebrane przy wejściu do komnat kobiecych obserwowały trzech mężczyzn znajdujących się na zewnętrznym korytarzu. Rand, z mieczem przypasanym na czerwonym kaftanie, stał przed Agelmarem i Kajinem. Żaden z tych dwóch nie miał miecza, nawet mimo wydarzeń ubiegłej nocy, bo przebywali przecież w izbach zamieszkanych przez kobiety. Egwene zatrzymała się z tyłu.
— Rozumiesz, dlaczego nie możesz tam wejść — mówił właśnie Agelmar. — Ja wiem, że w Andorze obyczaje są inne, ale czy mnie rozumiesz?
— Ja nie próbowałem tam wejść. — Sądząc po głosie Randa, wyjaśniał to wszystko już nie raz. — Powiedziałem lady Nisurze, że chcę się zobaczyć z Egwene, a ona odparła, że Egwene jest zajęta i że będę musiał zaczekać. Ja tylko zawołałem ją od drzwi. Wcale nie chciałem wchodzić. One tak się na mnie rzuciły, że mógłbyś pomyśleć, że wzywałem Czarnego.
— Kobiety mają swoje zwyczaje — stwierdził Kajin. Był wysoki jak na Shienaranina, nieomal dorównywał wzrostem Randowi, szczupły i niezdrowy z wyglądu. Kępka włosów na czubku jego głowy była czarna jak smoła. — Same wyznaczyły zasady obowiązujące w ich komnatach i my ich przestrzegamy, nawet jeśli są głupie. — Na te słowa sporo kobiet uniosło brwi, więc pośpiesznie chrząknął. — Należy przesyłać wiadomość, jeśli się chce rozmawiać z jakąś kobietą, ale zostanie ona dostarczona dopiero wtedy, gdy zechcą, a do tego czasu musisz czekać. Taki jest tutejszy obyczaj.
— Ja muszę się z nią zobaczyć — upierał się Rand. — Niebawem wyjeżdżamy. Dla mnie jest to wręcz za późno, ale i tak muszę się zobaczyć z Egwene. Odzyskamy Róg Valere, sztylet i na tym koniec. Koniec z tym. Ale chcę ją zobaczyć, zanim odjadę.
Egwene skrzywiła się, mówił dziwnym tonem.
— Nie trzeba się tak zaperzać — uspokajał go Kajin. — Razem z Ingtarem znajdziecie Róg albo nie. Jak nie, to odzyska go ktoś inny. Koło obraca się, jak chce, a my jesteśmy tylko nitkami we Wzorze.
— Nie pozwól, by ten Róg cię opętał — powiedział Agelmar. — On potrafi przejąć władzę nad człowiekiem, już ja wiem, jak bardzo, a nie o to chodzi. Człowiek winien szukać obowiązku, nie sławy. Stanie się to, co ma się stać. Jeśli Róg powstał, by głosić chwałę Światłości, to na pewno będzie ją głosił.
— A oto i twoja Egwene — oznajmił Kajin, zauważywszy ją.
Agelmar obejrzał się i skinął głową, zauważając ją obok Nisury.
— Zostawiam cię w jej rękach, Randzie al’Thor. Pamiętaj, tutaj jej słowa są prawem, nie twoje. Lady Nisuro, nie bądź dla niego zbyt surowa. On tylko pragnął ujrzeć tę młodą kobietę i nie zna naszych obyczajów.
Egwene ruszyła w ślad za Nisurą, która torowała jej drogę przez tłum przypatrujących się im kobiet. Nisura skłoniła lekko głowę przed Agelmarem i Kajinem, ostentacyjnie nie zrobiła tego przed Randem. Mówiła napiętym głosem.
— Lordzie Agelmarze. Lordzie Kajinie. On już powinien był poznać nasze obyczaje, miał dość czasu, ale jest zbyt wielki, by dostać za to klapsa, więc pozwalam, by Egwene się z nim rozprawiła.
Agelmar poklepał Randa po ramieniu ojcowskim gestem.
— Widzisz. Porozmawiasz z nią, nawet jeśli nie w taki sposób, jak chciałeś. Chodź, Kajin. Musimy jeszcze wiele rzeczy sprawdzić. Amyrlin wciąż obstaje przy...
Jego głos umilkł w oddali, gdy oddalił się razem z drugim mężczyzną. Rand nie ruszył się z miejsca i wpatrywał się w Egwene.
Egwene zauważyła, że kobiety nadal patrzyły. Przypatrywały się również jej, nie tylko Randowi. Czekały, co ona zrobi.
„Więc oczekuje się ode mnie, że się z nim rozprawię, tak?”
Czuła jednak, jak jej serce wyrywa się ku niemu. Jego włosy bardzo potrzebowały grzebienia. Twarz wyrażała gniew, upór i zmęczenie.
— Chodź ze mną — powiedziała.
Za nimi rozległ się głuchy pomruk, gdy ruszył obok niej w głąb korytarza, daleko od kobiecych komnat. Rand wydawał się zmagać z samym sobą, szukać słów, które mógłby powiedzieć.
— Słyszałam o twoich... wyczynach — powiedziała w końcu. — O tym, jak biegałeś wczoraj po komnatach kobiet z mieczem. Jak przyszedłeś z mieczem na audiencję u Zasiadającej na Tronie Amyrlin.
Nadal nic nie mówił, tylko szedł za nią, ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Ona cię... nie skrzywdziła, prawda?
Nie potrafiła się zmusić, by go zapytać, czy został poskromiony, bynajmniej nie wyglądał łagodnie, a ona nie miała pojęcia, jak wygląda ktoś, kto to przeszedł.
Wzdrygnął się.
— Nie. Ona nie... Egwene, Amyrlin... — Potrząsnął głową. — Nie zrobiła mi nic złego.
Miała uczucie, że chciał powiedzieć coś zupełnie innego. Zazwyczaj potrafiła z niego wyciągnąć to, co przed nią ukrywał, ale kiedy naprawdę postanowił, że będzie uparty, byłoby jej łatwiej wydłubać cegłę z muru paznokciami. Sądząc po układzie jego szczęki, w tym momencie był bardziej uparty niż zwykle.
— Czego ona od ciebie chciała, Rand?
— Nic ważnego. Ta’veren. Chciała zobaczyć ta’veren. — Twarz mu zmiękła, gdy spojrzał na nią. — A co z tobą, Egwene? Wydobrzałaś już? Moiraine obiecała, że wydobrzejesz, ale ty byłaś taka zesztywniała. Z początku myślałem, żeś umarła.
— No cóż, żyję.
Roześmiała się. Nie potrafiła sobie przypomnieć nic z tego, co się stało po tym, jak poprosiła Mata, by razem z nią poszedł do lochów, aż do chwili, gdy przebudziła się we własnym łóżku. Z tego, co słyszała o wydarzeniach ubiegłej nocy, nieomal się cieszyła, że nic nie pamięta.
— Moiraine powiedziała, że zostawiłaby mi ból głowy jako karę za głupotę, gdyby umiała dokonać Uzdrowienia całej reszty prócz niego.
— Mówiłem ci, że Fain jest niebezpieczny — mruknął. — Mówiłem ci, ale ty nie chciałaś słuchać.
— Jeśli masz zamiar rozmawiać w taki sposób — oznajmiła stanowczo — to oddam cię Nisurze. Ona nie będzie z tobą rozmawiała tak jak ja. Ostatni mężczyzna, który usiłował się wepchnąć do komnat kobiet, spędził cały miesiąc z rękoma po łokcie w mydlanej wodzie, bo musiał pomagać kobietom w praniu, a przecież tylko próbował odszukać swoją narzeczoną i wszczął kłótnię. W każdym razie był na tyle przezorny, że nie wziął z sobą miecza. Światłość jedna wie, co by z tobą zrobiły.
— Wszyscy chcą coś ze mną zrobić — burknął. — Wszyscy chcą mnie do czegoś wykorzystać. A ja się nie dam. Jak już znajdziemy Róg i sztylet Mata, już więcej nie dam się wykorzystywać.
Wydała z siebie pomruk rozdrażnienia, chwyciła go za ramiona i obróciła twarzą w swoją stronę. Spojrzała na niego groźnie.
— Jeśli nie zaczniesz mówić do rzeczy, Randzie al’Thor, to przysięgam, że natrę ci uszu.
— Mówisz zupełnie jak Nynaeve. — Roześmiał się. Gdy jednak na nią spojrzał, jego śmiech zamarł. — Ja myślę... myślę, że już cię nigdy nie zobaczę. Wiem, że musisz jechać do Tar Valon. Wiem o tym. I zostaniesz Aes Sedai. Ja już skończyłem z Aes Sedai, Egwene. Nie będę ich marionetką, ani Moiraine, ani żadnej innej.
Wyglądał na tak zagubionego, że zapragnęła ułożyć jego głowę na swoim ramieniu, a jednocześnie bił od niego taki upór, że naprawdę miała ochotę natrzeć mu uszu.
— Posłuchaj mnie, ty wielki wole. Ja zostanę Aes Sedai i znajdę sposób, żeby ci pomóc. Znajdę.
— Następnym razem jak mnie zobaczysz, będziesz pewnie chciała mnie poskromić.
Rozejrzała się pośpiesznie dookoła, nikogo prócz nich nie było w tej części korytarza.
— Jak nie będziesz strzegł swojego języka, to nie będę mogła ci pomóc. Chcesz, żeby ktoś się dowiedział?
— Już i tak zbyt wielu ludzi o tym wie — odparł. — Egwene, wolałbym, by wszystko było inaczej, ale nie jest. Żałuję... Uważaj na siebie. I obiecaj mi, że nie wybierzesz Czerwonych Ajah.
Łzy zalały jej oczy, gdy objęła go ramionami.
— To ty uważaj na siebie — wyszeptała żarliwie w jego pierś. — Jeśli nie będziesz uważał, to ja... to ja....
Miała wrażenie, że słyszy jego wymamrotane „Kocham cię”, ale po chwili stanowczym ruchem zdjął jej ręce ze swych ramion i delikatnie odsunął od siebie. Odwrócił się i ruszył przed siebie długimi krokami, nieomal pobiegł.
Podskoczyła w miejscu, gdy Nisura dotknęła jej ręki.
— Miał taką minę, jakbyś wyznaczyła mu zadanie, na które nie ma ochoty. Ale nie możesz pozwalać, by widział, jak płaczesz z tego powodu. To podważa cały sens tego zadania. Chodź. Nynaeve czeka na ciebie.
Egwene ruszyła za Nisurą, wycierając po drodze policzki.
„Uważaj na siebie, ty gamoniu z głową wypchaną wełną, Światłości, zaopiekuj się nim”.