Noc na zboczu Sztyletu Zabójcy Rodu była zimna, noce w górach zawsze są zimne. Od wierzchołków nadlatywały podmuchy wiatru, niosące lodowaty chłód od okrywających je śniegów. Pogrążony w półśnie Rand przewracał się na twardej ziemi, naciągając na siebie płaszcz i koc. Ręka powędrowała do leżącego obok miecza.
„Jeszcze jeden dzień — rozmyślał ospale. — Jeszcze tylko jeden i potem ruszymy w drogę. Jeśli nikt się tu jutro nie pojawi, Ingtar albo Sprzymierzeńcy Ciemności, obojętnie, to odwiozę Selene do Cairhien”.
Już to sobie wcześniej przyrzekał. Każdego dnia wdrapywali się na zbocze góry, obserwując miejsce, w którym Hurin znalazł trop, w tamtym innym świecie — gdzie zgodnie ze słowami Selene mieli się z całą pewnością pojawić w tym świecie Sprzymierzeńcy Ciemności — a on powtarzał sobie, że czas już ruszać. I wtedy Selene opowiadała mu o Rogu Valere, dotykała jego ręki, zaglądała w oczy i ani się nie połapał, a już się zgadzał na jeszcze jeden dzień, zanim odjadą.
Dygocząc od przenikającego go zimna, myślał o Selene dotykającej jego ręki i zaglądającej mu w oczy.
„Gdyby Egwene to wiedziała, to by mnie ostrzygła jak owcę, Selene też. Egwene już pewnie dotarła do Tar Valon, pobiera nauki, dzięki którym zostanie Aes Sedai. Następnym razem, jak mnie zobaczy, będzie pewnie chciała mnie poskromić”.
Gdy przewrócił się na drugi bok, jego ręka zesunęła się z miecza i dotknęła tobołka kryjącego harfę i flet Thoma Merrilina. Palce bezwiednie zacisnęły się na płaszczu barda.
„Chyba wtedy byłem szczęśliwy, mimo że uciekałem, by ratować życie. Grałem na flecie, żeby zarobić na kolację. Byłem zbyt głupi, by wiedzieć, co się dzieje. Nie ma odwrotu”.
Poczuł dreszcz, otworzył oczy. Jedyne światło padało od ubywającego księżyca, zawisłego nisko na niebie. Ognisko zdradziłoby ich obecność tym, których wypatrywali. Loial mruknął coś przez sen, głuchym pomrukiem. Któryś z koni zastukał kopytem. Pierwszy trzymał wartę Hurin, stał na kamiennym występie nieco wyżej na zboczu góry, niebawem miał przyjść i zbudzić Randa.
Rand przewrócił się na drugi bok... i znieruchomiał. W świetle księżyca zobaczył sylwetkę Selene, pochylającą się nad jego sakwami, z dłońmi przy sprzączkach. Jej biała suknia promieniowała bladym światłem.
— Potrzebujesz czegoś?
Podskoczyła i spojrzała w jego stronę.
— Przes... przestraszyłeś mnie.
Zerwał się z ziemi, zrzucając koc, owinął się płaszczem i podszedł do niej. Był pewien, że zanim położył się spać, ustawił sakwy tuż przy swoim boku, zawsze trzymał je blisko siebie. Odebrał Selene sakwy. Wszystkie sprzączki były zapięte, nawet ta przy bocznej kieszeni, w której schowany był inkryminujący sztandar.
„W jaki sposób moje życie ma od niego zależeć? Jeśli ktoś go zobaczy i będzie wiedział, co to jest, to zginę od razu”.
Spojrzał podejrzliwie.
Selene nie ruszyła się z miejsca, podniosła na niego wzrok. W jej ciemnych oczach połyskiwał księżyc.
— Przyszło mi do głowy — powiedziała — że już za długo noszę tę suknię. Mogłabym ją przynajmniej wytrzepać, gdybym miała co na siebie włożyć w międzyczasie. Na przykład którąś z twoich koszul.
Rand pokiwał głową, czując natychmiastową ulgę. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, jej suknia wydała mu się taka czysta, pamiętał jednak, jak Egwene musiała zawsze od razu usunąć każdą plamkę ze swojej sukni.
— Oczywiście.
Otworzył pojemną kieszeń, do której wepchnął wszystko z wyjątkiem sztandaru i wyciągnął jedną ze swych koszul z białego jedwabiu.
— Dziękuję ci.
Jej ręce powędrowały do pleców. Do guzików, zorientował się.
Odwrócił się błyskawicznie, z otwartymi szeroko oczyma.
— Byłoby mi znacznie łatwiej, gdybyś mi pomógł.
Rand kaszlnął nerwowo.
— To nie uchodzi. Nie jesteśmy z sobą zaręczeni, ani też...
„Przestań o tym myśleć! Nigdy się z nikim nie ożenisz”.
— To po prostu nie uchodzi.
Pod wpływem jej cichego śmiechu poczuł, jak dreszcz spływa mu po plecach, jakby przejechała palcem po jego kręgosłupie. Usiłował nie słuchać szeleszczenia, które rozległo się za nim.
— Aha... jutro... jutro ruszamy do Cairhien — wykrztusił.
— A co z Rogiem Valere?
— Może się pomyliliśmy. Może oni tu wcale nie przyjadą. Hurin twierdzi, że w Sztylecie Zabójcy Rodu jest wiele przełęczy. Gdyby skręcili tylko odrobinę dalej na zachód, to wcale nie musieliby wjeżdżać w góry.
— Ale szlak, który tropiliśmy, prowadził do tego miejsca. Oni się tu pojawią. Tutaj pojawi się Róg. Już możesz się odwrócić.
— Ty tak twierdzisz, ale nie wiemy...
Odwrócił się i słowa zamarły mu na ustach. Stała z suknią przewieszoną przez ramię, ubrana w jego koszulę, która zwisała z niej workowatymi fałdami. Koszula miała długie ogony, uszyta została na jego wzrost, lecz Selene była wysoka jak na kobietę. Koszula sięgała jej nieco dalej niż do połowy ud. Nie to, żeby nigdy nie widział kobiecych nóg; dziewczęta w Dwu Rzekach zawsze podkasywały spódnice, gdy chciały brodzić w stawach Wodnego Lasu. Przestawały to jednak robić, gdy osiągały już taki wiek, że mogły zaplatać włosy, a poza tym tutaj panowały ciemności. Poświata księżyca niczym łuną rozświetlała jej skórę.
— Czego to nie wiecie, Rand?
Brzmienie jej głosu zmroziło mu stawy. Głośno kaszlnął i szybko odwrócił twarz w inną stronę.
— Uh... myślę... uh... ja... uh...
— Pomyśl o sławie, Rand. — Dotknęła jego pleców; w ostatniej chwili udało mu się uratować od hańby, jaką by się okrył, gdyby jednak pisnął. — Pomyśl o sławie, jaka przypadnie temu, który odnajdzie Róg Valere. Jaka dumna będę, mogąc stanąć u boku tego, który będzie dzierżył Róg. Nie masz pojęcia o wyżynach, na jakie oboje się wzniesiemy, ty i ja. Z Rogiem Valere w dłoniach możesz być koronowany na króla. Możesz być drugim Arturem Hawkingiem. Ty...
— Lordzie Rand! — usłyszeli Hurina, który właśnie wpadł zadyszany do obozowiska. — Mój panie, oni... — Zatrzymał się z poślizgiem, w gardle coś mu zabulgotało. Wbił oczy w ziemię, stał wykręcając dłonie. — Wybacz mi, o pani. Nie chciałem... Ja... Wybacz mi.
Podniósł się Loial, strącając z siebie koc i płaszcz.
— Co się dzieje? Czy to już moja kolej pełnić wartę? — Spojrzał w stronę Randa i Selene, nawet w świetle księżyca widać było jak wybałusza oczy.
Rand usłyszał za sobą westchnienie Selene. Odsunął się od niej, nadal na nią nie patrząc.
„Ma takie białe nogi, takie gładkie”.
— Co jest, Hurin? — Mówił teraz bardziej opanowanym głosem; był zły na Hurina, na siebie samego, na Selene?
„Nie mam powodu, by się na nią gniewać”.
— Czy coś zauważyłeś, Hurin?
Węszyciel przemówił, nie podnosząc oczu.
— Ognisko, mój panie, tam na wzgórzach. Z początku go nie zauważyłem. Jest małe i ukryte, ale ci, którzy je rozpalili, kryją się przed kimś, kto ich ściga, a nie kimś, kto mógłby się znajdować przed nimi, w górach. Dwie mile, lordzie Rand. Na pewno mniej niż trzy.
— Fain — orzekł Rand. — Ingtar nie bałby się, że ktoś go ściga. To na pewno Fain. — Nagle nie bardzo wiedział, co robić. Czekali na Faina, ale teraz, gdy ten człowiek znajdował się w odległości mili, nagle stracił całą pewność. — Rano... Rano pojedziemy ich śladem. Jak dotrą tu Ingtar i pozostali, to będziemy ich mogli wskazać.
— I tym sposobem — powiedziała Selene — pozwolisz Ingtarowi zdobyć Róg Valere. I sławę.
— Ja nie chcę... — Niewiele myśląc, odwrócił się, ona stała tam, z tymi bladymi nogami w świetle księżyca i tak zupełnie niezakłopotana ich nagością, jakby byli sami.
„Jakbyśmy byli sami — przyszło mu do głowy. — Ona pragnie mężczyzny, który odnajdzie Róg”.
— Nie damy rady we trzech go odebrać. Ingtarowi towarzyszy dwudziestu lansjerów.
— Nie wiesz na pewno, czy rzeczywiście nie możesz go odebrać. Ilu towarzyszy temu człowiekowi? Tego też nie wiesz. — Jej głos był spokojny, lecz słychać w nim było napięcie. — Nawet nie wiesz, czy ci ludzie, którzy rozbili obozowisko rzeczywiście mają Róg. Jedyny sposób to pójść i sprawdzić. Zabierz z sobą alantina, on ma chyba bystry wzrok, nawet w świetle księżyca. Poza tym dość sił, by ponieść szkatułę z Rogiem, gdybyś podjął właściwą decyzję.
„Ona ma rację. Nie wiesz na pewno, czy to Fain”.
Nie byłoby najlepiej, gdyby kazał Hurinowi szukać nie istniejącego tropu i wszyscy znaleźliby się na otwartej przestrzeni w momencie przybycia prawdziwych Sprzymierzeńców Ciemności.
— Pojadę sam — powiedział. — Hurin i Loial będą cię strzegli.
Śmiejąc się, Selene podeszła do niego z taką gracją, jakby tańczyła. Cienie rzucane przez księżyc okrywały jej twarz tajemniczym woalem, a gdy spojrzała na niego, ta tajemniczość sprawiła, że wydała się jeszcze piękniejsza.
— Sama potrafię się strzec, dopóki ty nie wrócisz, żeby mnie chronić. Zabierz alantina.
— Ona ma rację, Rand — powiedział Loial i wstał. — Lepiej widzę w świetle księżyca niż ty. Dzięki moim oczom nie będziesz musiał podchodzić tak blisko, jak będąc sam.
— Bardzo dobrze. — Rand podszedł do swojego miecza i przypiął go do pasa. Łuk i kołczan zostawił tam, gdzie leżały, łuk nie był zbyt przydatny w ciemnościach, a poza tym miał zamiar tylko patrzeć, a nie walczyć. — Hurin, pokaż mi to ognisko.
Razem z węszycielem wdrapali się na skalny nawis, który niczym ogromny kamienny kciuk wystawał ze zbocza góry. Ognisko było tylko małą plamką — z początku, gdy Hurin próbował mu je pokazać, nie potrafił go nawet wypatrzeć. Ten, kto je rozpalił, wyraźnie nie chciał, by go zauważono. Zapamiętał dokładnie to miejsce.
Zanim wrócili do obozu, Loial już osiodłał Rudego i własnego konia. Gdy Rand wspinał się na grzbiet gniadosza, Selene złapała go za rękę.
— Pamiętaj o sławie — wyszeptała. — Pamiętaj.
Koszula wydawała się pasować na nią lepiej, niż pamiętał, bardziej uwydatniała jej kształty.
Zrobił głęboki wdech i cofnął rękę.
— Strzeż jej, choćbyś miał poświęcić własne życie, Hurin. Loial? — Delikatnie uderzył piętami boki Rudego. Ogromny wierzchowiec Ogira ruszył za nim ciężkim krokiem.
Nie próbowali jechać szybko. Noc skryła zbocze góry, a cienie rzucane przez księżyc sprawiały, że kroki stawiało się niepewnie. Ognisko zniknęło już z zasięgu oczu Randa — bez wątpienia było jeszcze lepiej ukryte przed wzrokiem znajdującym się na tym samym poziomie — ale pamiętał dobrze jego położenie. Dla kogoś, kto nauczył się polować w gęstwinach Zachodniego Lasu, w Dwu Rzekach, odnalezienie ogniska nie mogło być czymś trudnym.
„I co potem?”
Przed oczyma stanęła mu twarz Egwene.
„Jaka dumna będę, mogąc stanąć obok tego, który będzie dzierżył Róg”.
— Loial — powiedział nagle, usiłując uporządkować myśli — kim jest ten alantin, którym ona cię tytułuje? — To z Dawnej Mowy, Rand. — Koń Ogira szedł niezdarnymi krokami, ale odnajdywał drogę z taką pewnością, jakby to był biały dzień. — To oznacza Brata i jest to skrót od tia avende alantin. Brat Drzew. Drzewny Brat. To ceremonialny tytuł, ale słyszałem, że w Cairhien są bardzo ceremonialni. W każdym razie w Domach szlachetnie urodzonych. Ci prości ludzi, których poznałem, są dosyć bezpośredni.
Rand zmarszczył brwi. Pasterz nie bardzo by się nadawał na gościa w domu jakichś cairhieńskich wielmożów, ściśle przestrzegających ceremoniałów.
„Światłości, Mat miał rację. Jesteś obłąkany, masz wielką i pustą głowę. Ale gdybym mógł się ożenić...”
Bardzo chciał już przestać o tym wszystkim myśleć i zanim się zorientował, w jego wnętrzu pojawiła się pustka, sprawiając, że myśli stały się odległe, jakby należały do kogoś innego. Saidin zaświecił w jego stronę, skinął na niego. Zazgrzytał zębami i próbował go ignorować, przypominało to ignorowanie węgla płonącego we wnętrzu czaszki, ale przynajmniej udało mu się trzymać go z dala od siebie. Nieomal. Już prawie opuszczał pustkę, ale tam w mroku czekali Sprzymierzeńcy Ciemności, z każdą chwilą coraz bliżsi. I trolloki. Potrzebował pustki, potrzebował nawet jej niepokojącego spokoju.
„Nie muszę go dotykać. Nie muszę”.
Po jakimś czasie ściągnął wodze Rudego. Stali u podstawy wzgórza, porastające je skąpo drzewa odznaczały się czarnymi sylwetami na tle nocy.
— Chyba już jesteśmy blisko — powiedział cicho. — Dalej lepiej będzie pójść pieszo. — Zsunął się z siodła i przywiązał wodze gniadosza do gałęzi.
— Dobrze się czujesz? — wyszeptał Loial, zsiadając. — Masz dziwny głos.
— Nic mi nie jest. — Zorientował się, że mówi nienaturalnym głosem. Napiętym. Saidin wołał do niego.
„Nie!”
— Uważaj. Nie mogę być całkowicie pewien, jak to daleko stąd, ale to ognisko płonie gdzieś tuż przed nami. Chyba na szczycie tego wzgórza.
Ogir skinął głową.
Rand powoli przekradał się od drzewa do drzewa, ostrożnie stawiając każdy krok, mocno ściskając miecz, by nie zaczepić nim o jakiś pień drzewa i nie wywołać hałasu. Cieszył się, że nie rosły tam żadne zarośla. Loial szedł za nim jak wielki cień, jego sylwetka całkowicie roztapiała się w ciemności. Świat kąpał się w księżycowych cieniach i mroku.
Nagle za sprawą jakiegoś figla, spłatanego przez światło księżyca, cienie na jego drodze rozproszyły się, zastygł w półkroku, wsparty o szorstki pień drzewa skórzanego. Ciemne pagórki, wystające z ziemi, okazały się ludźmi otulonymi w koce, za nimi widać było grupę większych pagórków. Trolloki. To one spały przy ognisku. Promień księżyca, błąkający się między gałęziami drzew, odbił się od ziemi srebrzystozłotym blaskiem w połowie odległości dzielącej obie grupy śpiących. Promień jakby pojaśniał, przez krótką chwilę Rand widział to wyraźnie. Obok tego źródła blasku spał jakiś człowiek, lecz to nie on przyciągał uwagę.
„Szkatuła. Róg”.
A na nim coś leżało, połyskując czerwienią w świetle księżyca.
„Sztylet! Po co Fain miałby kłaść...?”
Nagle Loial zakrył swą ogromną dłonią usta Randa, a przy okazji również sporą część jego twarzy. Obrócił się, by spojrzeć na Ogira. Loial wskazał w prawo, powoli, jakby nagłym ruchem mógł przyciągnąć czyjąś uwagę.
Z początku Rand niczego nie widział, po chwili, w odległości najwyżej dziesięciu kroków od nich, zauważył jakiś poruszający się cień: wysoki, zwalisty kształt, obdarzony wydatnym pyskiem. Randowi dech uwiązł w gardle. Trollok. Unosił pysk, jakby coś zwęszył. Niektóre potrafiły polować, kierując się zapachem.
Przez chwilę czuł drganie pustki. Ktoś z obozowiska Sprzymierzeńców Ciemności drgnął i trollok obrócił się, by spojrzeć w tamtą stronę.
Rand zastygł w miejscu, czekał, aż otoczy go spokój pustki. Obejmował dłonią rękojeść miecza, ale nawet o nim nie myślał. Wszystko stało się pustką. Cokolwiek miało się dziać, działo się. Patrzył na trolloka nawet nie mrugnąwszy powieką.
Cień z wielkim pyskiem obserwował obóz Sprzymierzeńców Ciemności jeszcze przez chwilę, po czym, jakby w pełni usatysfakcjonowany, ułożył się na ziemi obok drzewa. Nieomal natychmiast zaczął z tamtej strony napływać głuchy odgłos przypominający rozdzieranie zgrzebnej tkaniny.
Loial przyłożył usta do ucha Randa.
— Zasnął — wyszeptał takim tonem, jakby temu nie dowierzał.
Rand skinął głową. Ojciec mówił mu, że trolloki są leniwe, skłonne do porzucania wszelkich innych niż zabijanie zadań, o ile nie zmuszał ich do tego strach. Obrócił się twarzą w stronę obozu.
Wciąż panował tam bezruch i cisza. Promień księżyca nie odbijał się już od szkatuły, jednakże wiedział teraz, który to cień. Widział szkatułę w umyśle, unosiła się w pustce, połyskując złotem, inkrustowana srebrem, zawieszona w łunie saidina. Róg Valere i upragniony sztylet Mata, obydwa w zasięgu ręki. Razem ze szkatułą unosiła się twarz Selene. Mogliby rankiem ruszyć w pościg za orszakiem Faina i czekać, dopóki nie dołączy do nich Ingtar. O ile Ingtar przybędzie, o ile jest w stanie znaleźć trop bez węszyciela. Nie, lepszej okazji już nigdy nie będzie. Wszystko w zasięgu ręki. Selene czekała na niego w górach.
Gestem ręki nakazując Loialowi, by szedł za nim, Rand położył się na brzuchu i zaczął się czołgać w stronę szkatuły. Usłyszał zduszony jęk Ogira, nie spuszczał jednak wzroku ze znajdującego się przed nim ciemnego wzgórka.
Sprzymierzeńcy Ciemności i trolloki leżeli po lewej i prawej stronie, on jednak widział kiedyś, jak Tam podkradł się do jelenia tak blisko, że zdołał położyć dłoń na jego boku, zanim zwierzę uciekło. Próbował nauczyć się tego od Tama.
„Obłęd!”
Myśl przeleciała obok, niewyraźna, nieomal poza zasięgiem.
„To obłęd! Popadasz-w-obłęd!”
Ciemne myśli, cudze myśli.
Powoli, bezszelestnie podpełzł do tego jedynego, wyjątkowego cienia i wyciągnął rękę. Poczuł pod palcami skomplikowane zdobienia wyryte w złocie. To była szkatuła, w której krył się Róg Valere. Dotknął jeszcze innego przedmiotu, leżącego na wieku. Sztylet, nie schowany do pochwy. Wytrzeszczył oczy, próbując przebić mrok. Przypomniawszy sobie, co ten sztylet zrobił z Matem, cofnął się natychmiast, a pustka zachybotała pod wpływem zdenerwowania.
Śpiący nie opodal człowiek — w odległości nie więcej niż dwa kroki od szkatuły, nikt z pozostałych nie spał tak blisko — jęknął przez sen i zaczął się gwałtownie wiercić pod kocami. Rand czekał, aż pustka wymiecie myśl i lęk z umysłu. Pomrukując coś z niepokojem przez sen, mężczyzna znieruchomiał.
Rand jeszcze raz wyciągnął dłoń w stronę sztyletu, nie dotykając go jednak. Na samym początku nie zrobił Matowi nic złego. W każdym razie niewiele, nie w szybkim tempie. Jednym zdecydowanym ruchem uniósł sztylet, schował go za pas i oderwał rękę, jakby to miało skrócić czas, w trakcie którego stykał się z jego nagą skórą. Gdyby jednak mu zaszkodził, wówczas Mat umarłby bez sztyletu. Czuł go na sobie, jakby to był ciężar ciągnący w dół. Przygniatający go. Niemniej jednak w pustce wrażenia zmysłowe były czymś równie odległym jak myśli, toteż dotknięcie sztyletu prędko wyblakło, jakby z dawna był do niego przyzwyczajony.
Jeszcze chwilę tylko zmarnował na wpatrywanie się w spowitą w cień szkatułę — Róg na pewno był w środku, ale nie wiedział, jak się ją otwiera, a sam nie dałby rady jej udźwignąć — pa czym odwrócił się w poszukiwaniu Loiala. Ogir przykucnął niedaleko od niego, ogromna głowa obracała się na wszystkie strony, gdy patrzył to na ludzkie kształty Sprzymierzeńców Ciemności, to na śpiące trolloki. Nawet pomimo mroku widać było wyraźnie, że oczy Loiala już nie mogą być szerzej otwarte, w świetle księżyca przypominały spodki. Rand wyciągnął rękę i ujął jego dłoń.
Ogir drgnął i głośno wciągnął powietrze. Rand przyłożył palec do ust, ułożył rękę Loiala na szkatule i wykonał gest naśladujący podnoszenie. Przez jakiś czas — wydawał się trwać wieczność, w samym środku nocy, zewsząd otoczeni Sprzymierzeńcami Ciemności i trollokami, mimo że nie mogło to trwać dłużej niż kilka uderzeń serca — Loial tylko wytrzeszczał oczy. Potem powoli objął ramionami złotą skrzynkę i wstał. Wydawało się, że zrobił to bez najmniejszego wysiłku.
Równie ostrożnie, a nawet jeszcze ostrożniej niż wchodząc tu, Rand zaczął się wycofywać z obozu, w ślad za Loialem i szkatułą. Ściskając oburącz rękojeść miecza, obserwował śpiących Sprzymierzeńców Ciemności, znieruchomiałe sylwetki trolloków. W miarę jak oddalali się od obozu, wszystkie te cieniste postacie pozwalały wchłaniać się coraz mocniej mrokowi.
„Prawie wolni. Udało się!”
Człowiek, który spał obok szkatuły, znienacka usiadł ze zduszonym jękiem, po czym poderwał się na równe nogi.
— Zniknął! Budzić się, plugawcy! Zniiiknąąął!
Był to głos Faina, Rand rozpoznał go nawet w pustce. Pozostali wstawali z ziemi, Sprzymierzeńcy Ciemności i trolloki pytali głośno, co się stało, pomrukiwali i powarkiwali. Głos Faina przeszedł we wściekłe wycie.
— Wiem, że to ty, al’Thor! Ukrywasz się przede mną, ale ja wiem, że tam gdzieś jesteś! Znajdźcie go! Znajdźcie go! Al’Thoooor!
Ludzie i trolloki pierzchali na wszystkie strony.
Otulony w przestrzeń pustki Rand na moment nie przestawał iść. Nieomal zapomniany podczas wchodzenia do obozowiska saidin zaczął w nim pulsować.
— On nas nie widzi — szepnął Loial. — Jak już dotrzemy do koni...
Z ciemności wyskoczył na nich trollok, mimo ludzkiej twarzy, w miejscu, gdzie powinny być usta i nos, miał okrutny orli dziób. W powietrza rozległ się świst przypominający cięcie sierpem.
Rand poruszał się nie zwiedziony żadnymi myślami. Stał się jednym z ostrzem. Kot Tańczy na Murze. Trollok krzyknął przeraźliwie, gdy upadał, krzyknął raz jeszcze, gdy zdychał.
— Biegnij, Loial! — rozkazał Rand. Słyszał wołanie saidina. — Biegnij!
Niewyraźnie zauważył, jak Loial przechodzi w niezdarny galop, w mroku nocy bowiem zamajaczyła sylwetka następnego trolloka, obdarzonego pyskiem i kłami dzika, z uniesionym toporem. Rand gładko wślizgnął się między trolloka i Ogira, Loial musiał wynieść Róg. Wyższy od Randa o całą głowę i ramiona, o połowę szerszy, trollok napadł go z tłumionym warkotem. Tym razem nie wydał żadnego krzyku. Cofał się tyłem w ślad za Loialem, lustrując wzrokiem noc. Saidin śpiewał do niego, jakże słodko brzmiała jego pieśń.
„Niechaj Moc spali ich wszystkich, niech spali Faina i pozostałych na popiół. Nie!”
Oto jeszcze dwóch trolloków, wilk i baran, połyskujące zęby, skręcone rogi. Jaszczurka na Gałęziach Głogu. Uniósł się gładko na kolano, gdy drugi zwalił się na ziemię, nieomal ocierając rogami o jego ramię. Pieśń saidina pieściła go uwodzicielsko, ciągnęła go za tysiąc jedwabnych sznurów.
„Spalić ich wszystkich Mocą. Nie. Nie! Lepiej samemu umrzeć. Gdybym sam zginął, wszystko by się skończyło”.
Pojawiła się cała grupa trolloków, rozglądali się niepewnie. Było ich trzech, czterech. Nagle jeden z nich wskazał Randa, pozostali podjęli jego wycie i ruszyli do szarży.
— Niech się to skończy! — krzyknął Rand i skoczył im na spotkanie.
Na moment, jakby zaskoczeni, zwolnili, po czym znowu ruszyli, wydając gardłowe okrzyki, żądni krwi, z wzniesionymi mieczami i toporami. Zatańczył między nimi w takt pieśni saidina. Koliber Całuje Różę. Jaka śliczna pieśń. Kot na Gorącym Piasku. Jak nigdy przedtem miecz wydawał się żyć w jego rękach, walczył, jakby ostrze ze znakiem czapli miało nie dopuszczać do niego saidina. Czapla Rozwija Skrzydła.
Rand zapatrzył się zdumiony na znieruchomiałe kształty leżące dokoła na ziemi.
— Lepiej samemu umrzeć — powiedział półgłosem. Podniósł oczy i spojrzał na wzgórze, na którym znajdował się obóz. Był tam Fain, Sprzymierzeńcy Ciemności i jeszcze inne trolloki. Nie pokona ich wszystkich. Nie uda mu się stawić im wszystkim czoło i przeżyć. Zrobił krok w tamtą stronę. Następny.
— Rand, chodź tu! — Naglące, wyszeptane wołanie Loiala napłynęło do niego przez pustkę. — Na życie i Światłość, Rand, chodź tutaj!
Rand pochylił się ostrożnie, by wytrzeć miecz o kaftan trolloka. Potem, równie ceremonialnie, jakby obserwował go Lan, schował ostrze do pochwy.
— Rand!
Jakby nic go nie ponaglało, dołączył do Loiala przy koniach. Ogir przywiązywał szkatułę do siodła paskami od sakwy. Pod spód wepchnął swój płaszcz, by szkatuła mogła bezpiecznie utrzymać się na okrągłym siedzeniu siodła.
Saidin przestał śpiewać. Wywracająca żołądek łuna była tam, ale cofała się, jakby rzeczywiście odparł jej napór. Przejęty zdziwieniem pozwolił pustce zniknąć.
— Ja chyba popadam w obłęd — powiedział.
Nagle uświadamiając sobie, gdzie są, obejrzał się w stronę, z której przyszli. Z kilkunastu różnych kierunków dobiegały go krzyki i wycia, oznaki poszukiwań, ale nie pościgu. Na razie. Dosiadł grzbietu Rudego.
— Czasami nie rozumiem połowy tego, co mówisz — oświadczył Loial. — Skoro już musisz popaść w obłęd, to czy nie możesz tego zrobić dopiero wtedy, jak już wrócimy do lady Selene i Hurina?
— Jak masz zamiar jechać z tym w siodle?
— Będę biegł! — Na poparcie swych słów narzucił szybki krok, ciągnąc za sobą konia. Rand ruszył zaraz za nim.
Tempo narzucone przez Loiala dorównywało końskiemu cwałowi. Rand był przekonany, że Ogirowi nie uda się w ten sposób biec długo, jednakże nogi Loiala bynajmniej nie osłabły. Rand stwierdził, że być może wcale nie kłamał, przechwalając się kiedyś, że potrafi prześcignąć konia. Podczas biegu Loial oglądał się za siebie co jakiś czas, jednakże okrzyki Sprzymierzeńców Ciemności i wycia trolloków cichły w oddali.
Mimo że teren zaczął się już lekko wznosić w górę, Loial prawie wcale nie zwolnił kroku, wbiegł do ich obozowiska na zboczu góry, lekko tylko zadyszany.
— Macie go! — W głosie Selene słychać było triumf, gdy jej wzrok padł na ozdobną szkatułę przymocowaną do siodła Loiala. Znowu miała na sobie suknię, Randowi wydawała się biała jak śnieg. — Wiedziałam, że dokonasz właściwego wyboru. Czy ja mogę... na niego popatrzeć?
— Czy któryś z nich was ścigał, mój panie? — spytał z niepokojem Hurin. Popatrzył na szkatułę ze zgrozą, lecz jego oczy ześlizgnęły się w mrok, w dół zbocza. — Jeśli ruszyli w pogoń, musimy jak najszybciej stąd uciekać.
— Moim zdaniem nie. Idź na ten występ skalny i sprawdź, czy coś widzisz. — Gdy Hurin pobiegł na zbocze góry, Rand wyskoczył z siodła. — Selene, nie wiem, jak się otwiera tę szkatułę. Loial, a ty?
Ogir pokręcił głową.
— Daj, to spróbuję... — Słuszny, jak na kobietę, wzrost nie pomógł, siodło Loiala znajdowało się bardzo wysoko ponad ziemią. Selene wyciągnęła się do góry, by dotknąć misternie wyrytych wzorów na szkatule, pogładziła je dłońmi, nacisnęła. Rozległ się szczęk, Selene podważyła i otwarła wieko.
Gdy stawała na palcach, by włożyć rękę do środka, Rand sięgnął ponad jej ramieniem i uniósł Róg Valere. Już raz go widział, ale nigdy nie dotknął. Mimo iż pięknie wykonany, nie sprawiał wrażenia czegoś bardzo starego, ani obdarzonego wielką mocą. Skręcony złoty róg, połyskujący bladym blaskiem, z inkrustowanym srebrnym napisem wijącym się wokół czaszy. Dotknął palcem dziwacznych liter. Wydały się wchłaniać promienie księżyca.
— Tia mi aven Moiridin isainde vadin — odczytała Selene. — „Grób nie będzie przeszkodą na moje wezwanie”. Czeka cię jeszcze większa sława niż Artura Hawkinga.
— Zabieram go do Shienaru, do lorda Agelmara.
„Powinien trafić do Tar Valon — pomyślał — ale ja już skończyłem z Aes Sedai. Niech Agelmar albo Ingtar go do nich zawiezie”.
Schował Róg z powrotem do szkatuły, przykuwał wzrok odbitym światłem księżyca.
— To obłęd — orzekła Selene.
Rand wzdrygnął się, słysząc te słowa.
— Obłęd, nie obłęd, to mam właśnie zamiar zrobić. Mówiłem ci, Selene, nie pragnę udziału w sławie. Jeszcze dzisiaj, w tym miejscu, wydawało mi się, że pragnę. Przez jakiś czas wydawało mi się, że chcę...
„Światłości, jest taka piękna. Egwene. Selene. Nie jestem wart żadnej z nich”.
— Coś mnie chyba opętało.
"Saidin przybył po mnie, ale odpędziłem go mieczem. A może to też obłęd?”
Zrobił głęboki wdech.
— Róg Valere należy do Shienaru. A jeśli nawet nie, to lord Agelmar będzie wiedział, co z nim zrobić.
Wrócił z gór Hurin.
— Znowu zapłonęło tam ognisko, lordzie Rand, tym razem o wiele większe. I wydało mi się, że słyszę krzyki. Chyba jeszcze nie wyruszyli w góry.
— Źle mnie zrozumiałeś, Rand — powiedziała Selene. — Nie możesz teraz wracać. Zobowiązałeś się. Ci Sprzymierzeńcy Ciemności nie odejdą z pokorą, ponieważ zabrałeś im Róg. Na pewno nie. O ile nie znasz jakiegoś sposobu, żeby ich wszystkich zabić, będą na ciebie polować tak samo, jak ty polowałeś na nich.
Długie włosy Selene zafalowały, gdy potrząsnęła głową.
— Dlatego nie możesz się cofać, tylko jechać do przodu. O wiele wcześniej dotrzesz do bezpiecznych murów Cairhien niż do Shienaru. Czy myśl o paru dniach spędzonych w moim towarzystwie jest dla ciebie aż tak przykra?
Rand zapatrzył się na szkatułę. Towarzystwo Selene żadną miarą nie było uciążliwe, jednakże w jej obecności nie umiał się wystrzec nie pożądanych myśli. Niemniej jednak jazda z powrotem na północ wiązała się z ryzykiem napotkania Faina i jego świty. Tu miała rację. Fain nigdy nie zrezygnuje. Ingtar też nigdy nie zrezygnuje. Jeśli Ingtar będzie nadal podążał na południe, a Rand nie znał powodów, dla których miałby zboczyć z obranej drogi, wówczas przybędzie do Cairhien, prędzej lub później.
— Cairhien — zgodził się. — Będziesz musiała mnie zawieźć do miejsca, w którym mieszkasz, Selene. Nigdy nie byłem w Cairhien. — Wyciągnął rękę, by zamknąć szkatułę.
— Czy zabrałeś coś jeszcze Sprzymierzeńcom Ciemności? — spytała Selene. — Wspominałeś wcześniej o jakimś sztylecie.
„Jak mogłem zapomnieć?”
Pozostawił szkatułę i wyciągnął sztylet zza pasa. Nagie ostrze zakrzywiało się jak róg, rękojeść tworzyły złote smoki. Osadzony w niej, wielki jak paznokieć kciuka, rubin zamrugał w świetle księżyca niby złowrogie oko. Ozdobny, nie różnił się niczym od innych noży, Rand jednak znał jego skazę.
— Bądź ostrożny — powiedziała Selene. — Nie skalecz się.
Rand poczuł, jak przeszywa go dreszcz. Skoro zwykłe noszenie go przy sobie było takie niebezpieczne, to nie chciał myśleć, co mogła spowodować zadana przez niego rana.
— To sztylet z Shadar Logoth — wyjaśnił wszystkim. — Zniekształca każdego, kto nosi go długo przy sobie, przenika do kości skazą, jaką naznaczone jest Shadar Logoth. Bez Uzdrowienia Aes Sedai ta skaza w końcu zabija.
— A więc to właśnie dolega Matowi — powiedział cicho Loial. — Nigdy nie podejrzewałem.
Hurin popatrzył ma sztylet w ręku Randa i otarł swoje ręce o przód kaftana. Węszyciel nie miał najszczęśliwszej miny.
— Nikt z nas nie powinien dotykać go, o ile to nie jest konieczne — ciągnął Rand. — Wymyślę jakiś sposób, by można go było nieść...
— To niebezpieczne. — Selene popatrzyła, krzywiąc się na ostrze, jakby te węże były prawdziwe i jadowite. — Wyrzuć go. Zostaw albo zakop, jeśli nie chcesz, by wpadł w czyjeś ręce, ale pozbądź się go.
— Mat go potrzebuje — odparł stanowczo Rand.
— Jest zbyt niebezpieczny. Sam tak powiedziałeś.
— On go potrzebuje. Amy... Aes Sedai powiedziały, że on umrze, jeśli nie będzie można użyć sztyletu do Uzdrawiania.
„One nadal trzymają go na sznurku, ale to ostrze przetnie ten sznurek. Dopóki nie pozbędę się sztyletu i Rogu, też będą mnie trzymały na sznurku, ale ja nie będę tańczył, choćby nie wiadomo jak zań ciągnęły”.
Ułożył sztylet na szkatule, w skręcie Rogu — dokładnie się w nim mieścił — i zamknął wieko. Rozległ się głośny trzask.
— Szkatuła powinna nas przed nim chronić. — Liczył na to. Lan powiedział, że należy mówić tonem najgłębszego przekonania, gdy jest się czegoś najmniej pewnym.
— Szkatuła na pewno nas ochroni — powiedziała zdenerwowanym głosem Selene. — A teraz mam zamiar dokończyć to, co mi zostało ze snu tej nocy.
Rand pokręcił głową.
— Jesteśmy za blisko. Zdarzało się, że Fain potrafił mnie odnaleźć.
— Szukaj Jedności, w razie gdybyś się bał — poradziła Selene.
— Rano chciałbym się znaleźć tak daleko od Sprzymierzeńców Ciemności, jak się tylko da. Osiodłam twoją klacz.
— Uparciuch! — Sądząc po głosie, była wyraźnie zła, a gdy na nią spojrzał, zobaczył usta wygięte w uśmiechu, który nie ogarniał jej ciemnych oczu. — Uparty mężczyzna przydaje się wtedy...
Zawiesiła głos, martwiąc go. Kobiety często nie dopowiadały pewnych rzeczy, a na podstawie swych skromnych doświadczeń wiedział, że to czego nie mówiły, okazywało się źródłem największych kłopotów. Obserwowała w milczemu, jak nakłada siodło na grzbiet białej klaczy i pochyla się, by umocować popręg.
— Zgromadzić ich tu wszystkich! — warknął Fain.
Trollok o kozim pysku cofnął się przed nim. Ogień, wysoki dzięki spiętrzonemu na stosie drewnu, oświetlał zbocze wzgórza migotliwymi cieniami. Towarzyszący mu ludzie kulili się obok ogniska, bojąc się przebywać w ciemności razem z trollokami.
— Zgromadzić ich wszystkich, a niech który choć pomyśli o ucieczce, to pokazać mu zaraz, czym sobie można za to zasłużyć.
Wskazał trolloka, który jako pierwszy przybył do niego z wieścią, że al’Thora nie można nigdzie znaleźć. Nadal się miotał w błocie powstałym z jego własnej krwi, drgające kopyta ryły w ziemi głębokie bruzdy.
— Idź — szepnął Fain i trollok o kozim pysku pobiegł w mrok.
Fain obejrzał się z pogardą na pozostałych ludzi — „Nadal się mogą przydać” — i obrócił się, by popatrzeć na spowity w ciemnościach Sztylet Zabójcy Rodu. Gdzieś tam, w tych górach, był al’Thor. Z Rogiem. Na samą myśl głośno zazgrzytał zębami. Nie wiedział dokładnie gdzie, ale coś go pchało w stronę tych gór. W stronę al’Thora. Tyle w nim pozostało... z daru... od Czarnego. Ledwie o tym myślał, starał się nie myśleć, dopóki nagle, po tym jak Róg zniknął — „Zniknął!” — al’Thor nie pojawił się tam, przyciągając go jak mięso, które przyciąga wygłodniałe psy.
— Już nie jestem psem. Nie jestem psem! — Słyszał, jak pozostali poruszają się niespokojnie przy ognisku, ale ignorował ich. — Zapłacisz mi za to, co ze mną zrobiono, al’Thor! Cały świat mi zapłaci! — Zaniósł się rechotem, który rozniósł się po nocnym mroku. — Cały świat mi zapłaci!