— Zniknęli? — zawołał z góry Ingtar. — A moi strażnicy nic nie widzieli. Nic! Oni nie mogli tak po prostu zniknąć.
Słuchając go, Perrin kulił ramiona i patrzył na Mata, który stał nieco dalej, marszcząc się i coś do siebie mrucząc. Wyglądał, jakby sprzeczał się z sobą. Słońce wyzierało znad horyzontu, dawno już minęła pora, gdy trzeba było ruszyć w drogę. Na kotlinę padały długie cienie, wyciągały się i rzedły, lecz nadal kształtem przypominały drzewa, które je rzucały. Juczne konie, obładowane, połączone już powrozem, stukały niecierpliwie kopytami, wszyscy jednak stali przy swoich wierzchowcach i czekali.
Nadszedł wielkimi krokami Uno.
— Ani jednego śladu, kozioł ich lizał, panie mój. — Mówił urażonym głosem, porażka stawiała jego umiejętności pod znakiem zapytania. — Niech sczeznę, ani cholernego drapnięcia kopytem. Zniknęli, jakby ich piorun strzelił.
— Trzech ludzi i trzy konie nie mogą zniknąć ot tak po prostu — warknął Ingtar. — Sprawdź jeszcze raz teren, Uno. Jeśli ktoś może się wywiedzieć, w którą stronę poszli, to tylko ty.
— Może zwyczajnie uciekli — podpowiedział Mat.
Uno zatrzymał się i spiorunował go wzrokiem.
„Jakby przeklął Aes Sedai” — pomyślał z niedowierzaniem Perrin.
— Po co mieliby uciekać? — Głos Ingtara zabrzmiał niebezpiecznie spokojnie. — Rand, Budowniczy, mój węszyciel... mój węszyciel!... po co któryś z nich miałby uciekać, a tym bardziej wszyscy trzej?
Mat wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Rand był...
Perrin miał ochotę czymś w niego rzucić, uderzyć go, zrobić cokolwiek, żeby go uciszyć, ale patrzyli na nich Ingtar i Uno. Poczuł, jak zalewa go ulga, gdy Mat zawahał się, po czym rozłożył ręce i burknął:
— Nie wiem, dlaczego. Tak mi się po prostu pomyślało.
Ingtar skrzywił się.
— Uciekli — warknął, jakby w to nie wierzył ani przez chwilę. — Budowniczy może sobie jechać, gdzie chce, ale Hurin nie mógł tak zwyczajnie uciec. Tak samo Rand al’Thor. Nie zrobiłby tego, on zna swoje powinności. Ruszaj, Uno. Przeszukaj jeszcze raz teren.
Uno wykonał pół ukłonu i odszedł pośpiesznie, rękojeść miecza chybotała się nad jego plecami.
— Z jakiego powodu Hurin miałby odchodzić tak bez słowa, w samym środku nocy? — zrzędził Ingtar. — Wie przecież, co jest naszym celem. Jak ja mam wpaść na trop tego plugawego pomiotu Cienia bez niego? Dałbym tysiąc złotych koron za stado gończych psów. Gdyby mi nie stało rozumu w głowie, powiedziałbym, że to sprawka Sprzymierzeńców Ciemności, którzy dzięki temu mogliby się prześlizgnąć na wschód albo zachód bez mojej wiedzy. Pokój, już sam nie wiem, czy mi dostaje rozumu.
Sztywnymi krokami ruszył w ślad za Uno.
Perrin niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. Sprzymierzeńcy Ciemności bez wątpienia z każdą chwilą oddalali się coraz bardziej. Coraz dalej od nich, a wraz z nimi Róg Valere — a także sztylet z Shadar Logoth. Nie sądził, by Rand, czymkolwiek się stał, cokolwiek mu się przydarzyło, zaniechał pogoni.
„Ale dokąd on odjechał i dlaczego?”
Loial mógł towarzyszyć Randowi z przyjaźni, ale po co Hurin?
— Może on rzeczywiście uciekł? — mruknął do siebie i zaraz rozejrzał się dookoła. Nikt tego najwyraźniej nie usłyszał, nawet Mat nie zwracał nań żadnej uwagi. Przejechał dłonią po włosach. Gdyby jego ścigały Aes Sedai za to, że jest fałszywym Smokiem, wówczas on też by uciekł, Jednak zamartwianie się o Randa nie pomagało w odnalezieniu śladów Sprzymierzeńców Ciemności.
Istniał być może pewien sposób, gdyby zechciał się na niego zdecydować. Wcale nie miał na to ochoty. Uciekał od tego, ale być może teraz już dłużej się nie da.
„Doskonale do mnie pasuje to, co powiedziałem Randowi. Żałuję, że nie mogę uciec”.
Mimo że wiedział, co może zrobić — co musi zrobić — żeby pomóc, wciąż się wahał.
Nikt na niego nie patrzył. Nikt by się nawet nie domyślił, co się z nim dzieje, nawet gdyby patrzył. W końcu, z niechęcią, zamknął oczy i pozwolił sobie odpłynąć, pozwolił odpłynąć swoim myślom, gdzieś daleko, z dala od niego.
Z początku próbował zaprzeczać, jeszcze, zanim jego oczy zaczęły zmieniać barwę z ciemnobrązowej na złotożółtą. Podczas tamtego pierwszego spotkania, w tamtej pierwszej chwili rozpoznania, nie chciał w to wierzyć i od tego czasu uciekał przed rozpoznaniem. Nadal miał chęć uciekać.
Jego myśli odpłynęły, szukając po omacku tego czegoś, co musiało gdzieś być, tego co zawsze było w okolicach, gdzie ludzi było niewielu albo dzieliły ich spore odległości — szukały jego braci. Nie chciał o nich myśleć w ten sposób, ale wszak byli jego braćmi.
Z początku bał się, że to, co robi, to efekt jakiejś skazy Czarnego albo Jedynej Mocy — jednako złych dla człowieka, który nie chciał być niczym więcej jak zwykłym kowalem i wieść swe życie w Światłości oraz pokoju. Od tego czasu zdawał sobie z grubsza sprawę, co musi czuć Rand, jak to jest bać się samego siebie, czuć się skalanym. Jeszcze nie całkiem się z tym uporał. Jednakże to, co on robił, było starsze niż ludzie korzystający z Jedynej Mocy, jego początki towarzyszyły narodzinom Czasu. To nie Moc, wyjaśniła mu Moiraine. Coś, co zaniknęło dawno temu, a teraz pojawiło się na nowo. Egwene też o tym wiedziała, choć wolałby, żeby tak nie było. Wolałby, by nikt o tym nie wiedział. Liczył, że nikomu nie powiedziała.
Kontakt. Poczuł je, poczuł inne umysły. Poczuł swych braci, wilki.
Ich myśli dotarły do niego w postaci wirującej mieszanki obrazów i emocji. Z początku nie był w stanie wyróżnić nic prócz czystych emocji, ale już po chwili umysł ubrał je w słowa.
„Wilczy brat. Niespodzianka. Dwunogi, który mówi”.
Mglisty obraz, wyblakły upływem czasu, nawet nie stary, tylko jeszcze starszy, ludzie biegnący razem z wilkami, dwa stada na wspólnym polowaniu.
„Słyszeliśmy, że to się powtórzy. Czy jesteś Długim Kłem?”
Pojawił się niewyraźny obraz człowieka odzianego w skóry, z długim nożem w dłoni, lecz nakładał się na niego inny obraz, ważniejszy, przedstawiający kudłatego wilka z jednym kłem dłuższym od pozostałych, stalowym kłem połyskującym w słońcu. Wilk biegł na czele stada, szarżującego zapamiętale przez głęboki śnieg w stronę jelenia, który znaczył dla nich życie zamiast powolnej śmierci z głodu, potem jeleń miażdżony na proch pod ich brzuchami, promienie słońca odbijające się od bieli, wywołujące ból oczu, wiatr omiatający wściekłym rykiem przełęcze, wzbijający tumany śniegu, które wtenczas robiły się podobne do mgły i... Obrazy przedstawiające imiona wilków zawsze były skomplikowane.
Perrin rozpoznał człowieka. Elyas Machera, ten który przedstawił go wilkom po raz pierwszy. Czasami żałował, że w ogóle poznał Elyasa.
„Nie” — pomyślał i spróbował utworzyć jego obraz w umyśle.
„Tak. Słyszeliśmy o tobie”.
Nie był to stworzony przez niego obraz, przedstawiał młodego mężczyznę ze zwalistymi ramionami i potarganymi, brązowymi lokami, młodego mężczyznę z toporem u pasa, o którym inni myśleli, że porusza się i myśli powoli. Ten człowiek tam był, gdzieś na obrazie stworzonym przez wilcze umysły, lecz zaraz zastąpił go intensywniejszy obraz zwalistego, dzikiego byka z zakrzywionymi rogami z błyszczącego metalu, cwałującego przez mrok z szybkością i żwawością właściwą młodemu wiekowi, kędzierzawa sierść połyskiwała w świetle księżyca, na nic nie zważając, rzucał się między Białe Płaszcze na koniach, powietrze było rześkie, zimne i ciemne, krew na rogach taka czerwona i...
„Młody Byk”.
Przez chwilę Perrin był tak zaszokowany, że utracił kontakt. Nawet nie marzył, że dadzą mu jakieś imię. Bardzo żałował, że nie pamięta, jak je zdobył. Dotknął swego topora, połyskującego ostrza w kształcie półksiężyca.
„Światłości, dopomóż, zabiłem dwóch ludzi. Oni by zabili mnie i Egwene jeszcze prędzej, ale...”
Odepchnął to wszystko na bok — dokonało się już i zostało za nim, nie miał ochoty pamiętać — przekazał wilkom zapach Randa, Loiala i Hurina i spytał, czy wyczuwają tych trzech. To była jedna z tych rzeczy, która pojawiła się w nim wraz ze zmianą oczu, potrafił identyfikować ludzi po zapachu, wcale ich nie widząc. Ponadto miał teraz ostrzejszy wzrok, widział zawsze z wyjątkiem czarnych jak węgiel ciemności. Zawsze starał się zapalać lampy albo świeczki, zanim jeszcze ktoś inny pomyślał, że są potrzebne. Wilki przekazały obraz ludzi na koniach zbliżających się pod koniec dnia do kotliny. Wtedy po raz ostatni widziały albo złapały zapach Randa i pozostałych dwóch mężczyzn.
Perrin zawahał się. Następny krok na nic się nie zda, jeśli nie powie o wszystkim Ingtarowi.
„A Mat umrze, jeśli nie znajdziemy tego sztyletu. Niech sczeznę, Rand, czemu zabrałeś z sobą węszyciela?”
Tamtego jednego razu, gdy zszedł razem z Egwene do lochów, pod wpływem zapachu Faina zjeżyły mu się włosy na całym ciele, nawet trolloki nie pachniały tak paskudnie. Miał ochotę przebić się przez kraty celi i rozedrzeć tego człowieka na kawałki, a odkrycie, że ma w sobie coś takiego, przeraziło go jeszcze bardziej niż sam Fain. Żeby zamaskować zapach Faina w swoim umyśle, dodał jeszcze woń trolloków i dopiero wtedy głośno zawył.
Z oddali dobiegły go odgłosy wilczego stada, konie w dolinie zadudniły kopytami i zaczęły przeraźliwie rżeć. Niektórzy żołnierze przejechali palcami po długich ostrzach lanc i zbadali niespokojnym wzrokiem brzeg kotliny. W głowie Perrina działo się znacznie gorzej. Czuł gniew wilków, nienawiść. Istniały tylko dwie rzeczy, których wilki nienawidziły. Wszystko inne jakoś tolerowały, natomiast ognia i trolloków nienawidziły i były zdolne przejść przez ogień, żeby zabijać trolloki.
Bardziej jeszcze niż zapach trolloków, woń Faina wprawiła je w szał, jakby wyczuły coś, w porównaniu z czym trolloki zdawały się pachnieć naturalnie i prawidłowo.
„Gdzie?”
Niebo w jego głowie zafalowało, ziemia obróciła się. Wschód, czy zachód, wilki nie wiedziały. Znały ruchy słońca i księżyca, przemiany pór roku, kształty ziemi. Perrin przemyślał zagadkę. Południe. I coś jeszcze. Gotowość zabijania trolloków. Wilki pozwolą Młodemu Bykowi wziąć udział w zabijaniu trolloków. Mógł sprowadzić dwunogich z ich twardymi skórami, jeśli chciał, lecz Młody Byk, Dym, Dwa Jelenie, Zimowy Brzask i cała reszta stada zapolują na Wykoślawionych, którzy odważyli się wedrzeć na ich ziemię. Niejadalne mięso i gorzka krew poparzą języki, ale trzeba ich zabić. Zabić ich. Zabić Wykoślawionych.
Dał się zarazić ich furii. Rozchylił usta, by gniewnie zawarczeć i zrobił krok, by się do nich przyłączyć, by pobiec wraz z nimi i polować, i zabijać.
Zerwał kontakt z wysiłkiem, pozostawiając tylko słabe uczucie obecności wilków. Mógł wskazać, gdzie są, mimo dzielącej ich odległości. Czuł chłód w swoim wnętrzu.
„Jestem człowiekiem, nie wilkiem. Światłości, dopomóż mi, jestem człowiekiem!”
— Dobrze się czujesz, Perrin? — spytał Mat i podszedł bliżej. Mówił tym samym tonem co zawsze, nonszalanckim, w którym ostatnio pojawiła się jakaś gorzka nuta, ale wyglądał na zmartwionego. — Tylko tego mi trzeba. Rand zniknął, a teraz ty jesteś chory. Nie wiem, gdzie tu szukać Wiedzącej, żeby się tobą zajęła. Chyba mam trochę kory brzozy w swoich torbach. Mogę ci przyrządzić z niej herbatę, jeśli Ingtar pozwoli nam zostać tu dostatecznie długo. Pomoże ci, jeśli zrobię ją odpowiednio mocną.
— Nic... nic mi nie jest, Mat.
Zbył przyjaciela potrząśnięciem głowy i poszedł szukać Ingtara. Shienarański lord razem z Uno, Raganem i Masemą badali grunt wokół krawędzi kotliny. Wszyscy trzej spojrzeli na niego krzywo, gdy odciągnął Ingtara na bok. Upewnił się, że są daleko od nich, zanim się odezwał.
— Nie wiem, dokąd pojechał Rand i tamci dwaj, Ingtarze, ale Padan Fain i trolloki, a także jak sądzę reszta Sprzymierzeńców Ciemności, nadal kierują się na południe.
— Skąd to wiesz? — spytał Ingtar.
Perrin zrobił głęboki wdech.
— Wilki mi powiedziały.
Czekał na coś, czego nie mógł być pewien. Na śmiech, pogardę, zarzut, że sprzyja Ciemności, oskarżenie o szaleństwo. Rozmyślnie zatknął kciuki za pasem, na plecach, z dala od topora.
„Nie będę zabijał. Już nigdy. Jeśli on będzie mnie próbował zabić jako Sprzymierzeńca Ciemności, będę uciekał, ale nikogo nie zabiję”.
— Słyszałem o takich rzeczach — wolno odparł Ingtar po jakiejś chwili. — Plotki. Był taki Strażnik, nazywał się Elyas Machera, o którym niektórzy powiadali, że potrafi rozmawiać z wilkami. Zniknął wiele lat temu. — Najwyraźniej dostrzegł coś w oczach Perrina. — Znasz go?
— Znam go — odparł beznamiętnym tonem Perrin. — To on jest... Nie chcę o tym rozmawiać. Nie prosiłem o to.
„Tak właśnie mówił Rand. Światłości, jak ja żałuję, że nie jestem w domu i nie pracuję w kuźni pana Luhhana”.
— Te wilki — powiedział Ingtar — czy one wytropią dla nas Sprzymierzeńców Ciemności i trolloków?
Perrin przytaknął.
— To dobrze. Będę miał Róg, nieważne jakim sposobem. — Shienaranin zerknął na Uno i pozostałych, którzy wciąż poszukiwali śladów. — Ale lepiej nikomu o tym nie mówić. Na Ziemiach Granicznych wierzy się, że wilki przynoszą szczęście. Trolloki się ich boją. Ale lepiej, żeby to na razie zostało między nami. Niektórzy mogliby nie zrozumieć.
— Ja bym wolał, żeby nikt nigdy się nie dowiedział — oświadczył Perrin.
— Powiem im, że twoim zdaniem posiadasz talent Hurina. To dla nich znana rzecz, są z nią obyci. Niektórzy widzieli, jak marszczyłeś nos w tamtej wiosce i przy promie. Słyszałem żarty na temat twojego wybrednego nosa. Tak. Ty nas dzisiaj naprowadzisz na trop, Uno wypatrzy dostatecznie dużo ich śladów, by potwierdzić, że to ich trop i przed zapadnięciem zmroku wszyscy co do jednego nabędą przekonania, że jesteś węszycielem. Będę miał Róg. — Zerknął na niebo i podniósł głos. — Marnujemy dzień! Na koń!
Ku zdziwieniu Perrina Shienaranie najwyraźniej zaakceptowali opowieść Ingtara. Na twarzach niektórych matował się sceptycyzm — Masema posunął się nawet tak daleko, że splunął — lecz Uno skinął głową z rozmysłem i tym wypowiedział się w imieniu większości. Najtrudniej było przekonać Mata.
— Węszyciel! Ty? Masz zamiar tropić morderców po zapachu? Perrin, ty jesteś równie szalony jak Rand. Ja jestem jedynym z Pola Emonda, który pozostał przy zdrowych zmysłach, odkąd Egwene i Nynaeve pomknęły do Tar Valon, żeby zostać...
Sam sobie przerwał i niespokojnie zerknął w stronę Shienaran.
Perrin zajął miejsce Hurina obok Ingtara, gdy niewielka kolumna ruszała na południe. Mat nadal wygłaszał tyrady pogardliwych uwag, dopóki Uno nie znalazł pierwszych śladów pozostawionych przez trolloki i ludzi na koniach, lecz Perrin nie zwracał na niego większej uwagi. Robił wszystko, co mógł, by powstrzymać wilki przed wysforowaniem naprzód, celem zabijania trolloków. Wilki obchodziło jedynie zabijanie Wykoślawionych, natomiast Sprzymierzeńcy Ciemności nie różnili się niczym od innych dwunogich. Perrin nieomal widział Sprzymierzeńców Ciemności rozbiegających się w popłochu w kilkunastu kierunkach, w trakcie gdy wilki będą dokonywały rzezi trolloków, uciekających z Rogiem Valere. Uciekających ze sztyletem. Nie sądził, że kiedy trolloki będą już martwe, uda mu się zainteresować wilki tropieniem ludzi, nawet gdyby miał jakieś pojęcie, których trzeba tropić. Cały czas wiódł z nimi spór i pot zaczął zalewać mu czoło, zanim odebrał pierwsze błyski obrazów, od których zaczęło mu się przewracać w żołądku.
Ściągnął wodze, zatrzymując konia w pół kroku. Pozostali zrobili to samo, patrzyli na niego i czekali. Patrzył prosto przed siebie i klął bezgłośnie, z goryczą.
Wilki mogły zabijać ludzi, ale nie tę zdobycz preferowały. Z jednej strony pamiętały dawne wspólne polowania, a z drugiej dwunodzy mieli zły smak. Wilki były bardziej wybredne odnośnie do swego pożywienia, niż sobie wyobrażał. Nie jadały padliny, chyba że groziła im śmierć głodowa, i nie potrafiły zabić więcej niż zjeść. To, co Perrin czuł ze strony wilków, dawało się najlepiej opisać jako obrzydzenie. I pojawiły się też obrazy. Widział je znacznie wyraźniej, niż sobie życzył. Ciała mężczyzn, kobiet i dzieci, zwalone na bezładny stos. Przesiąknięta krwią ziemia, rozryta przez końskie kopyta i oszalałe próby ucieczki. Rozdarte ciało. Powyrywane głowy. Łopoczące skrzydłami sępy, o piórach zaplamionych czerwienią, okrwawione, łyse głowy dziobiące i pożerające. Uwolnił się od obrazu, jeszcze przed opróżnieniem żołądka.
W dali, ponad drzewami widział czarne plamki wirujące nad samą ziemią, opadające i na powrót się wznoszące. Sępy walczące o swój posiłek.
— Tam jest coś niedobrego. — Z trudem przełknął ślinę, napotykając wzrok Ingtara. Jak to dopasować do opowieści, że jest węszycielem?
„Nie chcę przyglądać się temu z bliska. Ale oni będą chcieli zbadać to miejsce, jak tylko wypatrzą sępy. Muszę im powiedzieć coś takiego, by wybrali okrężną drogę”.
— Ci ludzie z tamtej wioski... Sądzę, że trolloki ich zabiły.
Uno zaczął cicho kląć, a paru innych Shienaran coś mruknęło bezgłośnie. Żaden z nich jednak najwyraźniej nie uznał tego oświadczenia za dziwne. Lord Ingtar powiedział, że jest węszycielem, a węszyciele potrafili wyczuwać rzeź.
— A poza tym ktoś jedzie za nami — powiedział Ingtar.
Mat skwapliwie zawrócił swego konia.
— Może to Rand. Wiedziałem, że mnie nie opuści.
Na północy wzbijały się rzadkie, rozproszone tumany pyłu, jakiś koń biegł po terenie rzadziej porośniętym przez trawę. Shienaranie rozdzielili się, z lancami w pogotowiu, rozglądali się we wszystkich kierunkach. Nie było to miejsce, w którym obcy mógł zostać uznany za coś zwykłego.
Pojawiła się jakaś plamka — koń i jeździec, kobieta, tylko dla oczu Perrina, dużo wcześniej, zanim ktoś inny ją wypatrzył — i szybko się do nich zbliżała. Na ich widok przeszła w kłus, wachlując się dłonią. Przysadzista, z siwiejącymi włosami, z płaszczem przywiązanym do siodła, zamrugała zamglonymi oczami.
— To Aes Sedai — stwierdził rozczarowany Mat. — Znam ją. Nazywa się Verin.
— Verin Sedai — przywitał ją ostrym tonem Ingtar, po czym ukłonił się jej z siodła.
— Przysłała mnie Moiraine Sedai, lordzie Ingtarze — obwieściła Verin z uśmiechem satysfakcji. — Pomyślała, że może będziesz mnie potrzebował. Ależ ja galopowałam. Już myślałam, że złapię was dopiero pod samym Cairhien. Widzieliście wioskę naturalnie? Och, to było coś wyjątkowo paskudnego, nieprawdaż? I ten Myrddraal. Na wszystkich dachach siedziały kruki i wrony, ale żaden się do niego nie zbliżył, mimo że był martwy. Musiałam odpędzić tyle much, ile waży Czarny, żeby się przekonać, co to takiego. Szkoda, że nie miałam czasu, by go zdjąć. Nigdy nie miałam okazji badać...
Nagle zmrużyła oczy i jej beztroska rozwiała się jak dym.
— Gdzie jest Rand al’Thor?
Ingtar skrzywił się.
— Zniknął, Verin Sedai. Zniknął ostatniej nocy bez śladu. On, Ogir i Hurin, jeden z moich ludzi.
— Ogir, lordzie Ingtarze? I twój węszyciel zniknął razem z nim? Co tamci dwaj mają wspólnego z...?
Ingtar spojrzał na nią wytrzeszczonymi oczyma, na co ona parsknęła.
— Myślałeś, że uchowasz przede mną taki sekret? — Parsknęła raz jeszcze. — Węszyciele. Zniknęli, powiadasz?
— Tak, Verin Sedai.
Ingtar wyraźnie się zdenerwował. Nigdy nie było łatwo usłyszeć, że Aes Sedai znają sekrety, które człowiek usiłował przed nimi zataić. Perrin miał nadzieję, że Moiraine nikomu o nim nie powiedziała.
— Ale ja mam... mam nowego węszyciela. — Shienarański lord wskazał Perrina. — Ten człowiek również wydaje się posiadać tę umiejętność. Znajdę Róg Valere, tak jak przysięgłem, nie musisz się obawiać. Twoje towarzystwo będzie mile widziane, Aes Sedai, jeśli zechcesz pojechać z nami.
Ku zdziwieniu Perrina mówił takim tonem, jakby nie do końca myślał w ten sposób.
Verin zerknęła na Perrina, a on drgnął niespokojnie.
— Nowy węszyciel i to właśnie wtedy, gdy tracisz poprzedniego. Jakie to... zrządzenie opatrzności. Nie znaleźliście żadnych śladów? Nie, jasne, że nie. Powiedziałeś, że żadnych śladów. Dziwna ta ostatnia noc.
Obróciła się w siodle, patrząc na północ i Perrin przez chwilę miał wrażenie, że ona ma zamiar wrócić tą samą drogą, którą przyjechała.
Ingtar spojrzał na nią z marsem na czole.
— Czy myślisz, że ich zniknięcie ma coś wspólnego z Rogiem, Aes Sedai?
Verin usiadła prosto.
— Z Rogiem? Nie. Nie, chyba... nie. Ale to dziwne. Bardzo dziwne. Dziwne rzeczy mi się nie podobają, dopóki ich nie zrozumiem.
— Mogę kazać dwóm ludziom, by cię zawiedli do miejsca, w którym zniknęli, Verin Sedai. Nie będą z tym mieli trudności.
— Nie. Skoro twierdzisz, że zniknęli bez śladu... — Przez chwilę przypatrywała się Ingtarowi z nieodgadnioną twarzą. — Pojadę z wami. Być może ich odnajdziemy, albo oni odnajdą nas. Porozmawiamy podczas jazdy, lordzie Ingtarze. Opowiedz mi wszystko, co się da na temat tego młodego człowieka. O wszystkim, co robił, co mówił.
Ruszyli przy akompaniamencie pobrzękiwania uprzęży i zbroi, Verin jechała blisko Ingtara i dokładnie go o wszystko wypytywała, jednak głosem zbyt cichym, aby dało się coś podsłuchać. Gdy Perrin próbował zająć z powrotem swoje miejsce, spostponowała go wzrokiem i został z tyłu.
— Ona goni Randa — wymamrotał Mat — nie Róg.
Perrin skinął głową.
„Gdziekolwiek dotarłeś, Randzie, zostań tam. Tam jest bezpieczniej niż tutaj”.