Dwór lorda Barthanesa, razem z wszystkimi murami i przybudówkami, rozsiadł się niczym ogromna ropucha przyczajona w mroku, na takiej połaci ziemi, jaką zajęłaby forteca. Nie był jednak fortecą, wszędzie widziało się wysokie okna, światła, słyszało napływające z wnętrz odgłosy śmiechu i muzyki, przy czym Rand wypatrzył strażników spacerujących po szczytach wież i ścieżkach wiodących skrajami dachów, zaś żadne z okien nie znajdowało się blisko ziemi. Zsiadł z grzbietu Rudego, wygładził kaftan, poprawił pas z mieczem. Pozostali zgromadzili się dokoła niego, u stóp szerokich, zbudowanych z białego kamienia stopni, wiodących do ogromnych, bogato rzeźbionych drzwi dworu.
Eskortę stanowiło dziesięciu Shienaran, dowodzonych przez Uno. Jednooki mężczyzna skinął nieznacznie Ingtarowi głową, zanim dołączył ze swymi ludźmi do służby pozostałych gości, której podawano piwo przy wielkim rożnie z piśkącą się na nim wołową tuszą.
Pozostałych dziesięciu Shienaran zostało razem z Perrinem. Wszyscy mieli przydzielone określone zadania, jak wyjaśniła Verin, tylko Perrin tego wieczora nie miał co robić. Eskorta była czymś niezbędnym dla dodania powagi w oczach mieszkańców Cairhien, jednakże gdyby liczyła więcej niż dziesięć osób, mogłaby wydać się czymś podejrzanym. Rand tam był, bo dostał zaproszenie. Ingtar poszedł z nim, by przydać prestiżu związanego z jego tytułem, natomiast Loial dlatego, bo towarzystwo ogirów było pożądane w wyższych kręgach cairhieńskiej arystokracji. Hurin udawał, że jest przybocznym sługą Ingtara. Jego prawdziwym zadaniem było wywęszenie Sprzymierzeńców Ciemności i trolloków — Róg Valere musiał znajdować się blisko nich. Mat, wciąż utyskujący z tego powodu, miał występować jako służący Randa, ponieważ mógł wyczuć sztylet, jeśli znajdzie się w jego pobliżu. Gdyby Hurin zawiódł, to być może on mógłby znaleźć Sprzymierzeńców Ciemności.
Gdy Rand spytał Verin, po co ona idzie na przyjęcie, uśmiechnęła się tylko i odparła:
— Żeby chronić ciebie i pozostałych przed kłopotami.
Gdy wstępowali na schody, Mat mruknął pod nosem:
— Nadal nie pojmuję, dlaczego miałbym być czyimś sługą. — Razem z Hurinem szedł nieco z tyłu. — Niech sczeznę, skoro Rand może być lordem, to i ja mógłbym nałożyć taki fikuśny kaftan.
— Sługa — odezwała się Verin, nie oglądając się na niego — może wchodzić do miejsc, do których nie mają wstępu inni ludzie i wielu wysoko urodzonych nawet tego nie dostrzeże. Ty i Hurin macie przydzielone zadania.
— Bądź teraz cicho, Mat — skarcił go Ingtar — chyba że chcesz nas zdradzić.
Zbliżali się już do drzwi, przy których stał oddział dwunastu strażników z Drzewem i Koroną Domu Damodred na piersiach, towarzyszył im tuzin ludzi w ciemnozielonych liberiach z Drzewem i Koroną na rękawach.
Rand zrobił głęboki wdech i wręczył im zaproszenie.
— Jestem lord Rand z domu al’Thor — wyrzucił pośpiesznie, by mieć już to za sobą. — A to są moi goście. Verin Aes Sedai z Brązowych Ajah. Lord Ingtar z domu Shinowa, ze Shienaru. Loial, syn Arenta syna Halana, ze Stedding Shangtai.
Loial prosił, by ominąć ten stedding, jednak Verin twierdziła uparcie, że należy wykorzystać każdy element etykiety, jaki tylko jest im należny.
Sługa, który pierwej odebrał zaproszenie z niedbałym ukłonem, teraz niemalże widocznie wzdrygał się przy każdym tytule. Gdy padło imię Verin, wybałuszył oczy. Przemówił zduszonym głosem:
— Witajcie w domu Damodred, moi panowie. Witaj, Aes Sedai. Witaj, przyjacielu ogirze.
Ręką dał znak pozostałym, by otworzyli szeroko drzwi, następnie ukłonem zaprosił Randa i jego towarzyszy do środka, gdzie pośpiesznie podał zaproszenie innemu, ubranemu w liberię słudze i szepnął mu coś do ucha.
Drzewo i Korona na piersi tego człowieka były doprawdy niebanalnych rozmiarów. Stał, wspierając się na długiej lasce.
— Aes Sedai — powiedział i ukłonił się, nieomal zginając wpół. W podobny sposób pozdrowił każdego z osobna. — Moi panowie. Przyjacielu ogirze. Zwą mnie Ashin. Idźcie za mną, proszę.
Zewnętrzną salę wypełniał tylko tłum służby, następnie Ashin wprowadził ich do wielkiej komnaty pełnej szlachetnie urodzonych, gdzie w jednym końcu dawał przedstawienie żongler, a w drugim trupa akrobatów. Dobiegające zewsząd głosy i muzyka zdradzały, że nie są to jedyni goście, ani też jedyne propozycje rozrywki. Arystokraci stali w parach oraz w trzy- i czteroosobowych grupach, niekiedy mężczyźni i kobiety razem, czasami tylko jedni, albo drudzy, zawsze odgradzając się stosowną przestrzenią, by nikt nie mógł podsłuchać, co się gdzie indziej mówi. Goście ubrani byli w ciemne cairhieńskie barwy, do połowy piersi poznaczone jaskrawymi paskami, u niektórych zaś sięgały one aż do pasa. Kobiety miały pukle spiętrzone w postaci kunsztownych wieżyc, w każdym przypadku inne od pozostałych, a ich ciemne spódnice były tak obszerne, że musiały stawać bokiem, by móc przejść przez wszystkie drzwi węższe od tych, którymi wchodziło się do dworu. Żaden mężczyzna nie golił czaszki na modłę wojownika — wszyscy nosili ciemne, aksamitne kapelusze na długich włosach, jedne o kształcie dzwonów, inne płaskie — natomiast dłonie kobiet nieomal całkowicie skrywały mankiety z koronki barwy ciemnej kości słoniowej.
Ashin zastukał laską i obwieścił donośnym głosem ich przybycie, w pierwszej kolejności wymieniając Verin.
Wszystkie oczy zwróciły się ku nim. Verin miała na sobie szal z brązowymi frędzlami, haftowany w gałązki winorośli; obwieszczenie przybycia Aes Sedai wywołało pomruk wśród zgromadzonych lordów i dam, a żongler upuścił jedno ze swych kółek, nikt jednak i tak już go nie oglądał. Większość spojrzeń skupiła się na Loialu, nawet jeszcze zanim Ashin wymienił jego imię. Pomimo srebrnych haftów na kołnierzu i rękawach, niczym nie urozmaicona czerń kaftana Randa nadała mu nieomal surowy wygląd, wiele uwagi przyciągnęły miecze; jakie on i Ingtar mieli przytroczone do pasa. Żaden z obecnych lordów nie wydawał się uzbrojony. Rand nie jeden raz posłyszał, wygłaszane szeptem słowa: „ostrze ze znakiem czapli”. Niektóre ze skierowanych nań spojrzeń wyrażało dezaprobatę, podejrzewał, że pochodziły od ludzi, których obraził, odrzucając ich zaproszenia.
Podszedł do nich szczupły, przystojny mężczyzna. Miał długie, lekko siwiejące włosy, wielobarwne paski przecinały przód jego ciemnoszarego kaftana, od karku prawie po sam rąbek szaty sięgającej kolan. Jak na Cairhienina był wyjątkowo wysoki, zaledwie pół głowy niższy od Randa; dzięki przyjmowanej postawie wydawał się jeszcze wyższy, stanął bowiem z uniesionym podbródkiem, jakby patrząc na wszystkich z góry. Jego oczy przypominały czarne kamyki. Jednak do Verin odnosił się z dalece posuniętym respektem.
— Zaszczytem jest dla mnie móc cię gościć, Aes Sedai. — Barthanes Damodred mówił głębokim i pewnym siebie głosem. Powiódł wzrokiem po pozostałych. — Nie spodziewałem się towarzystwa aż tak znamienitego. Lordzie Ingtar. Przyjacielu ogirze.
Ukłony, jakie rozdał im wszystkim, niewiele różniły się od zwykłego skinienia głową: Barthanes doskonale rozumiał rozmiar swej władzy.
— I ty, mój młody lordzie Rand. Wiele komentarzy sprowokowałeś na mieście i wśród rodów. Być może nadarzy się sposobność, byśmy porozmawiali dzisiejszego wieczora.
Tonem głosu dawał do zrozumienia, że nie będzie żałował, jeśli taka sposobność go ominie, a komentarze, o których mówił bynajmniej nie wzbudziły jego zainteresowania, jednak spojrzenie na ułamek sekundy dłużej zawisło na Randzie, nim przeniosło się na Ingtara, Loiala i później na Verin.
— Witajcie.
Odszedł na bok z przystojną kobietą, która położyła mu na ramieniu upierścienioną dłoń skrytą w koronkach, lecz gdy już odchodził, jego oczy raz jeszcze powędrowały w kierunku Randa.
Gwar rozmów ponownie rozlał się po sali, a żongler podrzucił swe kółka, które zawirowały ciasną pętlą na wysokości dobrych czterech piędzi, o mały włos zawadzając o gipsowe sztukaterie na suficie. Akrobaci w ogóle nie przerywali przedstawienia — występująca z nimi kobieta wyskoczyła w górę ze złożonych rąk jednego z towarzyszy, naoliwiona skóra rozbłysła w świetle stu lamp, gdy wykonała obrót, po czym wylądowała stopami na dłoniach mężczyzny, który z kolei stał na barkach innego. Uniósł ją wyprostowanymi rękoma, po czym stojący na samym dole podźwignął jego w taki sam sposób i na koniec kobieta rozpostarła ręce, jakby w oczekiwaniu na oklaski. Żaden z Cairhienian nie poświęcił jej jednak szczególnej uwagi.
Verin i Ingtar wmieszali się w tłum. Shienaranin przyciągnął zaledwie kilka czujnych spojrzeń, na Aes Sedai jedni patrzyli szeroko otwartymi oczyma, inni z wykrzywioną grymasem przestrachu twarzą kogoś, kto na odległość ramienia zauważył nagle wściekłego wilka. Do tych drugich zaliczali się częściej mężczyzna, niźli kobiety, wśród których znalazły się i takie, które do niej zagadywały.
Rand zauważył, że Mat i Hurin zdążyli już się oddalić w stronę kuchni, gdzie wszyscy służący, którzy przybyli razem z gośćmi, mieli się zebrać i czekać, dopóki po nich nie poślą. Miał nadzieję, że nie będzie im trudno się stamtąd wymknąć.
Loial pochylił się, by szepnąć coś, co było przeznaczone wyłącznie dla jego ucha.
— Rand, tu gdzieś blisko jest brama. Czuję to.
— Chcesz powiedzieć, że tu był gaj ogarów? — spytał cicho Rand, a Loial pokiwał głową.
— Nie założono ponownie Stedding Tsofu już po posadzeniu gaju, a może ogirowie, którzy wspomagali budowę Al’cair’rahienallen nie potrzebowali gaju, by im przypominał o stedding. Gdy poprzednim razem przejeżdżałem przez Cairhien, tu wszędzie rósł las należący do króla.
— Barthanes prawdopodobnie go odebrał w wyniku jakiegoś spisku. — Rand rozejrzał się nerwowo po komnacie. Wszyscy nadal rozmawiali, lecz niemało było takich, którzy przypatrywali się im. Ingtara nie zauważył. Verin stała otoczona wiankiem kobiet. — Wolałbym, żebyśmy wszyscy trzymali się razem.
— Verin mówi, że nie powinniśmy, Rand. Powiada, iż wszyscy nabraliby podejrzeń i zaczęli się złościć, myśląc, że zadzieramy nosa. Musimy rozpraszać wszelkie podejrzenia, dopóki Mat i Hurin czegoś nie znajdą.
— Również słyszałem, co powiedziała, Loial. Ale nadal twierdzę, że jeśli Barthanes jest Sprzymierzeńcem Ciemności, to musi wiedzieć, dlaczego przyszliśmy. Poruszać się tutaj w pojedynkę, to prowokować niebezpieczeństwo.
— Verin twierdzi, że nic nie zrobi, dopóki się nie rozezna, jak mógłby nas wykorzystać. Po prostu rób to, co kazała, Rand. Aes Sedai wiedzą, jak postępować.
Loial zagłębił się w tłum, gromadząc wokół siebie krąg lordów i dam, jeszcze nim uszedł dziesięć kroków.
Inni ruszyli w stronę Randa, korzystając z okazji, że znalazł się sam, on jednak zboczył w przeciwnym kierunku i pośpiesznie się oddalił.
„Aes Sedai może wiedzą, jak postępować, ja natomiast niestety nie. Nie podoba mi się to. Światłości, jak ja bym chciał wiedzieć, czy ona mówiła prawdę. Niby Aes Sedai nigdy nie kłamią, ale ta prawda, którą się słyszy, może być zupełnie inna, niż się wydaje”.
Nie przestawał spacerować, chcąc uniknąć rozmów z arystokratami. Szedł przez kolejne komnaty, wszystkie wypełnione zgromadzeniem lordów i dam, w każdej odbywały się jakieś przedstawienia: trzech różnych bardów w charakterystycznych płaszczach, żonglerzy i akrobaci, muzykanci grający na fletach, bitternach, cymbałach i lutniach, a także skrzypcach pięciu rozmiarów, sześciu odmianach rogów, prostych, rzeźbionych albo skręconych, oraz bębnach, od tamburynu począwszy, a na kotle kończąc. Grającym na skręconych rogach przyjrzał się uważniej, ich instrumenty były jednak ze zwykłego mosiądzu.
„Nie pokazywaliby tutaj Rogu Valere, ty durniu — pomyślał. — Chyba że Barthanes chciałby przywołać umarłych bohaterów, by dostarczyli mu rozrywki”.
Wśród zebranych był nawet nadworny bard w taireńskich butach, ozdobionych srebrem, i żółtym kaftanie, który przechadzał się po salach, trącając struny harfy, zatrzymując się niekiedy, by zadeklamować coś wzniosłym głosem. Mierzył pogardliwym wzrokiem zwykłych bardów i w komnatach, w których oni występowali, nie zatrzymywał się na dłużej, Rand jednak nie zauważył, by różnił się od nich czymś więcej z wyjątkiem pysznego ubioru i postawy.
Nagle zorientował się, że u jego boku kroczy Barthanes. Natychmiast pojawił się sługa w liberii i zgięty w ukłonie podsunął mu srebrną tacę. Barthanes wziął napełniony winem puchar z dmuchanego szkła. Zwrócony ku nim twarzą sługa zaczął się wycofywać, nadal cały w ukłonach, podtykał tacę Randowi pod nos tak długo, aż ten w końcu potrząsnął głową, i dopiero wtedy wtopił się w tłum.
— Niespokojny jesteś, panie — zaczął Barthanes, upijając łyk.
— Lubię spacerować. — Rand zastanawiał się, jak skorzystać z rady Verin, a przypomniawszy sobie, co powiedziała o jego audiencji u Amyrlin, zdecydował się na krok kota przechodzącego przez dziedziniec. Nie znał kroku bardziej pełnego pychy. Barthanes zacisnął wargi i Rand pomyślał, że być może również jego gospodarz uznał to za zbytnią arogancję, jednakże nie mając innego wyjścia, niż korzystać z rady Verin, nie zatrzymał się. By trochę załagodzić sytuację, powiedział uprzejmym tonem:
— To imponujące przyjęcie. Masz, panie, wielu przyjaciół, nigdy też nie widziałem takiej rozmaitości rozrywek.
— Przyjaciół mam wielu — zgodził się Barthanes. —
Możesz powiedzieć Galldrianowi, mój panie, ilu ich jest i którzy to. Niektóre nazwiska pewnie go zadziwią.
— Nigdy nie poznałem króla, lordzie Barthanes, i nie spodziewam się poznać.
— Naturalnie. W tamtej wiosce, do muszego łajna podobnej, znalazłeś się przypadkiem. Nie byłeś tam przecież, by sprawdzić, jak postępują prace przy wykopywaniu posągu. To wielkie przedsięwzięcie.
— Tak. — Znowu zaczął myśleć o Verin, żałując, że nie poradziła mu, jak rozmawiać z człowiekiem, który zakłada, że wszystko co powie, jest kłamstwem. Bez zastanowienia dodał: — Ci, którzy nie wiedzą, co czynią, nie postępują roztropnie, jeśli majstrują przy przedmiotach pochodzących z Wieku Legend.
Barthanes zapatrzył się na swoje wino, z zadumą na twarzy, jakby Rand powiedział właśnie coś o doniosłym znaczeniu.
— Twierdzisz zatem, że nie wspomagasz Galldriana w tym przedsięwzięciu? — spytał na koniec.
— Powiedziałem ci, panie, nie poznałem króla.
— Tak, oczywiście. Nie miałem pojęcia, że ludzie z Andoru tak udatnie grają w Wielką Grę. Rzadko ich tu w Cairhien widujemy.
Rand zrobił głęboki wdech, by nie odpowiedzieć gniewnie temu człowiekowi tego, co powtarzał zawsze — że wcale nie bierze udziału w grze.
— Na rzece jest wiele barek z ziarnem z Andoru.
— Kupcy i handlarze. Kogo interesują tacy jak oni? Zasługują na tyleż samo uwagi co chrząszcze na drzewach. — W głosie Barthanesa słychać było jednakową pogardę dla chrząszczy i kupców, znowu jednak uniósł brew, jakby w słowach Randa dopatrzył się jakiejś aluzji. — Niewielu ludzi podróżuje w towarzystwie Aes Sedai. Wydajesz się zbyt młody, byś mógł być strażnikiem. Domniemuję, iż to lord Ingtar jest strażnikiem Verin Sedai?
— Jesteśmy tymi, za których się podaliśmy — powiedział Rand i skrzywił się.
„Z wyjątkiem mnie”.
Barthanes nieomal otwarcie studiował twarz Randa.
— Młody. Zbyt młody, by nosić miecz ze znakiem czapli.
— Nie ukończyłem jeszcze roku życia — wypalił automatycznie Rand i natychmiast zapragnął to cofnąć. Zabrzmiało to głupio, jego zdaniem, ale Verin powiedziała, że ma się zachowywać tak, jak przed obliczem Zasiadającej na Tronie Amyrlin, a taką właśnie odpowiedź podsunął mu Lan. Ludzie z Ziem Granicznych uważali, że dzień, w którym człowiek dostaje miecz, staje się jego dniem narodzin.
— Ach tak. Mieszkaniec Andoru, a przy tym szkolony na Ziemiach Granicznych. A może to rezultat szkolenia na strażnika? — Oczy Barthanesa zwęziły się, wpatrzone badawczo w Randa. — Z tego, co wiem, Morgase ma tylko jednego syna. Zwie się Gawyn, jak słyszałem. Musisz być, panie, w jego wieku.
— Poznałem go — odparł ostrożnie Rand.
— Te oczy. Te włosy. Słyszałem, że andorański ród królewski ma we włosach i oczach anielskie nieomal barwy.
Rand potknął się, mimo że posadzka kryta była gładkim marmurem.
— Nie jestem Aielem, lordzie Barthanesie, nie wywodzę się też z królewskiego rodu.
— Tak rzeczesz. Wiele mi dałeś do myślenia. Sądzę, że znajdziemy wspólne tematy, gdy znowu przyjdzie nam z sobą rozmawiać.
Barthanes skinął głową i uniósł kielich, żegnając go niedbale, po czym odwrócił się, by zagadać do siwowłosego mężczyzny z licznymi kolorowymi paskami na kaftanie.
Rand pokręcił głową i ruszył przed siebie, uciekając przed dalszą konwersacją. Rozmowa z jednym cairhieńskim lordem była dostatecznie paskudna, by odebrać mu ochotę do następnej. Barthanes najwyraźniej dopatrywał się ukrytych znaczeń w najbardziej trywialnych stwierdzeniach. Rand zauważył, że właśnie tyle się dowiedział o Daes Dae’mar, iż stracił już wszelkie pojęcie o tym, jak należy w nią grać.
„Mat, Hurin, znajdźcie coś szybko, żebyśmy mogli się stąd wydostać. Ci ludzie są szaleni”.
I wtedy wszedł do następnej komnaty, w której występował bard; siedział w przeciwległym końcu, trącał struny harfy i recytował opowieść z Wielkiego Polowania na Róg. Thom Merrilin. Rand zatrzymał się jak wryty. Thom wydawał się go nie zauważać, mimo że dwukrotnie kierował na niego wzrok. Najwyraźniej Thom naprawdę chciał tego, co powiedział. Całkowite zerwanie.
Rand już miał wyjść, jednak drogę zagrodziła mu zręcznie jakaś kobieta, koronka spłynęła na delikatny nadgarstek, gdy przyłożyła dłoń do jego piersi. Głową nie sięgała mu nawet ramienia, lecz wysoka korona z loków znajdowała się na wysokości jego wzroku. Koronki, którymi miała obszyty wysoki kołnierz przy sukni, sięgały podbródka, przód sukni, pod piersiami, zakrywały kolorowe paski.
— Jestem Alaine Chuliandred, a ty jesteś tym słynnym Randem al’Thorem. W swoim własnym dworze, jak sądzę, Barthanes ma prawo rozmawiać z tobą pierwszy, ale my wszyscy jesteśmy zafascynowani tym, co się o tobie mówi. Słyszałam nawet, że potracisz grać na flecie. Czyż może to być?
— Gram na flecie.
„Skąd ona...? Caldevwin. Światłości, w Cairhien wszyscy dowiadują się o wszystkim”.
— Jeśli wybaczysz...
— Słyszałam, że niektórzy cudzoziemscy lordowie potrafią grać na instrumentach muzycznych, lecz nigdy w to nie wierzyłam. Bardzo bym chciała posłuchać, jak grasz. Może zechcesz ze mną porozmawiać, o tym i o owym. Barthanes zdawał się uważać rozmowę z tobą za fascynującą. Mój mąż spędza całe dnie na kosztowaniu owoców swoich winnic i pozostawia mnie w zupełnej samotności. Zawsze nieobecny, nigdy nie ma czasu, by ze mną porozmawiać.
— Musi pani za nim tęsknić — powiedział Rand, starając się wyminąć ją i jej szerokie spódnice. Wybuchnęła dźwięczącym śmiechem, jakby powiedział najśmieszniejszą rzecz na świecie.
U boku kobiety stanęła inna, druga dłoń delikatnie dotknęła jego piersi. Miała tyle samo pasków co Alaine i obydwie były w tym samym wieku, dobre dziesięć lat starsze od Randa.
— Masz zamiar zatrzymać go dla siebie, Alaine?
Obydwie kobiety uśmiechnęły się do siebie, mimo iż ich oczy ciskały sztylety. Ta druga skierowała uśmiech na Randa.
— Jestem Belevaere Osiellin. Czy wszyscy z Andoru są tak wysokiego wzrostu? I tacy przystojni?
Chrząknął.
— Ach... niektórzy są wysocy. Wybacz mi, pani, ale jeśli...
— Widziałam, jak rozmawiałeś z Barthanesem. Powiadają, że znasz również Galldriana. Musisz do mnie przyjść na pogawędkę. Mój mąż właśnie wizytuje majątki na południu.
— Masz w sobie subtelność tawernianej dziewki — syknęła Alaine i natychmiast obdarzyła Randa uśmiechem. — Brak jej ogłady. Żadnemu mężczyźnie nie mogłaby się spodobać kobieta o tak wulgarnych manierach. Przyjdź z fletem do mojego dworu, to porozmawiamy. A może nauczyłbyś mnie grać?
— To, co Alaine uważa za subtelność — przymilnym tonem wtrąciła Belevaere — to tylko brak odwagi. Mężczyzna, który nosi miecz ze znakiem czapli, musi być odważny. To naprawdę miecz ze znakiem czapli, nieprawdaż?
Rand usiłował oddalić się od nich.
— Jeśli mi, panie, wybaczycie, to...
Szły za nim krok w krok, aż w końcu wpakował się plecami na ścianę — złączone z sobą szerokie spódnice utworzyły przed nim jeszcze jeden mur.
Drgnął nerwowo, gdy trzecia kobieta dołączyła do tamtych dwóch, jej spódnice dodatkowo powiększyły mur. Była od nich starsza, lecz równie piękna, rozbawiony uśmiech nie łagodził ostrości spojrzenia. Na sukni miała o połowę więcej pasków niż Alaine i Belevaere: młodsze kobiety dygnęły i obdarzyły ją ponurymi spojrzeniami.
— Czyżby te dwa pająki usiłowały cię zaplątać w swoje sieci? — Starsza kobieta roześmiała się. — Na ogół zaplątują się same ściślej niż kto inny. Chodź ze mną, mój piękny chłopcze z Andoru, a powiem co nieco o kłopotach, jakich mogłyby ci przysporzyć. Ja przede wszystkim nie mam męża, którym należałoby się kłopotać. A mężowie są zawsze przyczyną kłopotów.
Ponad głową Alaine widział Thoma, prostującego się z ukłonu, którym dziękował za całkowity brak owacji, a nawet uwagi. Bard krzywiąc się, porwał kielich z tacy zaskoczonego służącego.
— Widzę kogoś, z kim muszę porozmawiać — powiedział Rand kobietom i wyślizgnął się z klatki, w której go zamknęły, dokładnie w chwili, gdy ta trzecia wyciągnęła dłoń, by złapać go za ramię. Wszystkie trzy odprowadzały go wytrzeszczonymi oczyma, gdy mknął w stronę barda.
Thom zlustrował go badawczym wzrokiem znad brzegu pucharu, po czym upił kolejny, długi łyk.
— Thom, wiem, mówiłeś, że to całkowite zerwanie, ale ja musiałem uciec od tych kobiet. Niby opowiadały tylko o swoich mężach, którzy wyjechali, ale dawały do zrozumienia różne rzeczy.
Thom zakrztusił się winem i Rand klepnął go w plecy.
— Jak się pije za szybko, to coś zawsze spłynie niewłaściwą drogą. Thom, oni tu myślą, że ja spiskuję z Barthanesem, albo z Galldrianem, i nie uwierzą, jak im powiem, że to nieprawda. Potrzebowałem wymówki, żeby móc od nich odejść.
Thom pogładził długie wąsy kłykciem i zerknął na trzy kobiety po przeciwległej stronie komnaty. Nadal stały razem, obserwując Randa.
— Znam te trzy, chłopcze. Sama Breane Taborwin dałaby ci takie wykształcenie, jakie każdy mężczyzna winien otrzymać przynajmniej raz w życiu, o ile oczywiście byłby w stanie je przeżyć. Przejmują się swoimi mężami. To mi się podoba, chłopcze. — Nagle w jego oczach pojawił się ostrzejszy błysk. — Powiedziałeś mi, że już się uwolniłeś od Aes Sedai. Połowa rozmów, jakie się tutaj odbywają tego wieczora, dotyczy andorańskiego lorda, który się. zjawił bez uprzedzenia, z Aes Sedai u boku. Barthanes i Galldrian. Tym razem sam pozwoliłeś, by Biała Wieża wpakowała cię do swego garnka.
— Przyjechała dopiero wczoraj, Thom. I jak tylko Róg będzie zabezpieczony, znowu się od nich uwolnię. Naprawdę mam zamiar tego dopilnować.
— Tak mówisz, jakby teraz nie był bezpieczny — powiedział wolno Thom. — Wcześniej twierdziłeś co innego.
— Sprzymierzeńcy Ciemności go ukradli, Thom. Przynieśli go tutaj. Barthanes jest jednym z nich.
Thom udawał, że wpatruje się w kielich z winem, lecz jego rozbiegane oczy upewniły się, że nikt nie jest dostatecznie blisko, by coś posłyszeć. Nie tylko trzy kobiety obdarzały ich ukradkowymi spojrzeniami, udając jednocześnie, że są pochłonięte rozmową, ale wszystkie grupki gapiów zachowały między sobą właściwy dystans. Thom jednak na wszelki wypadek nie podnosił głosu.
— To niebezpieczne mówić coś takiego, jeśli nie jest to prawdą, a jeszcze niebezpieczniej, jeśli jest przeciwnie. Takie oskarżenie przeciwko najpotężniejszemu człowiekowi w królestwie... Powiadasz, że to on ma Róg? Sądzę, że znowu szukasz mojej pomocy, gdyż ponownie zamieszałeś się w sprawy Białej Wieży.
— Nie. — Uznał, że Thom miał rację, nawet jeśli nie znał prawdziwego charakteru sytuacji. Nie mógł wciągać nikogo w swoje tarapaty. — Chciałem tylko uciec od tych kobiet.
Bard wydął wąsy, zaskoczony.
— Cóż. No tak. Bardzo dobrze. Po ostatnim razie, gdy udzieliłem ci pomocy, zacząłem kuleć, a ty najwyraźniej pozwoliłeś, by Tar Valon znowu cię uwiązało na swoich sznurkach. Tym razem będziesz musiał sam się z tego wywikłać. — Brzmiało to tak, jakby przekonywał samego siebie.
— Tak się stanie, Thom. Tak się stanie.
„Jak tylko Róg będzie bezpieczny, a Mat odzyska ten przeklęty sztylet. Mat, Hurin, gdzie jesteście?”
Myśl ta stanowiła jakby wezwanie, bo w komnacie pojawił się Hurin i przyglądał się wszystkim zgromadzonym. Spoglądali na niego jak na powietrze — słudzy nie istnieli, dopóki nie byli potrzebni. Gdy znalazł Randa i Thoma, zaczął się przepychać między grupkami arystokratów, po czym ukłonił się Randowi.
— Mój panie, przysłano mnie do ciebie z wiadomością. Twój sługa upadł i skręcił kolano. Nie wiem, czy to poważny upadek, mój panie.
Rand przez chwilę gapił się tylko na niego, dopóki nie zrozumiał. Świadom wszystkich wbitych w niego spojrzeń, przemówił tak głośno, by usłyszeli go stojący najbliżej.
— Niezdarny dureń. Na co mi on, skoro nie może chodzić? Chyba pójdę sprawdzić, czy mocno się poranił.
Wydawało się, że powiedział właściwą rzecz. W głosie Hurma wyraźnie zabrzmiała ulga, gdy po złożeniu kolejnego ukłonu powiedział:
— Jak sobie mój pan życzy. Czy mój pan zechce iść za mną?
— Znakomicie udajesz lorda — cicho zauważył Thom. — Ale zapamiętaj jedno. Cairhienianie mogą grać w Daes Dae’mar, ale to przede wszystkim Biała Wieża wymyśliła Wielką Grę. Pilnuj się, chłopcze.
Spoglądając spode łba na arystokratów, odstawił pusty kielich na tacę przechodzącego obok służącego i wolnym krokiem odszedł, trącając struny harfy. Zaczął recytować Kumoszkę Mili i Kupca Jedwabiem.
— Prowadź, człeku — rozkazał Hurinowi Rand, wstydząc się swego głupiego zachowania. Gdy wychodził w ślad za węszycielem z komnaty, czuł na sobie odprowadzające go oczy.