Egwene pośpiesznie ruszyła za Nynaeve do grupki Aes Sedai otaczających ciasno palankin Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Pragnienie dowiedzenia się, co jest powodem nagłego zamętu w Fal Dara, wzięło górę nad zmartwieniem z powodu Randa. W tym momencie on i tak znajdował się poza jej zasięgiem. Wśród koni Aes Sedai stała Bela, jej kudłata klacz, a także wierzchowiec Nynaeve.
Strażnicy, z dłońmi na rękojeściach mieczy i oczyma bezustannie kontrolującymi otoczenie, utworzyli stalowy krąg wokół Aes Sedai i palankinu. Oni tylko stanowili wysepkę względnego spokoju na dziedzińcu, bowiem shienarańscy żołnierze wciąż biegali wśród przerażonych mieszkańców warowni. Egwene przepchała się do Nynaeve — obydwie zupełnie zignorowały karcące spojrzenia Strażników, wszyscy wiedzieli, że wybierają się w drogę razem z Amyrlin — i z szemrania tłumu wychwyciła dość informacji, by wiedzieć teraz, że z na pozór niewiadomego kierunku wypadła strzała, a łucznik jeszcze nie został złapany.
Egwene znieruchomiała, szeroko otwierając oczy, zbyt zaszokowana, by choć pomyśleć, że stoi w otoczeniu Aes Sedai. Zamach na życie Zasiadającej na Tronie Amyrlin. To się nie mieściło w głowie.
Amyrlin siedziała w palankinie przy odsuniętych zasłonach, przyciągając wzrok wszystkich rozdartym rękawem zaplamionym krwią. Patrzyła z wysoka na lorda Agelmara.
— Znajdziesz tego łucznika albo nie, mój synu. Tak czy owak, moje sprawy w Tar Valon wzywają mnie równie pilnie, jak Ingtara na jego polowanie. Wyjeżdżam.
— Ależ Matko — zaprotestował Ingtar — zamach na twoje życie wszystko zmienia. Nadal nie wiemy, kto przysłał tego człowieka, ani też dlaczego. Za godzinę będę miał dla ciebie zarówno łucznika, jak i odpowiedzi na pytania.
Amyrlin odpowiedziała śmiechem, w którym nie było słychać rozbawienia.
— Będzie ci potrzebna sprytniejsza przynęta albo mocniejsze sieci do złapania tej ryby, mój synu. Zanim pojmiesz tego człowieka, będzie za późno, by jeszcze dziś odjechać. Zbyt wiele jest tu oczu, które napawałyby się widokiem mego martwego ciała, by zanadto się przejmować czymś takim. Możesz mi potem przysłać wiadomość o tym, co wykryłeś, o ile w ogóle coś wykryjesz. — Omiotła wzrokiem wieże otaczające dziedziniec, parapety i balkony dla łuczników, wciąż pełne ludzi, mimo że okryte ciszą. Strzała padła z jednego z tych miejsc. — Myślę, że ten łucznik uciekł już z Fal Dara.
— Ale, Matko...
Kobieta w palankinie spostponowała go gestem, wskazując, że dyskusja skończona. Nawet władca Fal Dara nie mógł wywierać zbytniego nacisku na Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Jej oczy spoczęły na Egwene i Nynaeve, oczy przewiercające na wskroś, zdające się widzieć wszystko, co chciało się zachować w tajemnicy. Egwene zrobiła krok w tył, po chwili jednak opanowała się i dygnęła, zastanawiając się, czy tak jest poprawnie. Nikt jej nigdy nie wyjaśniał, jaka etykieta obowiązuje na spotkaniach z Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Nynaeve stała sztywno wyprostowana, wytrzymała spojrzenie Amyrlin, poszukała jednak po omacku dłoni Egwene i ścisnęła ją mocno, a Egwene odwzajemniła uścisk.
— Więc to są te dwie, Moiraine — powiedziała Amyrlin.
Moiraine nieznacznie skinęła głową i druga Aes Sedai znowu zaczęła przypatrywać się dwóm kobietom z Pola Emonda. Egwene nerwowo przełknęła `ślinę. One wszystkie wyglądały tak, jakby wiedziały o różnych rzeczach, o takich, których nie wiedzieli inni ludzie i świadomość, że tak naprawdę jest, bynajmniej w niczym nie pomagała.
— Istotnie, wyczuwam w każdej z nich wspaniałą iskrę. Tylko co się z takiej iskry wykrzesze? Oto pytanie, prawda?
Egwene miała wrażenie, że jej usta są pełne piachu. Widziała kiedyś, jakim wzrokiem pan Padwhin, cieśla z ich wioski, patrzył na swoje narzędzia; mniej więcej w taki sam sposób Amyrlin patrzyła na nie obydwie. Ta do tego celu, druga do innego.
Nagle Amyrlin powiedziała:
— Czas ruszać. Na koń! Lord Agelmar i ja wypowiadamy tu słowa, jakie wypowiedzieć należy, a wy nie musicie się zaraz tak gapić niczym nowicjuszki w święto. Na koń!
Na jej rozkaz Strażnicy rozeszli się do swych wierzchowców, a wszystkie Aes Sedai z wyjątkiem Leane, posuwistymi krokami ruszyły do swoich koni, ani przez moment nie tracąc przy tym swej czujności. Kiedy Nynaeve i Egwene odwracały się, by spełnić polecenie, u boku lorda Agelmara stanął służący ze srebrnym kielichem. Agelmar ujął go z grymasem niezadowolenia na ustach.
— Wraz z tym naczyniem przyjmij, Matko, me życzenie, aby twa dzisiejsza wyprawa powiodła się jak najlepiej, a wszystkie...
Dalszych słów Egwene już nie usłyszała, wdrapywała się bowiem już na siodło Beli. Jeszcze nie klepnęła kudłatej klaczy i nie ułożyła spódnic, gdy palankin już zbliżał się do otwartych bram, a niosące go konie szły równym krokiem bez żadnych wodzy lub postronka. Leane jechała obok palankinu, z laską zatkniętą w strzemionie. Egwene i Nynaeve dołączyły na sam koniec kolumny Aes Sedai.
Okrzyki i wiwaty tłumów, oblegających ulice miasta, witały pochód, ginęły jednak w łomocie bębnów i grzmotach trąb. Kolumnę prowadzili Strażnicy, pod powiewającym sztandarem Białego Płomienia osłaniali również Aes Sedai, by nie dopuścić do nich ludzkiej ciżby. Lucznicy i pikinierzy, których piersi także zdobił Płomień, podążali z tyłu, zorganizowani podług rang. Kiedy kolumna wymaszerowała z miasta i skierowała się na południe, trąby ucichły, wciąż jednak słychać było wiwaty. Egwene często oglądała się za siebie, dopóki drzewa i wzgórza nie skryły murów i wież Fal Dara.
Nynaeve, jadąca obok niej, potrząsnęła głową.
— Randowi nic nie będzie. Jest z nim lord Ingtar i dwudziestu lansjerów. A zresztą i tak nic nie możesz zrobić. Żadna z nas nic nie może zrobić. — Zerknęła ukradkiem w stronę Moiraine, zgrabna biała klacz Aes Sedai i wysoki, czarny ogier Lana tworzyły dziwną parę. — Jeszcze nie teraz.
Kolumna stopniowo skręcała na zachód, ale nie posuwała się zbyt szybko. Nawet piechurzy w zbrojach nie potrafili prędko pokonywać shienarańskich wzgórz, ani też utrzymywać dłużej równego tempa. Wszyscy jednak parli do przodu najszybciej jak mogli.
Obozowiska rozbijano późną nocą. Amyrlin nie zezwalała na postój wcześniej, nim światła było już tylko tyle, że starczało go do rozbicia namiotów, spłaszczonych białych kopuł, w których ledwie można się było wyprostować. Każda para Aes Sedai, z tych samych Ajah, miała dla siebie jeden namiot, natomiast Amyrlin i Opiekunka mieszkały oddzielnie. Moiraine dzieliła swój z dwoma Błękitnymi siostrami. Żołnierze spali na ziemi w swoim własnym obozowisku, Strażnicy otulali się w płaszcze w pobliżu namiotów tych Aes Sedai, z którymi byli związani. Namiot zamieszkiwany przez Czerwone Siostry wyglądał dziwnie samotnie bez Strażników, natomiast przy należącym do Zielonych panowała nieomal biesiadna atmosfera, dwie Aes Sedai często siadywały na zewnątrz jeszcze długo po zapadnięciu zmroku i wiodły rozmowy z czterema Strażnikami, którzy im towarzyszyli.
Lan przyszedł raz do namiotu, który Egwene dzieliła z Nynaeve, po czym wyprowadził Wiedzącą nieco dalej, w mrok. Egwene wychyliła się odrobinę za płachtę zasłaniającą wejście, by móc ich podpatrywać. Nie słyszała, o czym mówili, zobaczyła tylko, że Nynaeve w pewnym momencie wybuchnęła gniewem, a po powrocie owinęła się w koce i nie chciała w ogóle rozmawiać. Egwene wydało się, że ma wilgotne policzki, mimo iż ukryła twarz pod rąbkiem koca. Lan długo stał w mroku i patrzył na ich namiot, zanim sobie poszedł. Potem nigdy już ich nie odwiedził.
Moiraine nie zbliżała się do nich, tylko mijając je obdarzała skinieniem głowy. Wydawało się, że całe godziny spędzała na rozmowach z innymi Aes Sedai, z wszystkimi z wyjątkiem Czerwonych, kolejno odciągając je na bok podczas jazdy. Amyrlin rzadko pozwalała się zatrzymywać, a i wówczas na bardzo krótko.
— Może ona nie ma już dla nas czasu — zauważyła ze smutkiem Egwene. Moiraine była jedyną znajomą Aes Sedai, być może jedyną, której mogła ufać. — Znalazła nas i teraz jedziemy do Tar Valon. Sądzę, że interesują ją już inne rzeczy.
Nynaeve żachnęła się.
— A ja uważam, że ona z nami skończy dopiero po swoim trupie albo po naszym trupie. Jest wyjątkowo przebiegła, tu o to chodzi.
Za to inne Aes Sedai odwiedzały ich namiot. Egwene omal nie wyskoczyła ze skóry, tamtej pierwszej nocy spędzonej poza Fal Dara, gdy płachta okrywająca wejście odsunęła się i do środka wsunęła głowę zażywna Aes Sedai o kwadratowej twarzy, z siwiejącymi włosami i jakby lekko roztargnionym wyrazem ciemnych oczu. Zerknęła na latarnię, zawieszoną w najwyższym miejscu namiotu, i płomień jakby się wydłużył. Egwene odniosła wrażenie, że coś czuje, że nieomal dostrzega coś, co otoczyło Aes Sedai w momencie, w którym płomień się rozrastał. Moiraine powiedziała jej któregoś dnia — kiedy częściej udzielała swych nauk — że będzie mogła zobaczyć, jak inna kobieta korzysta z Mocy, a także odróżnić kobietę zdolną do korzystania, nawet jeśli taka nie będzie nic robiła.
— Jestem Verin Mathwin — przedstawiła się kobieta z uśmiechem. — A wy to Egwene al’Vere i Nynaeve al’Meara. Z Dwu Rzek, dawniej Manetheren. To silna krew. Krew, która śpiewa.
Egwene i Nynaeve podniosły się, zamieniając spojrzenia.
— Czy to wezwanie do Zasiadającej na Tronie Amyrlin? — spytała Egwene.
Verin roześmiała się. Nos miała ubrudzony smużką atramentu.
— Ależ nie, nie. Amyrlin ma ważniejsze sprawy do załatwienia niż widywać dwie młode kobiety, które nawet nie są jeszcze nowicjuszkami. Jakkolwiek nigdy nic nie wiadomo. Obydwie posiadacie znaczny potencjał, szczególnie ty, Nynaeve. Któregoś dnia... — Urwała, w zamyśleniu potarła palcem nos tuż nad plamką atramentu. — Ale to nie jest ten dzień. Przyszłam, żeby udzielić ci lekcji, Egwene. Obawiam się, że trochę za wcześnie zabrałaś się za coś, czego na razie sama nie powinnaś robić.
Egwene obejrzała się nerwowo na Nynaeve.
— Co ja zrobiłam? Niczego świadomie.
— Och nic złego. Być może coś niebezpiecznego, ale niezupełnie złego. — Verin przysiadła na płóciennej podłodze, podwijając pod siebie nogi. — Usiądźcie obydwie. Usiądźcie. Nie mam zamiaru nadwerężać szyi. — Zaczęła szukać wygodniejszej pozycji. — Siadajcie.
Egwene usiadła na skrzyżowanych nogach przed Aes Sedai i robiła co mogła, żeby nie patrzeć na Nynaeve.
„Nie powinnam czuć się winna, dopóki się nie dowiem, czy rzeczywiście coś zawiniłam. Zresztą może wcale nie zawiniłam”.
— Co takiego zrobiłam, co jest niebezpieczne a niezupełnie złe?
— No cóż, korzystałaś z Mocy, dziecko.
Egwene potrafiła tylko wytrzeszczyć oczy, natomiast Nynaeve wybuchnęła:
— To niedorzeczne. Po co jedziemy do Tar Valon, jak nie z tego powodu?
— Moiraine... chciałam powiedzieć, że Moiraine udzielała mi lekcji — wykrztusiła Egwene.
Verin uniosła rękę i obie umilkły. Być może trudno było odczytać jej intencje, ale ostatecznie była to Aes Sedai.
— Dziecko, czy tobie się wydaje, że Aes Sedai od razu uczą korzystania z Mocy pierwszą lepszą dziewczynę, która twierdzi, że chce być jedną z nas? No cóż, sądzę, że raczej nie jesteś pierwszą lepszą dziewczyną, ale taką samą... — Z powagą pokręciła głową.
— Więc czemu ona to robiła? — spytała podniesionym tonem Nynaeve.
Jej nie uczono i Egwene wciąż nie była pewna, czy Nynaeve to dręczy, czy nie.
— Bo Egwene już wcześniej korzystała z Mocy — cierpliwie wyjaśniła Verin.
— Ja... Ja też. — Sądząc z jej głosu, Nynaeve bynajmniej nie była szczęśliwa z tego powodu.
— Twoje okoliczności są inne, dziecko. Fakt, że wciąż żyjesz, wskazuje, że przeżyłaś rozmaite kryzysy i wyszłaś z nich i to bez niczyjej pomocy. Myślę, że zdajesz sobie sprawę, ile masz szczęścia. Na każde cztery kobiety zmuszone do robienia tego, co ty robiłaś, z życiem uchodzi tylko jedna. Naturalnie, dzikie... — Verin skrzywiła się. — Wybacz, ale zdaje się, że tak właśnie my z Białej Wieży często nazywamy kobiety, które bez żadnego przygotowania uzyskały pewną pozorną kontrolę, podobnie jak ty, przypadkową i ledwie zasługującą na miano kontroli, ale nadal jest to swego rodzaju kontrola. Dzikie borykają się z trudnościami, to fakt. Nieomal zawsze otaczają się murem, by same nie wiedzieć, co takiego właściwie robią, i te mury zakłócają świadomą kontrolę. Im dłużej takie mury są wznoszone, tym trudniej jest je zburzyć, ale jeśli uda się je w końcu usunąć... cóż, niektóre z najbieglejszych sióstr, jakie zna historia naszej społeczności, były najpierw dzikie.
Nynaeve poruszyła się z irytacją i spojrzała na wejście do namiotu, jakby chciała wyjść.
— Nie rozumiem, co to wszystko ma ze mną wspólnego — powiedziała Egwene.
Verin spojrzała na nią mrugając, jakby się zastanawiała, skąd ona się tam wzięła.
— Z tobą? Ano nic. Twój problem jest zupełnie inny. Większość dziewcząt, które chcą zostać Aes Sedai, nawet te, które mają w sobie odpowiednie zadatki, tak jak ty, też się tego boją. Nawet gdy w końcu dotrą do Wieży i nauczą się, co i jak robić, jakaś siostra lub jedna z Przyjętych musi je jeszcze prowadzić przez wiele miesięcy, krok po kroku. Ale nie ciebie. Z tego co wiem od Moiraine, wskoczyłaś w to z miejsca, gdy tylko się dowiedziałaś, że możesz, zaczęłaś po omacku szukać drogi w ciemnościach, ani razu się nie zastanawiając, czy przy następnym kroku nie otworzy się przed tobą bezdenna otchłań. Och, były przed tobą podobne, nie jesteś wyjątkiem. Sama Moiraine do takich należała. Gdy się dowiedziała, coś ty robiła, nie miała innego wyjścia, jak tylko zacząć cię uczyć. Czy Moiraine nigdy ci tego wszystkiego nie tłumaczyła?
— Nigdy. — Egwene bardzo pragnęła, by tak nie zapierało jej tchu podczas mówienia. — Musiała się zajmować... innymi sprawami.
Nynaeve warknęła coś bezgłośnie.
— Cóż, Moiraine nigdy nie uważała za konieczne mówić komuś coś, czego ta osoba nie musi wiedzieć. Wiedza nie służy żadnym realnym celom, ale z kolei z niewiedzą jest tak samo. Ja sama osobiście zawsze wolę wiedzieć, niż nie wiedzieć.
— A czy ona istnieje? To znaczy ta otchłań?
— Oczywiście nie taka głęboka — powiedziała Verin, przekrzywiając głowę. — Ale przy następnym kroku? — Wzruszyła ramionami. — Widzisz, dziecko, im bardziej się starasz dotykać Prawdziwego Źródła, im bardziej się starasz korzystać z Jedynej Mocy, tym łatwiej to potem robić naprawdę. Tak, na początku sięgasz z wysiłkiem do Źródła i najczęściej przypomina to chwytanie powietrza. Albo rzeczywiście dotykasz saidara, ale nawet wtedy, gdy poczujesz, jak Jedyna Moc przepływa przez ciebie, przekonujesz się, że nic z nią nie możesz zdziałać. Albo coś osiągasz, ale jest to coś zupełnie niezgodnego z twymi zamierzeniami. Na tym polega niebezpieczeństwo. Zazwyczaj, dzięki wskazówkom i naukom, a także lękowi, który hamuje taką dziewczynę, zdolność dotykania Źródła oraz zdolność korzystania z Mocy pojawiają się razem z umiejętnością kontrolowania własnych czynów. Ty natomiast od razu próbowałaś korzystać z Mocy, nie mając nikogo, kto by cię nauczył, jak kontrolować, co robisz. Ja wiem, że twoim zdaniem wcale nie posunęłaś się zbyt daleko i jest to prawda, ale przypominasz kogoś, kto nauczył się sam wbiegać na wzgórza, nawet nie na wszystkie, tylko niektóre, nie umiejąc nawet z nich zbiegać albo w ogóle chodzić. Prędzej czy później spadniesz, jeśli nie nauczysz się całej reszty. Nie mówię w tej chwili o tym, co się dzieje z nieszczęsnymi mężczyznami, którzy próbują korzystać z Mocy, ty nie popadniesz w obłęd, nie umrzesz, bo masz przecież siostry, które cię poprowadzą i wyszkolą, ale cóż mogłabyś uzyskać całkowicie przypadkiem, bez żadnych intencji?
Mgiełka, która do tej pory zasnuwała oczy Verin, zniknęła na moment. Wydawało się, że Aes Sedai przeniknęła Egwene i Nynaeve swym wzrokiem na wskroś, podobnie jak Amyrlin.
— Twoje wrodzone zdolności są silne, dziecko, a staną się jeszcze silniejsze. Musisz się nauczyć, jak je kontrolować, żeby nie wyrządzić krzywdy sobie albo komuś innemu, nawet bardzo wielu ludziom. Tego właśnie Moiraine próbowała cię nauczyć, ja spróbuję ci w tym pomóc dziś wieczorem i tego będą cię codziennie uczyły inne siostry, dopóki nie oddamy cię w najbardziej umiejętne ręce Sheriam. Ona jest Mistrzynią Nowicjuszek.
„Czy ona wie o Randzie? To niemożliwe. Nigdy nie pozwoliłaby mu opuścić Fal Dara, gdyby coś podejrzewała” — pomyślała Egwene.
Była jednak pewna, że nie wyobraziła sobie tego, co zobaczyła.
— Dziękuję ci, Verin Sedai. Będę się starała.
Nynaeve pośpiesznie podniosła się z miejsca.
— Zostawię was same, pójdę sobie posiedzieć przy ognisku.
— Powinnaś zostać — odparła Verin. — Skorzystałabyś na tym. Z tego, co mówiła Moiraine, wynika, że wystarczy ci odrobina nauk, żeby zostać Przyjętą.
Nynaeve wahała się tylko chwilę, zanim stanowczo potrząsnęła głową.
— Dziękuję za propozycję, ale mogę z tym zaczekać, dopóki nie przybędziemy do Tar Valon. Egwene, gdybyś mnie potrzebowała, będę...
— Wedle wszelkich oznak — weszła jej w słowo Verin — jesteś dorosłą kobietą, Nynaeve. Zazwyczaj im młodsza jest nowicjuszka, tym większe robi postępy. Niekoniecznie w nauce, lecz dzięki temu, że od nowicjuszki oczekuje się, ii będzie zawsze robiła to, co się jej każe, i nie będzie niczego kwestionowała. Przydaje się to zasadniczo tylko wtedy, gdy nauki dochodzą do pewnego momentu. Wahanie w niewłaściwym momencie albo podważanie sensu tego, co ci kazano zrobić, może mieć tragiczne skutki, lepiej więc przez cały czas podporządkowywać się dyscyplinie. Z drugiej jednak strony od Przyjętych oczekuje się, by podważały sens różnych rzeczy, kiedy uzna się już, że wiedzą, jakie i kiedy pytania zadawać. Jak myślisz, co byś wolała?
Dłonie Nynaeve, spoczywające na spódnicy, zacisnęły się, znowu spojrzała w stronę płachty zasłaniającej wejście do namiotu, marszcząc przy tym czoło. W końcu nieznacznie skinęła głową i na powrót usadowiła się na podłodze.
— Myślę, że chyba się przyłączę — oświadczyła.
— Znakomicie — odparła Verin. — Zaczynamy. Ty już znasz tę część, Egwene, ale specjalnie dla Nynaeve przeprowadzę was przez to krok po kroku. Po jakimś czasie to się stanie drugą naturą, będziecie robiły to szybciej, niż pomyślicie, teraz jednak najlepiej działać powoli. Zamknijcie, proszę, oczy. Na początku to lepiej wychodzi, jak nic nie rozprasza uwagi.
Egwene zamknęła oczy. Nastąpiła chwila milczenia.
— Nynaeve — powiedziała Verin — proszę, zamknij oczy, naprawdę dzięki temu pójdzie lepiej.
Kolejna pauza.
— Dziękuję ci, dziecko. Teraz musicie oczyścić się z wszystkiego. Opróżnijcie umysły. W waszych umysłach znajduje się teraz tylko jedna myśl. Pączek kwiatu. Tylko to. Tylko ten pączek. Widzicie go ze wszystkimi szczegółami. Czujecie jego zapach. Czujecie go pod palcami. Każdą żyłkę każdego liścia, każdą krzywą każdego płatka. Czujecie, jak pulsuje w nim sok. Czujecie go. Znacie go. Jesteście nim. Wy i ten pączek to jedno. Jesteście jednością. Jesteście tym pączkiem.
Jej głos wibrował hipnotycznie, Egwene jednak przestała go słyszeć, wcześniej wykonywała bowiem to ćwiczenie razem z Moiraine. Robiło się je powoli, ale Moiraine wytłumaczyła, że wraz z doświadczeniem będzie szło coraz szybciej. Wewnętrznie stała się pączkiem róży, z ciasno zwiniętymi, czerwonymi płatkami. I nagle pojawiło się tam jeszcze coś innego. Światło. Światło napierające na płatki. Płatki powoli rozchylały się, zwracając ku światłu, wchłaniając światło. Róża i światło stały się jednym. Czuła przesączający się do niej cieniutki strumyczek. Garnęła się do niego, chcąc więcej, dążyła do niego, pragnąc więcej...
W mgnieniu oka wszystko zniknęło, róża i światło. Moiraine również uprzedziła, że tego nie można robić na siłę. Westchnęła i otworzyła oczy. Nynaeve miała ponury wyraz twarzy. Verin była spokojna jak zawsze.
— Nie możesz sprawić, żeby to się stało — mówiła Aes Sedai. — Musisz pozwolić, żeby to się stało. Musisz się poddać Mocy, zanim uzyskasz nad nią kontrolę.
— To istna głupota — burknęła Nynaeve. — Wcale się nie czuję jak kwiat. Jeśli już mam się jakoś czuć, to czuję się jak krzew tarniny. Chyba jednak poczekam przy ognisku.
— Jak sobie życzysz — odparła Verin. — Czy ja już wspominałam, że nowicjuszki są obowiązane wykonywać codzienne posługi? Zmywają statki, szorują podłogi, piorą, usługują przy stole, wszystkie tego typu rzeczy. Ja osobiście myślę, że służące bardziej się nadają do takich zadań, ale na ogół uważa się, że takie prace kształtują charakter. Och, jednak zostajesz? Znakomicie. No cóż, dziecko, przypomnij sobie, że i tarnina kwitnie czasem, przypomnij sobie, jak pięknie wyglądają jej białe kwiatki wśród cierni. Spróbujemy jeszcze raz. Od samego początku, Egwene. Zamknij oczy.
Kilkakrotnie, zanim wreszcie Verin odeszła, Egwene czuła, jak przepływa przez nią Moc, ani razu jednak ten strumień nie był silny, udało jej się jedynie spowodować, że powietrze zadrgało, lekko unosząc płachtę zasłaniającą wejście do namiotu. Była przekonana, że więcej by osiągnęła kichając. Lepiej jej szło przy Moiraine, czasami przynajmniej. Żałowała, że to nie Moiraine ją teraz uczy.
Nynaeve nie poczuła nawet jednego błysku, w każdym razie tak twierdziła. Pod koniec ćwiczeń oczy miała tak skupione, a usta tak zaciśnięte, że Egwene bała się, czy przypadkiem zaraz nie zwymyśla Verin, jakby Aes Sedai była wieśniaczką atakującą jej prywatność. Jednak Verin powiedziała jej tylko, że ma jeszcze raz zamknąć oczy, tym razem bez towarzystwa Egwene.
Egwene siedziała, popatrywała na obydwie w przerwach między ziewnięciami. Zrobiła się późna noc, normalnie już dawno układałaby się do snu. Nynaeve miała twarz tygodniowego trupa, zaciskała powieki tak silnie, jakby ich nigdy nie miała otworzyć, a pięści ułożone na podołku połyskiwały białymi kłykciami. Egwene miała nadzieję, że Wiedząca nie straci panowania nad sobą, skoro już tak długo trzymała się w ryzach.
— Poczuj w sobie przepływ — mówiła jej Verin. Jej głos nie uległ zmianie, lecz nagle w oczach pojawił się błysk. — Poczuj przepływ. Przepływ Mocy. Niech to przypomina bryzę, lekkie poruszenie powietrza.
Egwene usiadła wyprostowana. Kiedy Verin udzielała jej wskazówek, rzeczywiście przepływała przez nią Moc.
— Lekka bryza, najlżejsze drgnienie powietrza. Łagodne.
Nagle koce ułożone na stosie buchnęły płomieniami niczym drewno na podpałkę.
Nynaeve głośno krzyknęła i otworzyła oczy. Egwene nawet nie zauważyła, czy sama krzyknęła. Wiedziała tylko, że stoi i usiłuje kopniakiem wyrzucić płonące koce na zewnątrz, zanim cały namiot zajmie się ogniem. Zanim kopnęła po raz drugi, płomienie zniknęły, a ze zwęglonej masy unosiły się skręcone smużki dymu i zapach spalonej wełny.
— No tak — powiedziała Verin. — No tak. Nie spodziewałam się, że będę musiała gasić ogień. Nie mdlej, dziecko. Już wszystko dobrze. Ja się tym zajmę.
— Ja... ja się zezłościłam — mówiła Nynaeve drżącymi wargami; cała krew uciekła z jej twarzy. — Mówiłaś mi o bryzie, mówiłaś, co mam robić i ogień zwyczajnie wskoczył mi do głowy. Ja... ja nie chciałam niczego spalić. To był tylko niewielki ogień w... w mojej głowie. — Przeszył ją dreszcz.
— Domyślam się, że to był niewielki ogień. — Verin wybuchnęła śmiechem, ale zaraz umilkła, gdy jeszcze raz zerknęła na twarz Nynaeve. — Dobrze się czujesz, dziecko? Jeśli się czujesz chora, to mogę...
Nynaeve zaprzeczyła, Verin pokiwała głową.
— Potrzebny ci odpoczynek. Obydwie go potrzebujecie. Zmuszałam was do zbyt ciężkiej pracy. Musicie odpocząć. Amyrlin każe wszystkim wstać i ruszyć w drogę jeszcze przed pierwszym brzaskiem. — Wstała i rozgarnęła zwęglone koce. — Każę wam przysłać kilka nowych. Mam nadzieję, że to zdarzenie dowiodło, jak ważne jest zachowanie kontroli. Musicie się nauczyć robić to, co- zamierzałyście i nic więcej. Nie dość, że można zrobić komuś krzywdę, to nadto nie podołać ilości zaczerpniętej Mocy. Na razie nie jesteście w stanie radzić sobie z dużą ilością, ale będzie jej przybywało coraz więcej. Jeśli więc zaczerpniecie za dużo, ona was zniszczy. Możecie nawet umrzeć. Albo wypalić się, zmarnować wszystkie zdolności, jakimi dysponujecie. — Po czym, jakby im właśnie nie powiedziała, że spacerują po krawędzi noża, dodała pogodnie: — Śpijcie dobrze! — I z tymi słowami wyszła z namiotu.
Egwene objęła Nynaeve ramionami i mocno ją przytuliła.
— Wszystko w porządku, Nynaeve. Nie trzeba się bać. Jak już się nauczysz kontrolować...
Nynaeve wybuchnęła ochrypłym śmiechem.
— Ja się wcale nie boję. — Zerknęła z ukosa na dymiące koce i zaraz oderwała wzrok. — Trzeba trochę więcej niż niewielkiego ognia, żeby mnie nastraszyć.
Jednak nie spojrzała już ani razu na te koce, nawet kiedy pojawił się Strażnik, żeby je zabrać i wymienić na nowe.
Verin już więcej do nich nie przyszła, zgodnie ze swą obietnicą. W rzeczy samej, w miarę upływu podróży, na południe i zachód, dzień po dniu, tak szybko, jak mogli maszerować piechurzy, Verin nie zwracała na obydwie kobiety więcej uwagi niż Moiraine, niż jakakolwiek Aes Sedai. Aes Sedai nie odnosiły się do nich zasadniczo nieprzyjaźnie, trzymały je raczej na dystans i z rezerwą, jakby cały czas coś absorbowało ich uwagę. Ten chłód zwiększał zakłopotanie Egwene i przypominał wszystkie opowieści, które usłyszała, gdy była dzieckiem.
Opowieści, które jej matka opowiadała o Aes Sedai, zawsze były pełne wymysłów głupich ludzi, jednakże ani jej matka, ani żadna inna kobieta z Pola Emonda nigdy nie widziała żadnej Aes Sedai, dopóki nie przybyła tam Moiraine. Sama Egwene zaś spędziła mnóstwo czasu z Moiraine, która stanowiła żywy dowód na to, że nie wszystkie Aes Sedai są takie, jak się o nich opowiada. Chłodne manipulatorki i bezlitosne niszczycielki. Sprawczynie Pęknięcia Świata. Teraz przynajmniej wiedziała, że Pęknięcie Świata spowodowali mężczyźni Aes Sedai, kiedy jeszcze istnieli, w Wieku Legend, ale to nie bardzo pomagało. Nie wszystkie Aes Sedai były zgodne ze swymi wizerunkami z opowieści, ale ile takich było i które?
Aes Sedai, które co wieczór przychodziły do ich namiotu, tak się różniły, że myśli wcale nie dawały się uporządkować. Alviarin była chłodna i rzeczowa, niczym kupiec zajmujący się handlem wełną i tytoniem, zdziwiona, że Nynaeve też uczestniczy w lekcji, udzieliła jej jednak zgody; nie szczędziła słów krytyki, lecz zawsze była gotowa spróbować raz jeszcze. Alanna Mosvani dużo się śmiała i tyle samo czasu spędziła na opowiadaniu o świecie i mężczyznach, co na nauczaniu. Mocno interesowała się Randem, Perrinem i Matem, co Egwene bardzo dodało otuchy. Szczególnie to zainteresowanie Randem. Najgorsza była Liandrin, jedyna, która nosiła szal, pozostałe pochowały swe szale jeszcze przed wyjazdem z Fal Dara. Liandrin cały czas skubała czerwone frędzle, nauczyła mało, okazując przy tym niechęć. Zarzuciła Egwene i Nynaeve pytaniami, jakby one były oskarżone o jakieś przestępstwo, a wszystkie pytania dotyczyły trzech chłopców. Nie przestawała pytać, dopóki Nynaeve nie kazała jej się wynosić — Egwene nie była pewna, dlaczego Nynaeve to zrobiła — i wtedy wyszła, udzielając im przedtem ostrzeżenia:
— Strzeżcie się, córki. Nie jesteście już w swojej wiosce. Zanurzyłyście stopy w czymś, w czym żyją stwory mogące was pokąsać.
Kolumna dotarła wreszcie do wioski o nazwie Medo, położonej na brzegu rzeki Mora, która biegła wzdłuż granicy Shienaru i Arafel, a dalej wpadała do Erinin.
Egwene była przekonana, że to pytania Aes Sedai odnośnie do Randa sprawiły, iż zaczęła o nim śnić i zamartwiać się o niego, o to, czy poszukiwania Rogu Valere nie zawiodły na Ugór. Te sny były zawsze złe, przy czym na samym początku przypominały zwykłe koszmary, ale tamtej nocy, kiedy dotarli do Medo, coś się w nich zmieniło.
— Przepraszam, Aes Sedai — spytała zuchwale Egwene — czy widziałaś może Moiraine Sedai?
Szczupła Aes Sedai pomachała jej w odpowiedzi ręką i pośpiesznie odeszła zatłoczoną, oświetloną pochodniami wiejską ulicą, wołając do kogoś, żeby uważał na jej konia. Kobieta należała do Żółtych Ajah, mimo że nie miała na sobie szala, Egwene nic więcej o niej nie wiedziała, nie znała nawet jej imienia.
Medo było małą wioską — Egwene przeżyła szok, gdy sobie uświadomiła, że wioska, którą uważa za „małą”, jest równie duża jak Pole Emonda — i obecnie wypełniało ją więcej przybyszów z obcych stron niż rdzennych mieszkańców. Na wąskich uliczkach tłoczyły się konie i ludzie przepychający się do przystani przez tłum wieśniaków, którzy klękali za każdym razem, gdy mijała ich szybkich krokiem jakaś nie dostrzegająca ich Aes Sedai. Całą scenerię oświetlały jaskrawo płonące pochodnie. Dwie przystanie wbijały się w rzekę Mora niczym kamienne palce, przy każdej stały dwa niewielkie dwumasztowce. Stamtąd przenoszono na pokłady konie, za pomocą powrozów zawieszonych na bomach i płóciennych kołysek umocowanych na ich brzuchach. Więcej statków — z wysokimi burtami, solidnie zbudowanych, z latarniami na szczytach masztów — tłoczyło się na zalanej promieniami księżyca rzece, już załadowanych albo czekających na swoją kolej. Łodzie wiosłowe zabierały łuczników i pikinierów, dzięki uniesionym pikom przypominały ogromne jeże unoszące się na powierzchni wody.
Na przystani, po lewej stronie, Egwene znalazła Anaiyę, obserwującą przebieg ładowania i poganiającą tych, którzy nie poruszali się dostatecznie szybko. Mimo że nigdy nie wypowiedziała do Egwene nawet dwóch słów, wiedziała, że Anaiya odróżnia się od pozostałych, bardziej przypomina kobiety z rodzinnej wioski. Egwene potrafiła ją sobie wyobrazić w kuchni, jak piecze chleb, inne nie jawiły się jej w taki sposób.
— Anaiya Sedai, czy widziałaś może Moiraine Sedai? Muszę z nią porozmawiać.
Aes Sedai rozejrzała się, z marsem roztargnienia na czole.
— Co? Ach to ty, dziecko. Moiraine tu nie ma. A twoja przyjaciółka, Nynaeve, jest już na „Królowej rzeki”. Musiałam ją sama wrzucić na pokład, cały czas krzyczała, że nie odpłynie bez ciebie. Światłości, co za awantura! Sama już powinnaś być na pokładzie. Znajdź jakąś łódkę, która płynie w ślad za „Królową rzeki”. Obydwie macie płynąć razem z Zasiadającą na Tronie Amyrlin, więc zachowuj się należycie, jak już się znajdziesz na statku. Bez jakichś scen albo kłótni.
— Na którym statku płynie Moiraine Sedai?
— Moiraine nie wsiadła na żaden statek, dziewczyno. Ona odjechała, dwa dni temu, Amyrlin przejęła jej obowiązki. — Anaiya skrzywiła się i potrząsnęła głową, jakkolwiek większość jej uwagi była nadal skupiona na ludziach pracujących na przystani. — Najpierw Moiraine znika razem z Lanem, potem Liandrin rusza w ślad za piętami Moiraine, a zaraz potem Verin, przy czym żadna nie raczy powiedzieć nikomu ni słowa. Verin nawet nie zabrała swojego Strażnika, Tomas już obgryza paznokcie ze zmartwienia.
Aes Sedai zadarła głowę i spojrzała na niebo. Nie osłonięta chmurami woskowa tarcza księżyca rzucała jasny blask.
— Znowu będziemy musiały wezwać wiatr i to też wcale nie ucieszy Amyrlin. Mówi, że chce, abyśmy dotarli w godzinę do Tar Valon i nie ścierpi żadnej zwłoki. Nie chciałabym być na miejscu Moiraine, Liandrin albo Verin, gdy Amyrlin znowu je zobaczy. Pożałują, że nie są już nowicjuszkami. A czemu pytasz dziecko, o co ci chodzi?
Egwene wciągnęła głęboki wdech.
„Moiraine odjechała? To niemożliwe! Muszę to komuś powiedzieć, komuś, kto mnie nie wyśmieje”.
Wyobraziła sobie Anaiyę w Polu Emonda, jak wysłuchuje swą córkę, która jej się zwierza z kłopotów, Anaiya pasowała do takiego wizerunku.
— Anaiya Sedai, Rand ma kłopoty.
Anaiya zmierzyła ją uważnym spojrzeniem.
— Ten wysoki chłopiec z twojej wioski? Pewnie już za nim tęsknisz, prawda? Cóż, nie byłabym zdziwiona, gdyby popadł w tarapaty. Tak się często dzieje z młodymi ludźmi w jego wieku. Mimo że to ten drugi... Mat?... wyglądał bardziej na takiego, który doprasza się kłopotów. Nie bój się, dziecko. Nie mam zamiaru śmiać się z ciebie ani też cię lekceważyć. Jakie on ma kłopoty i skąd ty o nich wiesz? On i lord Ingtar znaleźli już pewnie Róg i wrócili do Fal Dara. Bo inaczej musieliby zapuścić się po niego do Ugoru, a wtedy nic by się nie dało dla nich zrobić.
— Ja... moim zdaniem oni nie są ani w Ugorze, ani w Fal Dara. Miałam sen. — Powiedziała to częściowo wyzywającym tonem. Czuła, że to co mówi, brzmi głupio, ale ten sen wydawał się taki rzeczywisty. Niby koszmar senny, a taki realny. Najpierw pojawił się w nim jakiś człowiek z maską na twarzy i ogniem zamiast oczu. Mimo tej maski odniosła wrażenie, że jest zaskoczony jej widokiem. Przerażona jego wyglądem, czuła, że kości zaraz jej popękają od targającego nimi dygotania, nagle jednak zniknął i wtedy zobaczyła Randa, spał na ziemi, otulony w swój płaszcz. Stała nad nim jakaś kobieta i przypatrywała mu się. Jej twarz była ukryta w cieniu, lecz oczy zdawały się błyszczeć jak księżyc, a Egwene wiedziała, że w tej kobiecie kryje się zło. Błysnęło światło i wtedy zniknęli. Obydwoje. A w tle, zupełnie jak jakiś materialny przedmiot, czuło się niebezpieczeństwo, jakby sidła miały zaraz pochwycić nic nie podejrzewającą owcę, pułapka z mnóstwem szczęk. Koszmar nie zbladł wraz z przebudzeniem, tak jak to na ogół bywa ze snami. A niebezpieczeństwo wydawało się tak silne, że miała ochotę obejrzeć się przez ramię — ale z jakiegoś powodu przeczuwała, że ono czyha na Randa, nie na nią.
Zastanawiała się, czy ta kobieta to Moiraine i zbeształa się za taką myśl. Liandrin bardziej pasowała do tej roli. Albo może Alanna, ona też się interesowała Randem.
Jakoś nie potrafiła opowiedzieć o wszystkim Anaiyi.
— Anaiya Sedai — zaczęła zgodnie z etykietą — wiem, że to brzmi głupio, ale on się znalazł w niebezpieczeństwie. Wielkim niebezpieczeństwie. Jestem o tym przekonana. Czuję to. Nawet teraz.
Anaiya wyraźnie się nad czymś zastanawiała.
— No cóż — odparła cichym głosem — istnieje możliwość, której nikt dotąd nie brał w rachubę, lecz ja zaryzykuję takie stwierdzenie. Możesz być Śniącą. Szansa na to jest niewielka, dziecko, ale... Nie miałyśmy w swoich szeregach żadnej Śniącej od... czterystu albo i pięciuset lat. A ten dar jest blisko związany z głoszeniem Przepowiedni. Jeśli naprawdę potrafisz Śnić, to być może również potrafisz głosić Przepowiednie. Coś takiego to palec w oczy Czerwonych. Naturalnie mógł ci się przyśnić zwykły koszmar, spowodowany późną porą i zimną strawą, a poza tym nasza podróż jest wyczerpująca od chwili, gdy opuściliśmy Fal Dara. No i ty tęsknisz za tym młodym człowiekiem. To powód znacznie bardziej prawdopodobny. Tak, tak, dziecko, ja to wiem. Martwisz się o niego. Czy w swoim śnie widziałaś znaki wskazujące, jaki to rodzaj niebezpieczeństwa?
Egwene potrząsnęła głową.
— On po prostu zniknął, a ja poczułam niebezpieczeństwo. I zło. Czułam je, jeszcze zanim zniknął. — Zadrżała i roztarła ręce. — Nadal je czuję.
— Cóż, porozmawiamy o tym jeszcze na pokładzie „Królowej rzeki”. Jeśli jesteś Śniącą, dopilnuję, byś otrzymała nauki, jakich Moiraine powinna ci udzielić, gdyby tu... Hej wy tam! — krzyknęła Aes Sedai tak nagle, że Egwene aż podskoczyła. Wysoki mężczyzna, który właśnie przysiadł na kadzi z winem, też podskoczył. Kilku innych przyśpieszyło kroku. — To czeka na załadunek i nie służy do siedzenia! Porozmawiamy o tym na łodzi, dziecko. Nie, ty głupcze! Sam tego nie udźwigniesz! Chcesz sobie coś zrobić?
Anaiya zeszła z przystani, ukazując nieszczęsnym wieśniakom jeszcze bardziej nieokrzesaną stronę swego języka, o którą Egwene nigdy by jej nie podejrzewała.
Egwene wytężyła oczy, patrząc w stronę skrytego w mroku południa. On tam gdzieś był. Nie w Fal Dara, nie na Ugorze. Była pewna.
„Uważaj na siebie, ty idioto z kłębem wełny zamiast rozumu. Jeśli dasz się zabić, zanim ja cię z tego wyciągnę, to obedrę cię żywcem ze skóry”.
Nie przyszło jej do głowy, by zadać sobie pytanie, w jaki sposób ona go z czegoś wyciągnie, skoro właśnie znajdowała się w drodze do Tar Valon.
Otuliła się szczelniej płaszczem i wyruszyła na poszukiwanie łódki płynącej do „Królowej rzeki”.