Podczas wędrówki przez Wieżę, Egwene i Elayne pochylały przelotnie głowy przed każdą napotykaną grupą kobiet. Zdaniem Egwene, dobrze się składało, że tego dnia do Wieży przybyło ich tak wiele z zewnątrz, zbyt wiele, by każda z nich mogła otrzymać eskortę Aes Sedai albo Przyjętej. Samotne lub w niewielkich grupkach, odziane bogato lub biednie, w sukniach z kilkunastu różnych krain, niektóre nadal okryte pyłem po przebytej podróży do Tar Valon, trzymały się razem i czekały na swoją kolej, gdy będą wreszcie mogły zadać swoje pytania na temat Aes Sedai albo przedłożyć petycje. Niektórym kobietom — damom, handlarkom albo żonom kupców — towarzyszyły służące. Z petycjami przybyło nawet kilku mężczyzn, trzymali się na uboczu, wyraźnie onieśmieleni pobytem w Tar Valon, na wszystkich popatrując nieswoim wzrokiem.
Prowadziła Nynaeve, z wzrokiem wyzywająco utkwionym w dal, w rozwianym płaszczu, maszerowała takim krokiem, jakby nie tylko wiedziała, dokąd idą — co zresztą było prawdą, dopóki ich jeszcze nikt nie zatrzymał — lecz na dodatek miała absolutne prawo tam iść, co z kolei było całkiem inną sprawą, rzecz jasna. Ubrane teraz w rzeczy, które przywiozły z sobą do Tar Valon, z pewnością nie wyglądały na mieszkanki Wieży. Każda wybrała swoją najlepszą suknię, ze spódnicą specjalnie rozciętą do konnej jazdy, a także płaszcze z delikatnej wełny, kapiące od wyhaftowanych ozdób. Egwene uważała, że jeśli będą się trzymały z dala od tych osób, które mogły je rozpoznać — już umknęły paru takim, którym ich twarze były znajome — to być może wszystko się powiedzie.
— To by się bardziej nadawało jako strój do parku jakiegoś lorda niż do jazdy na Głowę Tomana — orzekła oschłym tonem Nynaeve, gdy Egwene pomogła jej zapiąć guziki przy popielatym jedwabiu przeplatanym złotą nitką, z kwiatami wyhaftowanymi z pereł na brzuchu i rękawach — ale może dzięki temu uda nam się wyjechać niepostrzeżenie.
Egwene poprawiła płaszcz, wygładziła haftowaną złotem suknię z zielonego jedwabiu i zerknęła na niebieskości z kremowymi wrąbkami, które miała na sobie Elayne, z nadzieją, że Nynaeve ma rację. Jak dotąd, wszyscy brali je za petentki, szlachcianki, albo przynajmniej bogate kobiety, ale jakoś się wydawało, że jednak powinny rzucać się w oczy. Zdziwiła się, zrozumiawszy przyczynę — czuła się nieswojo w takiej pięknej sukni po kilku miesiącach noszenia prostej, białej szaty nowicjuszki.
Napotkały po drodze małą grupkę wieśniaczek w sukniach ze zgrzebnej, ciemnej wełny, które ukłoniły się głęboko na ich widok. Gdy już je minęły, Egwene obejrzała się na Min. Przyjaciółka ukryła spodnie i workowatą męską koszulę pod chłopięcym płaszczem i kaftanem brązowej barwy. Krótkie włosy nakryła starym kapeluszem z szerokim rondem.
— Jedna z nas powinna udawać służącego — powiedziała śmiejąc się. — Kobietom ubranym tak jak wy zawsze towarzyszy co najmniej jeden. Jeszcze pozazdrościcie mi tych spodni, gdy będziemy musiały biec.
Uginała się pod ciężarem czterech sakiew, wypchanych ciepłą odzieżą, jako że z całą pewnością nie miały wrócić przed zimą. Były w nich także pakunki z jedzeniem skradzionym w kuchni, którego miało im wystarczyć dopóty, dopóki nie będą mogły czegoś kupić.
— Jesteś pewna, że nie mogę czegoś ponieść? — spytała cicho Egwene.
— Je się tylko niewygodnie niesie — odparła z szerokim uśmiechem Min — nie są ciężkie. — Najwyraźniej uważała to wszystko za zabawę albo po prostu udawała, że tak myśli. — Poza tym ludzie na pewno by się dziwili, że taka wytworna dama jak ty targa sakwy. Będziesz je mogła nieść, nie tylko swoje, lecz również moje, jeśli zechcesz, gdy już...
Jej uśmiech zamarł nagle, szepnęła ostrzegawczo:
— Aes Sedai!
Egwene błyskawicznie przeniosła wzrok na drogę. Z przeciwnej strony korytarza nadchodziła Aes Sedai obdarzona długimi czarnymi włosami i skórą barwy postarzałej kości słoniowej, po drodze wysłuchując kobiety ubranej w prosty wiejski strój i połatany płaszcz. Jeszcze ich nie zauważyła, Egwene natomiast rozpoznała ją — Takima, z Brązowych Ajah, uczyła historii Aes Sedai i Białej Wieży, swoje uczennice potrafiła rozpoznać z odległości stu kroków.
Nynaeve skręciła w boczny korytarz, nie zwalniając kroku, ale w tym samym momencie minęła je jedna z Przyjętych, szczupła kobieta z wiecznym marsem na czole. Wlokła za ucho nowicjuszkę o poczerwieniałej twarzy.
Egwene musiała najpierw przełknąć ślinę i dopiero potem była w stanie coś powiedzieć.
— To były Irena i Else. Zauważyły nas?
Nie miała odwagi spojrzeć za siebie, by sprawdzić.
— Nie — odparła po chwili Min. — Widziały tylko nasze ubrania.
Egwene odetchnęła z ulgą, takie samo westchnienie usłyszała ze strony Nynaeve.
— Serce mi chyba wyskoczy, zanim dotrzemy do stajni — mruknęła Elayne. — Czy właśnie na tym polegają przygody, Egwene? Że serce masz w gardle, a żołądek w nogach?
— Myślę, że chyba tak — wolno odparła Egwene. Ledwie potrafiła sobie przypomnieć, że kiedyś również ona tak bardzo chciała mieć przygody, robić coś niebezpiecznego i podniecającego, tak jak ci wszyscy ludzie z opowieści. Teraz miała wrażenie, że całe uczucie podniecenia pamięta się dopiero wtedy, gdy człowiek wspomina przeszłość i że bardowie opuszczają w swych opowieściach wiele nieprzyjemnych momentów. Powiedziała o tym Elayne.
— Ale i tak — orzekła bez wahania dziedziczka tronu — nigdy dotąd nie przeżyłam niczego naprawdę podniecającego i nigdy nie będę miała takiej szansy, dopóki matka będzie miała swoje zdanie na ten temat, i tak będzie zawsze, nim wreszcie sama nie zasiądę na tronie.
— Uciszcie się obydwie — rozkazała Nynaeve. Dla odmiany na tym korytarzu znalazły się same, nikogo, gdzie spojrzeć, na nim nie było. Wskazała wąskie stopnie wiodące w dół. — Chyba właśnie tego szukałyśmy. O ile całkiem nie zmieniłyśmy kierunku przez te wszystkie zakręty i wiraże.
Zaczęła jednak schodzić w dół, jakby mimo wszystko nie straciła pewności, dziewczęta ruszyły w ślad za nią. I rzeczywiście, małe drzwiczki na samym dole wychodziły na zakurzony dziedziniec, gdzie nowicjuszki mogły trzymać swe konie do czasu, aż znowu ich będą potrzebowały, a na ogół zdarzało się to nie wcześniej, niż wtedy, gdy zostawały Przyjętymi albo gdy odsyłano je do domu. Za ich plecami wznosiło się połyskliwe cielsko Wieży, zajmujące obszar liczący wiele hajdów ziemi, otoczone murami wyższymi od murów miasta.
Nynaeve wkroczyła do stajni takim krokiem, jakby była jej właścicielką. W środku czuło się czystą woń siana i koni, w głąb wnętrza biegły dwa rzędy przegród, niknące w cieniach pokratkowanych światłem padającym z otworów wentylacyjnych w górze. O dziwo, kudłata Bela i szara klacz Nynaeve stały w przegrodach blisko wejścia. Na widok Egwene Bela wystawiła pysk ponad drzwiczkami przegrody cicho zarżała. Zastały tylko jednego stajennego, wyglądał sympatycznie i miał brodę przeplecioną pasemkami siwizny. Żuł źdźbło siana.
— Prosimy o osiodłanie naszych koni — powiedziała mu Nynaeve swym najbardziej rozkazującym tonem. — To te dwa. Min, poszukajcie z Elayne swoich wierzchowców.
Min postawiła sakwy na podłodze i pociągnęła Elayne w głąb stajni.
Stajenny obejrzał się za nimi, marszcząc czoło, potem powoli wyjął słomkę z ust.
— To chyba jakaś pomyłka, moja pani. Te zwierzęta...
— ...należą do nas — odparła apodyktycznym tonem Nynaeve, krzyżując ręce w taki sposób, że pierścień z wężem mocno rzucał się w oczy. — Osiodłaj je natychmiast.
Egwene wstrzymała oddech — na tym właśnie polegał ich plan, że gdy już nie będzie innego wyjścia, Nynaeve będzie udawała Aes Sedai przed kimś, kto im sprawi trudności, a na coś takiego da się nabrać. Oczywiście nie przed jakąś Aes Sedai, Przyjętą ani nawet nowicjuszką, ale przed stajennym...
Mężczyzna zamrugał oczami na widok pierścienia, potem spojrzał na samą Nynaeve.
— Mówiono mi, że będą dwie — powiedział, takim tonem, jakby pierścień nie wywarł na nim żadnego wrażenia. — Jedna Przyjęta i jedna nowicjuszka. Nic nie mówiono o czterech.
Egwene miała ochotę się roześmiać. To jasne, że Liandrin nigdy by nie wpadła na to, że będą w stanie wydostać konie na własną rękę.
Nynaeve wyglądała na rozczarowaną, a jej głos nabrał ostrości.
— Wyprowadzisz te konie i osiodłasz, bo inaczej Liandrin będzie cię musiała uzdrawiać, nie wiadomo tylko, czy zechce.
Stajenny powtórzył bezgłośnie imię Liandrin, ale wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Nynaeve i zajął się końmi, mruknąwszy coś tylko pod nosem, tak cicho, że nie słyszał tego nikt oprócz niego samego. Min i Elayne wróciły ze swymi wierzchowcami dokładnie w chwili, gdy już kończył zacieśniać drugi popręg. Min prowadziła wysokiego wałacha o sierści barwy kurzu, Elayne gniadą klacz z giętym w łuk karkiem.
Gdy już dosiadły koni, Nynaeve ponownie przemówiła do stajennego.
— Bez wątpienia nakazano ci zachować to wszystko w tajemnicy. Tu się nic nie zmieniło, niezależnie od tego czy jest nas dwie, czy sto. Jeśli myślisz inaczej, to pomyśl, co zrobi Liandrin, jeśli wygadasz się z tym, o czym kazano ci milczeć.
Na odjezdnym Elayne cisnęła monetę w stronę mężczyzny i wymamrotała:
— To za fatygę, dobry człowieku. Dobrze się spisałeś. — Na zewnątrz stajni pochwyciła spojrzenie Egwene i uśmiechnęła się. — Matka zawsze powtarza, że kij i miód zawsze odnoszą lepszy skutek niż sam kij.
— Mam nadzieję, że nie będziemy potrzebowały ani jednego, ani drugiego przy strażach — odparła Egwene. — Liczę, że Liandrin też ich uprzedziła.
Jednakże przy bramie Tarlomen, osadzonej od południa w wysokim murze otaczającym tereny Wieży, wcale się nie wyjaśniło, czy ktoś uprzedził strażników. Nakazali czterem kobietom jechać dalej, bez jednego spojrzenia i zwyczajowego ukłonu. Strażnicy obowiązani byli nie wpuszczać na teren Wieży żadnych podejrzanych osób, najwyraźniej nie wydano im rozkazu zatrzymywania kogoś w środku.
Chłodny wiatr, wiejący od rzeki, stanowił dobry pretekst do nakrycia głów kapturami, gdy niespiesznie przemierzały ulice miasta. Brzęk kopyt ich koni na bruku ginął w gwarze tłumów wypełniających ulice i dźwiękach muzyki, która dochodziła z niektórych, mijanych po drodze budynków. Ludzie ubrani w stroje z wszystkich krajów, począwszy od ciemnej, ponurej mody Cairhien, a skończywszy na jasnych, żywych barwach ludu wędrowców, niczym rzeka opływająca skałę rozdzielali się na dwa strumienie przed kobietami na koniach, ale i tak nie mogły się przemieszczać szybciej niż wolnym, spacerowym krokiem.
Egwene zupełnie nie zwracała uwagi na bajeczne wieże, z ich powietrznymi mostami, ani na budynki, które bardziej wypominały załamujące się fale, wyrzeźbione przez wiatr wzgórza albo dziwaczne muszle, niż konstrukcje wyciosane Z kamienia. Aes Sedai często wyprawiały się do miasta j w tym tłumie mogły spotkać się twarzą w twarz z taką, która je znała. Po pewnym czasie zauważyła, że jej towarzyszki również rozglądają się bacznie, ale poczuła coś więcej niż przebłysk ulgi, gdy w zasięgu wzroku dostrzegła gaj ogirów.
Nad dachami pojawiły się już Wielkie Drzewa, rozłożyste korony o średnicach liczących bez mała sto piędzi. ogromne dęby, wiązy, drzewa skórzane i jodły całkiem przy nich ginęły. Gaj, w przekroju mierzący dobre dwie mile, otaczało coś na kształt muru, nie kończący się szereg skręconych spiralnie, kamiennych łuków, każdy o wysokości pięciu piędzi i dwa razy grubszy. Po ulicy biegnącej od zewnętrznej strony przemieszczali się z hałasem wozy i ludzie, natomiast obszar skryty za murem porastał rodzaj dzikiej puszczy. Gaj nie miał ani wyglądu ujarzmionego parku, ani też całkowitej przypadkowości leśnych ostępów. Stanowił raczej ideał natury, jakby doskonały las, najpiękniejszy las, jaki tylko można było sobie wyobrazić. Część liści już zaczynała zmieniać barwę, a zdaniem Egwene nawet niewielkie plamki pomarańczu, żółci i czerwieni na zielonym tle wyglądały dokładnie tak, jak powinna wyglądać jesień.
Pod otwartymi łukami przechodziło niewielu ludzi i nikt nie spojrzał po raz wtóry, gdy pod drzewami przejechały cztery kobiety. Miasto szybko zniknęło z widoku, nawet jego odgłosy przycichły, po chwili całkowicie zagłuszone przez gaj. Po pokonaniu przestrzeni dziesięciu kroków wydawało się, że oddaliły się o całe mile od najbliższej osady.
— Północny skraj gaju, powiedziano nam — mruknęła Nynaeve, rozglądając się uważnie dookoła. — Nie ma innego punktu dalej wysuniętego na północ niż...
Urwała, ponieważ zza kępy czarnego bzu wypadła cwałem klacz o połyskliwej, ciemnej sierści z jeźdźcem na grzbiecie i lekko obciążony juczny koń.
Ciemna klacz wierzgnęła, przebierając kopytami w powietrzu, gdy Liandrin gwałtownie ściągnęła wodze. Furia, w którą przeoblekła się twarz Aes Sedai, przypominała maskę.
— Powiedziałam, że nie nie macie nikomu o tym mówić! Nikomu!
Egwene zauważyła ze zdziwieniem, że juczny koń niesie na swoim grzbiecie latarnie na długich tykach.
— To przyjaciółki — zaczęła Nynaeve, prostując plecy, lecz w słowo weszła jej Elayne.
— Wybacz nam, Liandrin Sedai. One nam o niczym nie powiedziały, myśmy was podsłuchały. Nie chciałyśmy słyszeć tego, czego nam nie wolno, ale niestety podsłuchałyśmy. My też chcemy pomóc Randowi al’Thorowi. I naturalnie również pozostałym chłopcom — dodała szybko.
Liandrin przyjrzała się badawczo Elayne i Min. Promienie późnego, popołudniowego słońca, padające ukośnie między gałęziami, ocieniało ich skryte pod kapturami twarze.
— No dobrze — odezwała się w końcu, nie przestając mierzyć ich wzrokiem. — Poczyniłam przygotowania, by zajęto się wami dwoma, ale skoro tu już jesteście, to nie ma odwrotu. Wszystko jedno, czy w tę podróż wybiorą się dwie, czy cztery.
— Zajęto się nami, Liandrin Sedai? — spytała Elayne.
— Nie rozumiem.
— Dziecko, wiadomo, że ty i ta druga przyjaźnicie się z tymi dwoma. Nie pomyślałaś o tych, które by was wzięły na spytki po odkryciu ich zniknięcia? Sądzisz, że Czarne Ajah obeszłyby się z tobą łagodnie tylko dlatego, że jesteś następczynią tronu? Gdybyś pozostała w Białej Wieży, mogłabyś nie przeżyć najbliższej nocy.
To kazało im wszystkim na chwilę umilknąć, a Liandrin zawróciła konia i zawołała:
— Za mną!
Aes Sedai powiodła je w głąb gaju, aż w końcu dotarły do wysokiego płotu wykonanego z grubych żelaznych prętów, zwieńczonych szpalerem ostrych jak brzytwa szpikulców. W ogrodzeniu osadzona była brama, zamknięta na wielki zamek. Liandrin otworzyła go kluczem, wyciągniętym z kieszeni płaszcza, kazała im wejść do środka, zamknęła zamek z powrotem i natychmiast pogalopowała przed siebie. Gdzieś z górnych gałęzi odezwała się na ich widok wiewiórka, w oddali rozniosło się dźwięczne postukiwanie dzięcioła.
— Dokąd jedziemy? — spytała ostrym tonem Nynaeve. Gdy Liandrin nie odpowiedziała, popatrzyła gniewnie na pozostałe kobiety. — Dlaczego zagłębiamy się w ten las? Powinnyśmy przekroczyć jakiś most albo wsiąść na statek, skoro mamy wyjechać z Tar Valon, a przecież żadnych mostów ani statków nie ma w...
— To tutaj — obwieściła Liandrin. — To ogrodzenie stanowi barierę dla tych, którzy mogliby sobie przysporzyć nieszczęścia, nas jednak przywiodła tu dzisiaj konieczność.
W miejscu, w którym wskazała ręką, stała wysoka, gruba płyta, najprawdopodobniej kamienna, ustawiona na jednym z boków, z jednej strony pokryta plątaniną rzeźbionych pnączy i liści.
Egwene poczuła, jak coś ją ściska w gardle. Wiedziała już, po co Liandrin zabrała latarnie, ale ta wiedza bynajmniej jej nie uradowała. Usłyszała szept Nynaeve:
— Brama.
Obydwie aż za dobrze pamiętały, czym są drogi.
— Już kiedyś to zrobiłyśmy — wytłumaczyła nie tylko sobie, lecz również Nynaeve. — Możemy to zrobić jeszcze raz.
„Skoro Rand i tamci nas potrzebują, to my musimy im pomóc. Tylko to jest ważne”.
— Czy to naprawdę...? — zaczęła Min zdławionym głosem, ale nie potrafiła skończyć.
— Brama — wyrzuciła bez tchu Elayne. — Myślałam, że dróg nie wolno używać. W każdym razie wydawało mi się, że to zabronione.
Liandrin zsiadła już z konia i wyjęła liść avendesory spomiędzy rzeźbień. Skrzydła bramy, niczym ogromne drzwi utkane z liściastych pnączy, zaczęły się rozchylać, odsłaniając coś, co przypominało mętne srebrzyste lustro, ukazujące ich niewyraźne odbicia.
— Nie musicie tu wchodzić — powiedziała Liandrin. — Możecie tu na mnie zaczekać, ukryte bezpiecznie za ogrodzeniem, póki po was nie wrócę. Chyba że wcześniej znajdą was Czarne Ajah.
Uśmiech Aes Sedai nie należał do miłych. Brama za jej plecami otworzyła się już na pełną szerokość i znieruchomiała.
— Wcale nie powiedziałam, że nie pójdę — odparła Elayne, spojrzała jednak z wahaniem na cienisty las.
— Skoro mamy to zrobić — wychrypiała Min — to zróbmy. — Wpatrywała się w bramę, a Egwene wydawało się, że słyszy, jak mruknęła: — Niech cię Światłość spali, Randzie al’Thor.
— Ja powinnam wejść na końcu — oświadczyła Liandrin. — Wejdźcie wszystkie do środka. Ja pójdę za wami. — Sama też badała teraz wzrokiem las, jakby przyszło jej nagle do głowy, że ktoś mógłby je śledzić. — Szybko! Szybko!
Egwene nie wiedziała, co Liandrin spodziewała się zobaczyć, gdyby jednak ktoś się teraz pojawił, najprawdopodobniej nie pozwoliłby im wejść do bramy.
„Rand, ty wełnianogłowy idioto — pomyślała — dlaczego choć raz nie mógłbyś popaść w takie tarapaty, przez które nie musiałabym się zachowywać jak bohaterka opowieści?”
Wbiła pięty w boki Beli i kudłata klacz, udręczona zbyt długim pobytem w stajni, skoczyła do przodu.
— Powoli! — krzyknęła Nynaeve, ale było za późno.
Egwene i Bela pomknęły w stronę swoich niewyraźnych odbić, dwa kudłate konie zetknęły się chrapami, jakby stapiały się z sobą. Po chwili Egwene przeżyła lodowaty wstrząs, gdy zaczęła się łączyć z własnym odbiciem. Czas zdawał się rozciągać w nieskończoność, ponieważ chłód wdzierał się do jej ciała kolejno wszystkimi włosami, a jego wędrówka przez jeden włos trwała całe minuty.
Nagle Bela niezdarnie runęła w ciemny jak smoła mrok, galopowała tak prędko, że omal nie potknęła się o własny łeb. Złapała jednak równowagę i przystanęła, cała drżąc, natomiast Egwene pośpiesznie zsiadła na ziemię, obmacała w ciemności kończyny klaczy, by sprawdzić, czy się nie pokaleczyła. Była nieomal zadowolona z tego mroku, krył bowiem jej spurpurowiałą twarz. Wiedziała, że po drugiej stronie bramy zarówno czas, jak i odległości są inne, a jednak ruszyła do przodu zamiast najpierw pomyśleć.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, otaczała ją czerń, z wyjątkiem prostokąta otwartej bramy, która, gdy się na nią spojrzało z tej strony, przypominała okno z dymnego szkła. Nie przepuszczała światła — czerń zdawała się na nią napierać — Egwene jednak wydawało się, że widzi swe towarzyszki poruszające się niezwykle wolno, niczym zjawy ze złego snu. Nynaeve domagała się, by rozdać wszystkim zapalone latarnie, Liandrin niechętnie udzieliła jej zgody, uparcie poganiając do pośpiechu.
Gdy bramę pokonała Nynaeve — wprowadziła swą klacz powoli, nadzwyczaj powoli — Egwene omal nie podbiegła, by ją uściskać, przy czym tę wylewność wywołał w niej częściowo widok latarni, którą trzymała przyjaciółka. Latarnia roztaczała znacznie mniejszy krąg światła niż powinna — ciemność napierała na światło, usiłując je zdusić w zarodku — ale Egwene zdążyła już poczuć napór niemalże materialnej czerni. Poprzestała na stwierdzeniu:
— Beli nic nie jest, a ja jakoś nie złamałam karku, mimo iż zapewne zasłużyłam.
Kiedyś na drogach było światło, jeszcze zanim zaczęła niszczyć je skaza Mocy, z której pierwotnie je stworzono, skaza, którą Czarny zostawił na saidinie.
Nynaeve wcisnęła jej do ręki latarnię i odwróciła się, by wyciągnąć drugą spod popręgu siodła.
— Dopóki człowiek wie, że zasłużył — mruknęła — dopóty wcale nie zasługuje. — Nagle wybuchnęła śmiechem. — Czasami wydaje mi się, że to bardziej takie powiedzonka niż coś innego stworzyły tytuł Wiedzącej. O proszę, następne. Złam sobie kark, a tak ci go nastawię, bym mogła go jeszcze raz złamać.
Zostało to powiedziane beztroskim tonem i Egwene mimo woli też musiała się roześmiać — dopóki nie przypomniała sobie, gdzie jest. Rozbawienie Nynaeve także nie trwało długo.
Min i Elayne przeszły przez bramę z wahaniem, prowadziły konie i niosły latarnie z takimi minami, jakby się spodziewały, że w środku czekają na nie potwory. Z początku wyraźnie poczuły ulgę, gdy nie zobaczyły nic prócz ciemności, jednakże stwarzana przez mrok przygniatająca atmosfera sprawiła, że zaraz zaczęły nerwowo przestępować z nogi na nogę. Liandrin ułożyła liść avendesory na miejscu i przejechała przez zamykającą się już bramę, wiodąc za sobą jucznego konia.
Aes Sedai nie czekała, aż brama zamknie się do końca, tylko bez słowa rzuciła w stronę Min powróz, za który prowadziło się konia jucznego i oświetlając sobie drogę latarnią, ruszyła śladem białej linii, wiodącej w głąb dróg. Nawierzchnia wyglądała jak kamień przeżarty przez kwas. Egwene pośpiesznie wdrapała się na grzbiet Beli, ale nie ruszyła w ślad za Aes Sedai szybciej niż inne dziewczęta. Wydawało się, że na świecie nie istnieje nic prócz tej chropowatej posadzki pod końskimi kopytami.
Prosta jak strzała biała linia wiodła przez ciemność do wielkiej kamiennej tablicy pokrytej srebrnymi inkrustacjami w kształcie pisma ogirów. Takie same dzioby, które pokrywały nawierzchnię, zniszczyły także w niektórych miejscach litery.
— Drogowskaz — mruknęła Elayne, wykręcając się w siodle, by niespokojnie rozejrzeć dookoła. — Elaida udzieliła mi kilku wykładów na temat dróg. Nie opowiedziała zbyt dużo. Za mało — dodała posępnie. — A może za dużo.
Liandrin spokojnie porównała treść drogowskazu z pergaminem, który wyciągnęła z kieszeni płaszcza, po czym wepchnęła go z powrotem, nim Egwene zdążyła rzucić nań okiem.
Światło latarni zniknęło nagle, zamiast wolno blaknąć na krawędzi, Egwene zdołała jednak dostrzec grubą, kamienną, miejscami porytą balustradę, nim Aes Sedai poprowadziła je dalej od drogowskazu. Elayne nazwała to wyspą — z powodu ciemności trudno było ocenić jej rozmiar, Egwene jednak uznała, że mogła mieć około stu kroków średnicy.
Balustradę przecinały kamienne mosty i rampy, obok każdego stał kamienny słup oznakowany pojedynczą linią pisma ogirów. Łuki mostów zdawały się ginąć w pustce. Rampy wiodły w górę i w dół. Nie widać było nic prócz ich początku, na który się akurat wjeżdżało.
Zatrzymując się tylko po to, by omieść wzrokiem kamienne słupy, Liandrin wybrała rampę schodzącą w dół i niebawem nie było już nic prócz tej rampy i mroku. Wszystko ociekało ogłuszającą ciszą, Egwene miała wrażenie, że nawet stukot końskich kopyt na chropawym kamieniu nie niesie się dalej niż do granicy kręgu wytyczonego przez światło latarń.
Rampa wiodła bez końca w dół, skręcając się w pętlę, aż wreszcie doprowadziła do kolejnej wyspy, z połamaną balustradą łączącą mosty i rampy, a także drogowskazem, którego treść Liandrin porównała ze wskazówkami na pergaminie. Wyspa przypominała litą skałę, dokładnie tak jak tamta pierwsza. Egwene trochę się bała, że tamta pierwsza wyspa znajduje się być może tuż nad ich głowami.
Niespodzianie obawy Egwene głośno wyraziła Nynaeve. Mówiła śmiałym głosem, w samym środku przerwała jednak, by przełknąć ślinę.
— To... to możliwe — odpowiedziała jej słabym głosem Elayne. Podniosła wzrok w górę, ale zaraz szybko go spuściła. — Elaida twierdzi, że prawa natury na drogach nie obowiązują. W każdym razie nie w taki sposób, jak poza nimi.
— Światłości — mruknęła Min, po czym podniosła głos. — Jak długo chcesz nas tu trzymać?
Miodowe warkocze zakołysały się, gdy Aes Sedai odwróciła głowę, by na nie spojrzeć.
— Dopóki was stąd nie wyprowadzę — odparła obojętnym tonem. — Im bardziej będziecie mi się naprzykrzać, tym dłużej to potrwa. — Pochyliła się znowu, by studiować pergamin i drogowskaz.
Egwene i pozostałe dziewczęta umilkły.
Liandrin gnała bez wytchnienia od drogowskazu do drogowskazu, przez rampy i mosty, które zdawały się wisieć w bezkresnej ciemności bez żadnych podpór. Aes Sedai nie zwracała prawie żadnej uwagi na towarzyszące jej kobiety, Egwene wręcz zaczęła się zastanawiać, czy gdyby któraś z nich została w tyle, to czy Liandrin zawróciłaby, by jej szukać. Pozostałe dziewczęta wpadły chyba na tę samą myśl, bo jechały zbitą gromadą, tuż za kopytami jej ciemnej klaczy.
Egwene ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że nadal czuje przyciąganie saidara, zarówno obecność żeńskiej połowy Prawdziwego Źródła, jak i pragnienie, by go dotykać, by kontrolować przepływ Mocy. Z jakiegoś powodu dotychczas uważała, że skaza, którą Cień pozostawił na drogach, ukryje przed nią saidara. W pewien sposób czuła tę skazę. Uczucie to było niewyraźne i nie miało nic wspólnego z saidarem, ale była pewna, że dotykanie w tym miejscu Prawdziwego Źródła to coś takiego, jakby rozganianie ręką cuchnącego, gęstego dymu, by móc sięgnąć po czystą filiżankę. Wszystko, co zrobi, będzie skażone. Po raz pierwszy od wielu tygodni, nie miała żadnych trudności z oparciem się przyciąganiu saidara.
W świecie poza drogami zapewne byłby już sam środek nocy, gdy na którejś z wysp Liandrin niespodzianie zsiadła z konia i obwieściła, że tu zatrzymają się na wieczerzę i spoczynek. Jedzenie znajdowało się w jukach konia.
— Rozpakujcie — powiedziała, nie racząc nawet wyznaczyć którejś z nich do tego zadania. — Upłyną dobre dwa dni, zanim dotrzemy na Głowę Tomana. Nie dopuściłabym, abyście dotarły tam głodne, gdybyście z powodu swej głupoty omieszkały zabrać coś do jedzenia.
Energicznymi ruchami rozkulbaczyła i spętała klacz, potem zaś usadowiła się na siodle i czekała, aż któraś z nich poda jej posiłek.
Elayne zaniosła Liandrin suchary i ser. Aes Sedai dała wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie ich towarzystwa, tak więc wszystkie cztery zjadły swój chleb i ser w pewnej odległości, siadając blisko siebie na siodłach. Ciemność zalegająca poza światłem latarń nie dodawała smaku posiłkowi.
Po jakimś czasie odezwała się Egwene:
— Liandrin Sedai, co by się stało, gdybyśmy napotkały Czarny Wiatr?
Min powtórzyła ostatnie słowa pytającym tonem, Elayne natomiast pisnęła.
— Moiraine Sedai twierdziła, że nie można go ani zabić, ani nawet choć odrobinę uszkodzić, a ja czuję, że skaza okrywająca to miejsce czeka tylko, by zniweczyć wszystko, czego dokonamy z pomocą Mocy.
— Nawet nie myślcie o Prawdziwym Źródle, dopóki wam nie rozkażę — odparła ostrym tonem Liandrin. — Przecież gdyby któraś z was próbowała przenosić Moc tutaj, na drogach, wówczas mogłaby popaść w obłęd, tak jakby była mężczyzną. Nie zostałyście przeszkolone w obchodzeniu się ze skazą, dotykającą mężczyzn, którzy ją stworzyli. Jeśli pojawi się Czarny Wiatr, to ja się nim zajmę. — Wydęła wargi, przypatrując się uważnie grudce białego sera.
— Moiraine wcale nie wie tyle, ile jej się wydaje. — Z uśmiechem wepchnęła ser do ust.
— Nie lubię jej — mruknęła Egwene, tak cicho, by mieć pewność, że Aes Sedai nie usłyszy.
— Skoro Moiraine może z nią współpracować — szepnęła Nynaeve — to my też możemy. Nie to, żebym lubiła Moiraine bardziej niż Liandrin, ale skoro one mieszają się do spraw Randa i innych chłopców...
Umilkła, otulając się płaszczem. W ciemności nie czuło się chłodu, nieodparte pozostawało jednak wrażenie jego obecności.
— Co to jest Czarny Wiatr? — spytała Min.
Gdy Elayne udzieliła jej wyjaśnień, często powołując się na słowa Elaidy i swojej matki, Min westchnęła.
— Wzór jest odpowiedzialny za sporo rzeczy. Nie wiem, czy jakikolwiek mężczyzna jest tego wart.
— Nie musiałaś jechać — przypomniała jej Egwene. — Mogłaś odejść w każdej chwili. Nikt cię nie powstrzymywał przed opuszczeniem Tar Valon.
— Och, mogłam sobie pójść — odparła kwaśnym tonem Min. — Z równą łatwością jak ty albo Elayne. Wzór wcale się nie przejmuje tym, czego chcemy. Egwene, a co się stanie, jeśli pomimo tego wszystkiego, przez co przechodzisz z jego powodu, Rand wcale się z tobą nie ożeni? Co będzie, jeśli ożeni się z jakąś kobietą, której nigdy nie widziałaś na oczy, albo z Elayne, albo ze mną? Co wtedy?
Elayne zakrztusiła się.
— Matka nigdy by tego nie pochwaliła.
Egwene milczała przez chwilę. Rand mógł i tak nie dożyć własnego ślubu. A jeśli nawet... Nie potrafiła sobie wyobrazić Randa wyrządzającego komuś krzywdę.
„Nawet wtedy, gdy popadnie w obłęd?”
Musiał istnieć jakiś sposób, by do tego nie dopuścić, jakiś sposób, by to zmienić — Aes Sedai tyle przecież wiedziały, tyle mogły zrobić.
„Skoro mogły temu zapobiec, to czemu tego nie robią?”
Jedyna odpowiedź była taka, że jednak nie mogły, a takiej wcale nie szukała.
Postarała się, by jej głos zabrzmiał beztrosko.
— Nie przypuszczam, bym miała go poślubić. Aes Sedai rzadko wychodzą za mąż, jak wiesz. Ale na twoim miejscu nie otwierałabym dla niego serca. Ani ty, Elayne. Nie myślę... — Głos uwiązł jej w gardle, zakaszlała, by to ukryć. — Moim zdaniem, on nigdy się nie ożeni. A jeśli nawet, to dobrze życzę tej, którą wybierze, nawet jeśli to będzie któraś z was. — Myślała, że zabrzmiało to tak, jakby naprawdę chciała. — Jest uparty jak muł i nigdy się nie przyznaje do błędów, ale jest delikatny. — Głos jej się trząsł, ale jakoś udało jej się przeobrazić to drżenie w śmiech.
— Choćbyś nie wiadomo jak zapewniała, że cię to nic nie obchodzi — powiedziała Elayne — moim zdaniem, sprzeciwiałabyś się jeszcze silniej niż matka. On jest interesujący, Egwene. Najbardziej interesujący ze wszystkich mężczyzn, których poznałam w życiu, nawet jeśli to zwykły pasterz. Skoro jesteś taka głupia, że chcesz go odrzucić, to tylko siebie będziesz mogła winić, gdy postanowię, że stawię tobie i matce czoło. Nie będzie to pierwszy taki przypadek, że książę Andoru nie miał tytułu przed ślubem. Ale ty taka głupia nie będziesz, więc przestań udawać. Bez wątpienia wybierzesz Zielone Ajah i uczynisz go jednym ze swoich strażników. Wszystkie znajome mi Zielone z jednym tylko strażnikiem są im poślubione.
Egwene poradziła z tym sobie, twierdząc, że gdyby rzeczywiście została Zieloną, to będzie miała dziesięciu strażników.
Min obserwowała ją ze zmarszczonym czołem, a Nynaeve w zamyśleniu obserwowała Min. Wszystkie milczały, dopóki nie zaczęły się przebierać w wyjęte z sakiew stroje, bardziej zdatne do podroży. W tym miejscu niełatwo było zachować pogodny nastrój.
Sen przyszedł do Egwene powolny, bolesny, pełen koszmarów. Nie przyśnił jej się Rand, tylko ten człowiek o płonących oczach. Tym razem nie miał maski na twarzy, wyglądała strasznie z powodu ledwie zaleczonych poparzeń. Spojrzał tylko na nią i ryknął śmiechem, ale to było straszniejsze niż następne sny, sny o tym, że zgubiła się na drogach na zawsze i ścigał ją Czarny Wiatr. Była wdzięczna, gdy czubek buta Liandrin obudził ją szturchnięciem w żebra, miała wrażenie, że wcale nie spała.
Liandrin bezlitośnie gnała je naprzód przez cały dzień, czy raczej to, co musiały uznać za dzień, przy świetle latarni zastępującym słońce, nie pozwalając im się zatrzymać na odpoczynek, dopóki nie zaczęły się słaniać w siodłach. Kamień twardym był łożem, lecz Liandrin obudziła je bezlitośnie po kilku godzinach i już galopowała dalej, ledwie czekając, aż dosiądą koni. Rampy i mosty, wyspy i drogowskazy. Egwene widziała ich już tyle pośród smolistej czerni, że straciła wszelką rachubę. Rachubę godzin albo dni straciła o wiele wcześniej. Liandrin pozwalała tylko na krótkie postoje na posiłek i odpoczynek dla koni, ciemność kładła się im na ramionach niczym ogromny ciężar. Wszystkie z wyjątkiem Liandrin słaniały się ze zmęczenia, jakby ich ciała były workami z ziarnem. Zmęczenie i mrok wydawały się nie mieć żadnego wpływu na Aes Sedai. Była świeża tak samo jak w Białej Wieży i równie zimna. Nie pozwalała żadnej zerknąć na pergamin, którego treść porównywała z drogowskazami, chowając go do kieszeni z szorstkim: „Nie ma tu nic, co mogłabyś zrozumieć”, gdy Nynaeve ją pytała.
I w pewnym momencie, gdy Egwene właśnie zamrugała zmęczonymi oczyma, Liandrin odjechała od drogowskazu, nie w stronę następnego mostu albo rampy, lecz w ślad za białą linią, wiodącą w mrok. Egwene spojrzała na swoje przyjaciółki, po czym wszystkie pośpiesznie ruszyły za Aes Sedai. W oddali, przy świetle latarni, Liandrin właśnie odrywała avendesorę od rzeźbień na bramie.
— Nareszcie — powiedziała Liandrin z uśmiechem. — Nareszcie dowiozłam was do miejsca, w którym miałyście się znaleźć.