5 Cień w Shienarze

Ujarzmione! Słowo jakby zadrżało w powietrzu, nieomal dostrzegalnie. W przypadku mężczyzny zdolnego do przenoszenia Mocy, którego należy powstrzymać, zanim obłęd zmusi go do niszczenia wszystkiego co go otacza, nazywa się to poskramianiem, lecz w przypadku Aes Sedai zwano to ujarzmieniem. Ujarzmione! Na zawsze niezdolne do kontrolowania przepływu Jedynej Mocy. Zdolne do wyczuwania saidaru, żeńskiej połowy Prawdziwego Źródła, lecz bez możliwości dotykania go. Pamiętające o tym, co przepadło na zawsze. Robiono to tak rzadko, że od każdej nowicjuszki wymagano, by znała imiona wszystkich Aes Sedai, które ujarzmiono od czasu Pęknięcia Świata i żadna nie umiała o nich myśleć bez drżenia. Kobiety znosiły ujarzmienie nie lepiej niż poskromieni mężczyźni.

Moiraine od samego początku wiedziała, na jakie ryzyko się naraża i zdawała sobie sprawę, że jest ono konieczne. Co wcale nie znaczyło, że przyjemnie było żyć z taką myślą. Zmrużyła oczy, tylko płonąca w nich iskra zdradzała gniew i niepokój.

— Leane poszłaby za tobą do zboczy Shayol Ghul, Siuan i do Otchłani Przeznaczenia. Nie możesz twierdzić, że zdradziłaby ciebie.

— Nie. Ale czy ona uznałaby to za zdradę? Czy to zdrada zdradzić zdrajczynię? Nigdy się nad tym nie zastanawiałaś?

— Nigdy. Robimy to, co zrobić trzeba, Siuan. Obydwie wiedziałyśmy o tym od blisko dwudziestu lat. Koło obraca się tak jak chce, a my zostałyśmy wybrane do tego przez Wzór. Jesteśmy częścią Proroctw, a Proroctwa muszą się spełnić. Muszą!

— Proroctwa muszą się spełnić. Nauczano nas, że tak będzie i być musi, a jednak to spełnienie jest zdradą wszystkiego, czego nas uczono. Niektórzy powiedzieliby, że wszystkiego na straży czego stoimy.

Rozcierając ramiona, Amyrlin podeszła do wąskiej szczeliny, by wyjrzeć na leżący poniżej ogród. Dotknęła zasłon.

— Tu, w komnatach kobiet wiesza się draperie, by złagodzić te ponure wnętrza, sadzi się też piękne ogrody, jednakże nie znajdziesz w tym miejscu niczego, co by nie służyło walce, śmierci i zabijaniu — mówiła dalej tym samym, melancholijnym tonem. — Tylko dwa razy od czasu Pęknięcia Świata pozbawiono Amyrlin jej stuły i laski.

— Tetsuan, która zdradziła Manetheren z zazdrości o moce Elisande, i Bonwhin, która usiłowała wykorzystać Artura Hawkinga jako marionetkę władającą światem, obie omal nie zniszczyły Tar Valon.

Amyrlin nie przestawała przypatrywać się ogrodowi.

— Obydwie Czerwone i zastąpiły je Zasiadające z Błękitnych. Wcale nie chcę być tą trzecią, która utraci stułę i laskę, Moiraine. W twoim przypadku, rzecz jasna, skończyłoby się to ujarzmieniem i wyrzuceniem poza Błyszczące Mury.

— Przede wszystkim Elaida nigdy nie wygra ze mną tak łatwo. — Moiraine wpatrywała się z napięciem w plecy przyjaciółki.

„Światłości, co ją napadło? Nigdy przedtem taka nie była. Gdzie się podziała jej siła, jej zapał?”

— Ale nie dojdzie do tego, Siuan.

Druga kobieta odezwała się w taki sposób, jakby niczego nie usłyszała.

— W moim przypadku byłoby inaczej. Nawet pomimo ujarzmienia, obalonej Amyrlin nie wolno się błąkać na wolności. Mogłaby zostać uznana za męczennicę, stać się przyczyną wystąpień opozycji. Tetsuan i Bonwhin zatrzymano w Białej Wieży jako służące. Zwykłe pomywaczki, które można było pokazywać innym jako ostrzeżenie, jaki los może spotkać najpotężniejsze. Nikt nie będzie spiskował z powodu kobiety, która od świtu do nocy zmywa podłogi i garnki. Owszem, można się nad nią litować, ale nie można brać jej poważnie w rachubę.

Moiraine wsparła pięści o stół, jej oczy płonęły.

— Spójrz na mnie, Siuan. Spójrz na mnie! Chcesz powiedzieć, że się poddajesz, po tych wszystkich latach, po tym, czego dokonałyśmy? Poddać się i pozwolić światu, by dalej tak trwał? I to wszystko z obawy, by nie stać się kimś, kto pilnuje czystości garnków!

Włożyła w ten okrzyk całą pogardę, na jaką umiała się zdobyć i poczuła ulgę, gdy przyjaciółka zwróciła się twarzą ku niej. Nadal była w niej siła, stłumiona, ale była. Oczy barwy czystego błękitu, podobnie jak jej oczy, gorzały gniewem.

— Pamiętam, która piszczała głośniej, gdy nas podnoszono z nowicjuszek. Wiodłaś wygodne życie w Cairhien, Moiraine. Nie przypominało to pracy na łodzi rybackiej. — Nagle Siuan głośno uderzyła o stół. — Nie, nie proponuję, żeby się poddać, ale też nie chcę patrzeć bezsilnie, jak wszystko wyślizguje się z rąk! Jesteś źródłem większości kłopotów, jakie mam z Komnatą. Nawet Zielone dziwią się, dlaczego nie wezwałam cię do Wieży i nie udzieliłam pouczenia. Połowa towarzyszących mi sióstr jest zdania, że powinno się ciebie oddać Czerwonym, a jeśli do tego dojdzie, pożałujesz, żeś nie jest już nowicjuszką, którą nie czeka nic gorszego prócz przemienienia. Światłości! Gdyby któraś z nich pamiętała, że przyjaźniłyśmy się jako nowicjuszki, znalazłabym się tam obok ciebie.

— Miałyśmy plan! Plan, Moiraine! Znaleźć chłopca i sprowadzić go do Tar Valon, gdzie mogłybyśmy go kryć, chronić i dawać mu wskazówki. Od twojego wyjazdu z Wieży, dostałam od ciebie tylko dwie wiadomości. Dwie! Mam wrażenie, że próbuję wodzić Palcami Smoka w ciemności. Jedna wiadomość mówiła, że wyjeżdżacie do Dwu Rzek, że udajecie się do wioski o nazwie Pole Emonda. Już niedługo, pomyślałam, chłopiec zostanie odnaleziony i ona niebawem udzieli mu pomocy. Potem wiadomość z Caemlyn, że wyjeżdżacie do Shienaru, do Fal Dara, a nie do Tar Valon. Fal Dara! Stamtąd do Ugoru jest tak blisko, że nieomal można go dotknąć. Fal Dara, na które trolloki i Myrddraale napadają nieomal co dnia. Blisko dwadzieścia lat planowania i poszukiwań, a ty praktycznie ciskasz te nasze plany pod stopy Czarnego. Czyżbyś popadła w obłęd?

Gdy wreszcie udało jej się ożywić swą rozmówczynię, Moiraine przybrała maskę spokoju. Spokoju i jednocześnie niezachwianego uporu.

— Wzór nie zważa na ludzkie plany, Siuan. Knułyśmy nasze intrygi, a zapomniałyśmy, z czym mamy do czynienia. Ta’veren. Elaida się myli. Artur Paendrag Tanreall nigdy nie był aż tak silnym ta’veren. Koło będzie oplatało Wzór wokół tego młodzieńca jak zechce, niezależnie od naszych planów.

Gniew zniknął z twarzy Amyrlin, ustępując miejsca bladości szoku.

— To brzmi, jakbyś proponowała, że powinnyśmy się poddać. Czy sugerujesz, żebyśmy stanęły na uboczu i przypatrywały się płonącemu światu?

— Nie, Siuan. Nigdy na uboczu.

„A świat i tak zapłonie, Siuan, w taki czy inny sposób, czego byśmy nie zrobiły. Nigdy tego nie potrafiłaś dostrzec.”

— Teraz jednak musimy sobie uświadomić, że nasze plany są ryzykowne. Mamy jeszcze mniej kontroli, niż nam się wydawało. Może nawet tylko tyle, co pod paznokciem. Wieją wichry przeznaczenia, Siuan, i my musimy polecieć wraz z nimi, nieważne, w jakim kierunku.

Amyrlin zadrżała, jakby poczuła lodowatą pieszczotę tych wichrów na swym karku. Jej dłonie powędrowały do spłaszczonej złotej bryły, zręczne palce znalazły właściwe punkty w labiryncie skomplikowanego wzoru. Pomysłowo osadzone wieko uniosło się, ukazując skręcony, złoty róg. Wzięła instrument do rąk i przejechała palcem po zdobnych, srebrnych literach wyrytych w Dawnej Mowie wokół wydętego ustnika.

— Bo nie jest grób przeszkodą na moje wezwanie — przetłumaczyła, tak cicho, jakby mówiła wyłącznie do siebie. — Róg Valere, wykonany po to, by wzywać martwych bohaterów z grobu. A wedle proroctwa miał zostać odnaleziony dokładnie na czas Ostatniej Bitwy.

Gwałtownym ruchem wsunęła Róg do skrzynki i zatrzasnęła wieko, jakby nie potrafiła dłużej znieść jego widoku.

— Agelmar wepchnął mi go do rąk zaraz po zakończeniu ceremonii powitania. Powiedział, że zaczął się bać swego skarbca, odkąd on się tam znalazł. Pokusa była zbyt wielka, wyjaśnił. Samemu zagrać na Rogu i poprowadzić tę hordę, która by odpowiedziała na jego wezwanie, przybywając przez Ugór z północy, celem zrównania Shayol Ghul z ziemią i unicestwienia Czarnego. Cały zapłonął w ekstazie chwały i wtedy jak powiedział, zrozumiał ostrzeżenie, że to nie będzie on, że to nie może być on. Nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie pozbędzie się Rogu, a jednak nadal go pragnął.

Moiraine skinęła głową. Agelmar znał Proroctwo związane z Rogiem, znała je większość tych, którzy walczyli z Czarnym.

„Niechaj ten, co do ust mnie przyłoży, nie o chwale myśli, a tylko o zbawieniu.”

— Zbawienie. — Zasiadająca na Tronie Amyrlin zaśmiała się gorzko. — Sądząc po wyrazie oczu Agelmara, sam nie wiedział, czy oddaje zbawienie, czy też odrzuca potępienie swej własnej duszy. Wiedział tylko, że musi się go pozbyć, zanim spłonie. Próbował zachować to wszystko w tajemnicy, ale po twierdzy już rozeszły się plotki. Mnie jego pokusy są obce, jednak w obecności Rogu czuję, jak ciarki pełzną mi po ciele. Do mojego wyjazdu będzie musiał go na powrót schować w skarbcu. Nie mogłabym spać nawet w pokoju przyległym do tego, w którym on jest. — Potarła czubkami palców zmarszczone czoło i westchnęła. — I miał być odnaleziony nie wcześniej, niż przed Ostatnią Bitwą. Czyżby miała nastąpić tak szybko? Sądziłam... miałam nadzieję, że zostało więcej czasu.

— Cykl Karaethon.

— Tak, Moiraine. Nie musisz mi przypominać. Znam Proroctwa o Smoku równie długo jak ty. — Potrząsnęła głową. — Od czasów Pęknięcia w każdym pokoleniu nie objawiał się więcej niż jeden fałszywy Smok, a teraz trzech jednocześnie wędruje swobodnie po świecie, a było jeszcze trzech innych w ciągu ostatnich dwóch lat. Wzór domaga się Smoka, ponieważ tka się w stronę Tarmon Gai’don. Czasami owładają mną wątpliwości, Moiraine — wyznała z zadumą w głosie, jakby coś ją zastanowiło, po czym kontynuowała zwykłym tonem. — A jeśli Smokiem był właśnie Logain? Potrafił przenosić Moc, zanim Czerwone sprowadziły go do Białej Wieży, a my poskromiłyśmy. Może nim być też Mazrim Taim, ten człowiek z Saldaei. Co robić, jeśli to on? W Saldaei są już nasze siostry, być może już go stamtąd wywiozły. A jeśli myliłyśmy się od samego początku? Co się stanie, jeśli Smok Odrodzony zostanie poskromiony jeszcze zanim zacznie się Ostatnia Bitwa? Nawet proroctwo może się nie sprawdzić, jeśli ten, o którym mówi, padnie ofiarą mordu albo poskromienia. A wtedy staniemy do walki z Czarnym, niczym nagi wobec burzy.

— Żaden nie jest Smokiem, Siuan. Wzór nie domaga się jakiegoś Smoka, tylko prawdziwego Smoka. Dopóki się nie objawi, Wzór będzie bezustannie podrzucał fałszywych Smoków, ale potem już żadnych nie będzie. Gdyby Smokiem był Logain albo któryś z pozostałych, nie byłoby więcej fałszywych.

— On bowiem nadejdzie jako nagły świt i przybyciem swym roztrzaska świat, a potem stworzy na nowo. Albo staniemy nagie wobec burzy albo będziemy się bronić, zasługując potem na ciężką karę. Światłości, dopomóż nam wszystkim.

Zasiadająca na Tronie Amyrlin otrząsnęła się, jakby chciała zrzucić z siebie własne słowa. Jej twarz była napięta, niczym w oczekiwaniu na cios.

— Przede mną nie ukryjesz swych myśli, tak jak przed innymi, Moiraine. Masz jeszcze coś do powiedzenia i nie są to dobre wieści.

Zamiast odpowiedzi Moiraine wyjęła zza paska skórzaną sakiewkę i rozwiązawszy ją, wytrząsnęła zawartość na stół. Wydawało się, że to tylko niewielka kupka porcelanowych okruchów, lśniących czernią i bielą.

Zasiadająca na Tronie Amyrlin dotknęła z ciekawością jednego kawałka i wstrzymała oddech.

Cuendillar.

— Prakamień — potwierdziła Moiraine.

Tajemnica tworzenia cuendillara zaginęła podczas Pęknięcia Świata, lecz to, co powstało z prakamienia, przetrwało kataklizm. Przetrwały nawet przedmioty pochłonięte przez ziemię albo morze, musiały przetrwać. Nie znano siły zdolnej rozbić cuendillar, gdy już stanowił całość, nawet Jedyna Moc skierowana przeciwko prakamieniowi powodowała tylko, że stawał się silniejszy. A więc nie było takiej siły... z wyjątkiem siły, która rozbiła ten egzemplarz.

Przywódczyni Aes Sedai pospiesznie pozbierała kawałki. Powstał z nich okrąg wielkości ludzkiej dłoni, w połowie czarniejszy od węgla, w połowie bielszy od śniegu, a obydwie barwy łączyła falista linia, nie zatarta upływem wieków. Był to starożytny symbol Aes Sedai, jeszcze z czasów poprzedzających Pęknięcie Świata, gdy mężczyźni i kobiety wspólnie rządzili Mocą. Połowę tego symbolu zwano teraz Płomieniem Tar Valon, drugą gryzmolono na drzwiach domów jako Smoczy Kieł, gdy chciano oskarżyć mieszkańców o czynienie zła. Istniało ich tylko siedem, opisy wszystkich przedmiotów z prakamienia znajdowały się w archiwach Białej Wieży, a o tych siedmiu pamiętano przede wszystkim. Siuan Sanche wpatrywała się w biało-czarny krąg, jakby to był jadowity wąż leżący na jej poduszce.

— Jedna z pieczęci zabezpieczających więzienie Czarnego — odezwała się wreszcie, z wyraźną niechęcią. Była to jedna z tych siedmiu pieczęci, których Strażniczką była właśnie Zasiadająca na Tronie Amyrlin. Cały tajemnica świata, o ile świat w ogóle o niej pamiętał, polegała na tym, że od czasu Wojen z Trollokami żadna Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie wiedziała, gdzie się znajdują owe pieczęcie.

— Wiemy, że Czarny czeka, Siuan. Wiemy, że jego więzienie nie pozostanie na zawsze zapieczętowane. Ludzkie dzieła nigdy nie dorównują dziełom Stwórcy. Dowiedziałyśmy się, że znowu dotknął świata, choć tylko, dzięki Światłości, pośrednio. Rosną rzesze Sprzymierzeńców Ciemności i to, co jeszcze dziesięć lat temu nazywałyśmy złem, wydaje się zwykłą błahostką w porównaniu z tym, co teraz jest czynione co dnia.

— Skoro pieczęcie już pękają... Być może w ogóle już nie mamy czasu.

— Trochę go jeszcze zostało. Ale to może wystarczyć. Musi wystarczyć.

Amyrlin dotknęła potrzaskanej pieczęci, a w jej głosie zabrzmiało napięcie, jakby zmuszała się do mówienia.

— Widzisz, widziałam tego chłopca na dziedzińcu podczas ceremonii powitania. Dostrzeganie ta’veren to jeden z moich Talentów. Rzadki to talent w dzisiejszych czasach, występuje jeszcze rzadziej niż ta’veren, i z pewnością mało przydatny. Wysoki młodzieniec, całkiem przystojny. Niewiele się różni od innych młodych ludzi, których można spotkać na ulicach dowolnego miasta. — Urwała dla zaczerpnięcia oddechu. — Moiraine, on płonął jak słońce. Rzadko obawiam się o własne życie, jednakże jego widok przepełnił mnie lękiem aż po czubki palców u stóp. Miałam ochotę przypaść do ziemi i zaskomleć. Ledwie potrafiłam coś powiedzieć. Agelmar myślał, że jestem na niego zagniewana, bo tak mało się odzywałam. Ten młody człowiek... To ten, którego szukałyśmy przez te całe dwadzieścia lat.

W jej głosie słyszało się ślad pytania. Moiraine postanowiła odpowiedzieć.

— To ten.

— Jesteś pewna? Czy on...? Czy on... potrafi przenosić Jedyną Moc?

Jej usta napinały się przy wymawianiu tych słów i Moiraine również poczuła napięcie, jakiś skurcz w ciele, chłodny ścisk serca. Niemniej jednak twarz jej pozostała niewzruszona.

— Potrafi.

Mężczyzna korzystający z Jedynej Mocy. O czymś takim żadna Aes Sedai nie potrafiła myśleć bez strachu. Czegoś takiego bał się cały świat.

„I ja to wypuszczę w świat.”

— Rand al’Thor objawi się światu jako Smok Odrodzony.

Zasiadająca na Tronie Amyrlin wzdrygnęła się.

— Rand al’Thor. Brzmienie tego nazwiska nie wydaje się budzić strachu i sprawiać, by świat stawał w ogniu. — Znowu zadrżała i energicznie roztarła ramiona, lecz wtem jej oczy rozbłysły światłem nagłej myśli. — Jeśli to właśnie on, być może rzeczywiście starczy nam czasu. Ale czy jest bezpieczny? Towarzyszą mu dwie Czerwone siostry, ponadto nie mogę już odpowiadać za Zielone i Żółte. Niech mnie Światłość spali, nie odpowiadam za żadną z nich, nie tylko w tej sprawie. Nawet Verin i Serafelle rzuciłyby się na niego, podobnie jak na szkarłatną żmiję w dziecięcym pokoju.

— Na razie jest bezpieczny.

Zasiadająca czekała na dalsze słowa. Milczenie jednak przeciągnęło się do tego stopnia, że było jasne, iż ich nie usłyszy. W końcu Siuan powiedziała:

— Powiadasz, że nasz dawny plan jest bezużyteczny. Co zatem proponujesz?

— Celowo pozwoliłam mu myśleć, że już się nim nie interesuję, tak by mógł się udać tam, gdzie zechce, nie zważając na mnie. — Podniosła ręce, gdy Zasiadająca otworzyła usta. — To było konieczne, Siuan. Rand al’Thor wychował się w Dwu Rzekach, gdzie w żyłach każdego płynie uparta krew Manetheren, a w porównaniu z nią jego krew przypomina skałę wobec gliny. Trzeba obchodzić się z nim ostrożnie, bo inaczej popędzi w każdym kierunku, z wyjątkiem tego, który my obierzemy.

— W takim razie musimy się z nim obchodzić jak z nowo narodzonym niemowlęciem. Otulimy go w powijaki i będziemy się bawić palcami jego stóp, jeśli twoim zdaniem tego nam potrzeba. Ale jaki jest bezpośredni cel?

— Jego dwaj przyjaciele, Matrim Cauthon i Perrin Aybara, dojrzeli już do zobaczenia świata, zanim na powrót zatoną w tej głuszy, jaką są Dwie Rzeki. O ile w ogóle tam wrócą, oni też są ta’veren, mimo że w mniejszym stopniu niż on. Każę im zawieźć Róg Valere do Illian. — Zawahała się i zmarszczyła brew. — Z Matem jest... pewien problem. On ma przy sobie sztylet z Shadar Logoth.

— Shadar Logoth! Światłości, czemu w ogóle pozwoliłaś im znaleźć się blisko tego miejsca. Każdy kamień tego miasta jest skażony. Bezpiecznie nie można stamtąd wynieść najmniejszego kamyczka. Światłości, dopomóż nam, gdyby Mordeth dotknął tego chłopca... — Zasiadająca mówiła takim głosem, jakby się dławiła. — Gdyby do tego doszło, świat zostałby skazany na zatracenie.

— Ale tak się nie stało, Siuan. Robimy to, co nam nakazuje konieczność, a to właśnie było konieczne. Dokonałam tyle, że Mat nie jest w stanie zarazić innych, ale wszedł w posiadanie tego sztyletu o wiele wcześniej, niż się dowiedziałam. Więź wciąż istnieje. Myślałam, że trzeba go będzie zabrać do Tar Valon, ale w obecności tylu sióstr będzie go można uzdrowić tutaj. Przynajmniej dopóki jest tu parę takich, którym ufasz, że nie widują się ze Sprzymierzeńcami Ciemności. Wystarczymy ty, ja i jeszcze dwie inne, użyjemy mojego angrealu.

— Jedną z nich może być Leane, poszukam jeszcze drugiej. — Nagle Zasiadająca na Tronie Amyrlin uśmiechnęła się krzywo. — Komnata chce, byś oddała angreal, Moiraine. Mało już ich zostało, a ciebie uważa się teraz za... niewiarygodną.

Moiraine uśmiechnęła się, lecz bez udziału oczu.

— Zanim skończę, zaczną myśleć o mnie jeszcze gorsze rzeczy. Mat rzuci się na możliwość zostania częścią legendy o Rogu, Perrina nie powinno być trudno przekonać. Jemu potrzebne jest coś, co go oderwie od jego własnych kłopotów. Rand wie, czym jest, w każdym razie częściowo, trochę, i naturalnie boi się tego. Chciałby odejść gdzieś, samotnie, gdzie nikomu nie wyrządzi krzywdy. Powiada, że już nigdy nie wykorzysta Mocy, ale boi się, że nie będzie umiał nad tym zapanować.

— To całkiem możliwe. Łatwiej przestać pić wodę.

— Dokładnie. A poza tym on chce się uwolnić od Aes Sedai. — Wargi Moiraine rozsunęły się w nieznacznym, mało radosnym uśmiechu. — Jeśli dostanie szansę odłączenia się od Aes Sedai i przebywania dłużej z przyjaciółmi, z pewnością zareaguje równie ochoczo jak Mat.

— Ale przecież on nie może odłączyć się od Aes Sedai. Musisz wybrać się razem z nim w tę podróż. Nie możemy go teraz stracić, Moiraine.

— Nie mogę podróżować razem z nim.

„Z Fal Dara do Illian wiedzie droga daleka, ale on odbył już nieomal równie długą podróż.”

— Trzeba go spuścić ze smyczy na jakiś czas. Nie ma na to rady. Kazałam spalić wszystkie ich stare ubrania. Za wiele już było okazji, by jakiś strzępek odzieży wpadł w niepowołane ręce. Oczyszczę ich przed wyjazdem, nawet się nie zorientują, że to robię. Dzięki temu nie będzie szansy, że ktoś ich wyśledzi, a jedyne pozostałe źródło zagrożenia jest zamknięte w tutejszych lochach.

Przywódczyni Aes Sedai, która już miała skinąć z aprobatą, obdarzyła ją pytającym spojrzeniem, Moiraine nie przestała jednak kontynuować wątku.

— Dołożę wszelkich starań, by podróżowali jak najbezpieczniej, Siuan. A gdy Rand będzie mnie potrzebował w Illian, ja tam będę i dopatrzę, by to on wręczył Róg Radzie Dziewięciu i Zgromadzeniu. Przypilnuję wszystkiego w Illian. Siuan, ludzie stamtąd pójdą za Smokiem, albo nawet za samym Ba’alzamonem, byleby tylko przyniósł im Róg Valere, podobnie postąpi większość zgromadzonych na Polowaniu. Prawdziwy Smok Odrodzony nie będzie musiał zwoływać swych wyznawców, zanim ruszą przeciwko niemu narody. Już od samego początku będzie go otaczał cały naród i wspierać będzie armia.

Amyrlin opadła z powrotem na swoje krzesło, ale natychmiast pochyliła się do przodu. Wyraźnie miotała się między zmęczeniem a nadzieją.

— Tylko czy on będzie chciał się ogłosić? Jeśli on się boi... Światłość wie, że powinien, Moiraine, ale mężczyźni, którzy mienią się Smokiem, pragną władzy. Jeśli on nie...

— Dysponuję środkami, dzięki którym nazwą go Smokiem, czy on tego chce, czy nie. A nawet jeśli z jakiegoś powodu zawiodę, sam Wzór dopilnuje, by nazwano go Smokiem, czy on tego chce, czy nie. Pamiętaj, on jest ta’veren, Siuan. Nie ma większej kontroli nad swoim losem niż knot świecy nad płomieniem.

Siuan westchnęła.

— To ryzykowne, Moiraine. Ryzykowne. Ale mój ojciec zwykł powtarzać: „Dziewczyno, jeśli nie skorzystasz z szansy, to nigdy nie zdobędziesz nawet miedziaka.” Musimy zabrać się za nasze plany. Usiądź, tego nie da się zrobić w pośpiechu. Poślę po wino i ser.

Moiraine pokręciła głową.

— Już i tak za długo konferowałyśmy na osobności. Gdyby któraś spróbowała podsłuchiwać i odkryła pas ochronny, wówczas zaczęłyby coś podejrzewać. Nie warto ryzykować. Możemy odbyć kolejne spotkanie jutro.

„A poza tym, moja najdroższa przyjaciółko, nie mogę powiedzieć ci wszystkiego i nie mogę ryzykować, byś się dowiedziała, że coś przed tobą ukrywam.”

— Chyba masz rację. Ale spotkamy się jutro z samego rana. Muszę się dowiedzieć wielu rzeczy.

— Jutro — zgodziła się Moiraine.

Siuan wstała i znowu się uściskały.

— Jutro rano powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć.

Wchodzącą do przedsionka Moiraine, Leane obdarzyła przenikliwym spojrzeniem, po czym pomknęła do komnaty Amyrlin. Moiraine usiłowała zrobić skruszoną minę, jakby właśnie została srodze zbesztana przez Zasiadającą na Tronie Amyrlin — większość kobiet, nawet tych wyposażonych w wielką siłę charakteru, powracała z owych osławionych nagan z wielkimi oczami, na miękkich kolanach — lecz taka mina była dla niej czymś obcym. Wyglądała przede wszystkim na zagniewaną, co nieźle pasowało do tego samego celu. Ledwie zauważyła pozostałe kobiety zebrane w zewnętrznej izbie, spostrzegła tylko, że jedne wyszły, a na ich miejsce pojawiły się inne, obrzuciła je pobieżnym spojrzeniem. Robiło się późno, a trzeba było jeszcze dużo zrobić przed nastaniem poranka. Bardzo dużo pracy, zanim znowu porozmawia z Zasiadającą na Tronie Amyrlin.

Przyśpieszając kroku, podążyła w głąb warowni.


Przybywało księżyca, toteż kolumna wędrująca przez tarabońską noc, przy wtórze pobrzękiwania uprzęży, mogłaby stanowić imponujący widok, gdyby ktokolwiek ją oglądał. Całe dwa tysiące Synów Światłości, na wspaniałych wierzchowcach, w białych pelerynach i płaszczach, wypolerowanych zbrojach, a za nimi ciąg wozów z zapasami, kowali i stajennych z gromadami remontów. W tej rzadko zalesionej okolicy były wsie, oni jednak trzymali się z dala od traktów, omijali nawet zagrody farmerów. Mieli spotkać się z... kimś... w wiosce małej jak plama po musze, w pobliżu granicy Tarabonu, na skraju Równiny Almoth.

Geofram Bornhald, jadący na czele swych ludzi, zachodził w głowę, po co to wszystko. Aż za dobrze pamiętał swoją rozmowę z Pedronem Niallem, Lordem Kapitanem Komandorem Synów Światłości w Andorze, ale niewiele się podczas niej dowiedział.

— Jesteśmy sami, Geofram — powiedział siwowłosy starzec. Jego głos był słaby i skrzypiący ze starości. — Pamiętam, jak składałeś przysięgę... ile to lat... trzydzieści sześć z pewnością.

Bornhald wyprostował się.

— Mój lordzie kapitanie komandorze, czy mogę spytać, dlaczego zostałem wezwany z Caemlyn i to z takim pośpiechem? Jedno pchnięcie i Morgase stoczy się ze swego tronu. Są Rody w Andorze, które patrzą na konszachty z Tar Valon w taki sam sposób jak my i są gotowe wystąpić z roszczeniami do tronu. Kazałem Eamonowi Valdzie strzec wszystkiego, jednakże on zdawał się całkowicie pochłonięty pogonią za Dziedziczką Tronu w jej drodze do Tar Valon. Nie zdziwiłbym się na wieść, że ten człowiek porwał dziewczynę albo nawet zaatakował Tar Valon.

A Dain, syn Bornhalda, przybył tam zanim Bornhald został niezwany. Dain był pełen zapału. Czasami aż za bardzo. Dość go miał w sobie, by na ślepo pójść za każdym poduszczeniem Valdy.

— Valda podąża drogą Światłości, Geoframie. Ty jednak potrafisz najlepiej dowodzić bitwami ze wszystkich Synów. Zgromadź legion złożony z najlepszych ludzi, jakich znajdziesz i zaprowadź ich do Tarabonu, unikając wszelkich oczu przywiązanych do języka, który umie mówić. Jeśli oczy coś zobaczą, trzeba obciąć taki język.

Bornhald zawahał się. Pięćdziesięciu albo nawet stu Synów mogło wkroczyć na każdy teren, nie narażając się na żadne pytania, w każdym razie pytania zadane otwarcie, ale cały legion...

— Czy to wojna, mój lordzie kapitanie komandorze? Dużo jest gadania na ulicach. Rodzą się pogłoski, jakoby wojska Artura Hawkinga powróciły.

Starzec nie odpowiedział.

— Król...

— Król nie dowodzi Synami, lordzie kapitanie Bornhald. — Po raz pierwszy w głosie Lorda Kapitana Komandora dało się słyszeć rozdrażnienie. — Ja nimi dowodzę. Niech król siedzi sobie w swoim pałacu i robi to, co umie najlepiej. Czyli nic. We wsi zwanej Alcruna ktoś będzie na ciebie czekał i tam otrzymasz dalsze rozkazy. Spodziewam się, że twój legion wyruszy za trzy dni. Idź już, Geoframie. Masz pracę do wykonania.

Bornhald zmarszczył czoło.

— Wybacz, lordzie kapitanie komandorze, ale kto będzie tam na mnie czekał? Czy ryzykuję wplątaniem się w wojnę z Tarabonem?

— Usłyszysz to, co musisz wiedzieć, gdy już dotrzesz do Alcruny.

Lord Kapitan Komandor wydał się nagle starszy niż w rzeczywistości. Pogrążony w roztargnieniu, skubał brzeg swej białej tuniki, z wielkim złotym słońcem na piersi, co symbolizowało Synów.

— Są pewne takie siły; które działają poza twoją wiedzą, Geofram, których ty nawet znać nie możesz. Zbierz jak najszybciej swych ludzi. A teraz idź. Nie pytaj mnie o nic więcej. I niechaj Światłość ci towarzyszy.

Bornhald wyprostował się w siodle, rozmasował zastałe mięśnie pleców.

„Starzeję się” — pomyślał.

Cały dzień i cała noc w siodle, z dwoma przystankami dla napojenia koni, a już czuł każdy siwy włos na swej głowie. Jeszcze przed paroma laty nawet by tego nie zauważył.

„Przynajmniej nie zabiłem nikogo niewinnego.”

Potrafił być równie twardy względem Sprzymierzeńców Ciemności, jak każdy człowiek, który złożył przysięgę Światłości — Sprzymierzeńców Ciemności należało niszczyć, dopóki jeszcze nie wciągnęli całego świata w Cień — ale najpierw zawsze się upewniał, czy to rzeczywiście Sprzymierzeńcy Ciemności. Przy takiej liczbie ludzi trudno było uniknąć oczu mieszkańców Tarabonu, ale jakoś mu się udało. Nie trzeba było uciszać niczyich języków.

Nadjechali wysłani przez niego wcześniej zwiadowcy, a za nimi podążali jeszcze inni ludzie w białych płaszczach, niektórzy mieli w rękach pochodnie przepędzające noc z czoła kolumny. Bornhald zaklął ledwie słyszalnie i nakazał wszystkim się zatrzymać, przypatrując się uważnie tym, którzy na niego czekali.

Na płaszczach mieli takie same złote słońca jak on, takie same jak wszyscy Synowie Światłości, a ich przywódca miał nawet złote supły świadczące, że dorównuje rangą Bornhaldowi. Jednakże za słońcami mieli naszyte czerwone kije pastusze. To byli Śledczy. Za pomocą rozpalonego żelaza, szczypców i przytapiania w wodzie Śledczy wymuszali zeznania i skruchę na Sprzymierzeńcach Ciemności, ale niektórzy twierdzili, że orzekają winę, jeszcze zanim zaczęli coś robić. Między innymi Geofram Bornhald należał do tych, którzy tak twierdzili.

„Czy zostałem tu przysłany, żeby się spotkać ze Śledczymi?”

— Czekaliśmy na ciebie, lordzie kapitanie Bornhald — powiedział dowódca chrapliwym głosem. Był wysoki, miał haczykowaty nos i błysk pewności siebie w oczach, właściwy wszystkim Śledczym. — Powinieneś był tu dotrzeć wcześniej. Jestem Einor Saren, drugi po Jaichimie Carridinie, który dowodzi Ręką Światłości w Tarabonie.

Ręka Światłości — Ręka, która dogrzebuje się prawdy, jak powiadali. Nie lubili, gdy ich nazywano Śledczymi.

— W tej wsi jest most. Każ swym ludziom go przekroczyć. Porozmawiamy w gospodzie. Jest zadziwiająco wygodna.

— Lord kapitan komandor przykazał mi unikać wszelkich oczu.

— Wieś została... uspokojona. Każ teraz swym ludziom ruszać. Teraz ja rozkazuję. Mam rozkazy opatrzone pieczęcią lorda kapitana komandora, gdybyś żywił jakieś wątpliwości.

Bornhald stłumił pomruk, który podszedł mu do gardła. Wieś uspokojona. Zastanawiał się, czy ciała zgromadzono w stosach na skraju wsi, czy raczej zostały wrzucone do rzeki. To byłoby podobne do Śledczych, zimnych do tego stopnia, że zdolnych wymordować całą wieś dla zachowania tajemnicy i tak głupich, że mogli wrzucić ciała do rzeki, by popłynęły wraz z jej nurtem i obwieściły o ich czynie wszystkim od Alcruny po Tanchico.

— Mam tylko wątpliwości odnośnie do powodów, dla których znalazłem się w Tarabonie z dwoma tysiącami ludzi, Śledczy.

Twarz Sarena ściągnęła się, lecz głos nadal brzmiał surowo i władczo.

— To proste, lordzie kapitanie. Na całej Równinie Almoth jest wiele miast i wsi, którymi nikt nie rządzi prócz burmistrza albo rady miejskiej. Najwyższy czas, by je oddano pod opiekę Światłości. W takich miejscach znajdzie się wielu Sprzymierzeńców Ciemności.

Koń Bornhalda zastukał głośno kopytami.

— Powiadasz, Sarenie, że przeprowadziłem w tajemnicy cały legion przez większą część Tarabonu tylko po to, by wyplenić garstkę Sprzymierzeńców Ciemności z jakichś zapyziałych wsi?

— Jesteś tu po to, by robić, co ci się każe, Bornhaldzie. By wykonywać dzieła Światłości! A może ty jej unikasz? — Uśmiech Sarena przypominał grymas. — Jeśli to bitwa jest tym, czego szukasz, to może dostaniesz swoją szansę. Obcy zgromadzili wielkie siły na Głowie Tomana, więcej niż Tarabon i Arad Doman pospołu są w stanie odeprzeć, nawet gdyby im się udało zaprzestać swoich waśni na dostatecznie długi czas, by móc działać razem. Jeśli obcym uda się przebić, wówczas będziesz mógł sobie walczyć, ile dusza zapragnie. Mieszkańcy Tarabonu twierdzą, że ci obcy to monstra, stwory Czarnego. Niektórzy powiadają, że w walce wspomagają ich Aes Sedai. Jeśli ci obcy są Sprzymierzeńcami Ciemności, wówczas nimi też trzeba się będzie zająć. Gdy przyjdzie na nich kolej.

Bornhald przestał oddychać na moment.

— A zatem pogłoski nie kłamią. Armie Artura Hawkinga wróciły.

— Obcy — powiedział Saren beznamiętnym tonem. Wyraźnie żałował, że w ogóle o nich wspomniał. — To Obcy i prawdopodobnie Sprzymierzeńcy Ciemności, nieważne skąd. Tyle tylko wiemy i tylko tyle powinieneś wiedzieć. Nie stanowią teraz przedmiotu twej troski. Marnujemy czas. Poślij swych ludzi na drugi brzeg rzeki, Bornhaldzie. We wsi przekażę ci treść twoich rozkazów.

Zawrócił swego konia i pogalopował tą samą drogą, którą przybył, tuż za nim pognali jeźdźcy trzymający pochodnie.

Bornhald zacisnął powieki, by przyśpieszyć powrót nocy.

„Używają nas jak kamyków na planszy.”

— Byar!

Otworzył oczy, gdy przy jego boku zjawił się zastępca, sztywno wyprostowany w siodle. W oczach tego człowieka o ponurej twarzy płonęło nieomal takie samo światło jak we wzroku Śledczego, ale poza tym był dobrym żołnierzem.

— Przed nami jest jakiś most. Każ legionowi go przekroczyć i rozbić obozowisko na drugim brzegu. Dołączę do was najszybciej, jak się da.

Ujął wodze i ruszył w kierunku, w którym zniknął Śledczy.

„Kamyki na planszy. Ale kto je przestawia? I dlaczego?”


Popołudniowe cienie ustąpiły miejsca wieczornym, Liandrin wędrowała przez pokoje kobiet. Ciemności za otworami strzelniczymi rosły, napierając na światło lamp korytarza. Zmierzch stanowił kłopotliwą porę dla Liandrin, zmierzch i świt. O świcie rodził się dzień, tak samo jak wraz ze zmierzchem rodziła się noc, lecz o świcie noc umierała, a o zmierzchu dzień. Moc Czarnego wyrastała ze śmierci, Czarny czerpał moc ze śmierci i dlatego o takich porach Liandrin miała wrażenie, że czuje, jak ta moc się burzy. W każdym razie coś się ruszało w półcieniach. Coś, co być może potrafiłaby złapać, gdyby się odwróciła dostatecznie szybko, coś, co by z całą pewnością zobaczyła, gdyby mocno wytężyła wzrok.

Mijane po drodze służące, ubrane w czerń i złoto, dygały przed nią, Liandrin jednak nie odpowiadała. Patrzyła prosto przed siebie i nic innego nie widziała.

Gdy już stanęła pod właściwymi drzwiami, omiotła szybkim spojrzeniem obie strony korytarza. W zasięgu wzroku znajdowały się wyłącznie służące, żadnych mężczyzn, rzecz jasna. Otworzyła drzwi i bez pukania weszła do środka.

Zewnętrzna izba, należąca do komnat lady Amalisy, była rzęsiście oświetlona, ogień płonący na palenisku chronił przed chłodem shienarańskiej nocy. Amalisa i jej dworki siedziały na krzesłach i dywanach, słuchały tej, która stała i czytała na głos. Był to Taniec jastrzębia z kolibrem, autorstwa Tevena Aerwina, który w utworze wykładał zasady właściwego zachowania mężczyzn wobec kobiet i kobiet wobec mężczyzn. Liandrin zacisnęła usta w cienką kreskę, oczywiście nie czytała tego dzieła, ale słyszała o nim tyle, ile musiała. Amalisa i jej towarzyszki witały każdą nową uwagę chóralnym śmiechem, padały sobie w objęcia i biły piętami o posadzkę, zupełnie jak młode dziewczęta.

To czytająca pierwsza spostrzegła obecność Liandrin. Urwała nagle, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. Pozostałe odwróciły się, by zobaczyć, w co tak się wpatruje i zamiast śmiechu w komnacie zapanowało ogólne milczenie. Wszystkie z wyjątkiem Amalisy poderwały się niezdarnie na nogi, pośpiesznie przygładzając włosy i spódnice.

Lady Amalisa wyprostowała się z gracją, promiennie uśmiechnięta.

— Twoja obecność to dla nas zaszczyt, Liandrin. Nie mogłaś nam sprawić milszej niespodzianki. Nie spodziewałam się ciebie wcześniej niż jutro. Myślałam, że zechcesz odpocząć po tak długiej podróży...

Liandrin weszła jej brutalnie w słowo, przemawiając do pustej przestrzeni.

— Chcę rozmawiać z lady Amalisą na osobności. Wszystkie stąd wyjdźcie. Natychmiast.

Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia, po czym pozostałe kobiety pożegnały Amalisę. Jedna po drugiej dygały przed Liandrin, ona jednak nie raczyła im odpowiedzieć. Nadal wpatrywała się przed siebie w coś nie istniejącego, widząc je jednak i słysząc. Pożegnalne zwroty grzecznościowe zduszało zdenerwowanie wywołane usposobieniem Aes Sedai. Zlekceważone oczy wbijały się w posadzkę. Przemykały się do drzwi, obchodząc ją niezdarnym łukiem, by przypadkiem nie zaczepić Liandrin rąbkiem spódnicy.

Gdy drzwi zamknęły się za ostatnią, Amalisa zaczęła:

— Liandrin, nie rozu...

— Czy ty podążasz drogą Światłości, moja córko?

Nazwanie jej córką w tej sytuacji nie raziło śmiesznością. Amalisa była starsza o kilka lat, ale należało przestrzegać pradawnych form grzecznościowych. Nawet jeśli od wieków były zapomniane, nadeszła wreszcie pora, by je przypomnieć.

Liandrin spostrzegła, że popełniła błąd, wypowiadając to pytanie. W ustach Aes Sedai mogło zrodzić wątpliwości i niepokój, niemniej jednak plecy Amalisy zesztywniały, a twarz zhardziała.

— To obraza, Liandrin Sedai. Wywodzę się z Shienaru, z szlachetnego domu i żołnierskiej krwi. Moi przodkowie walczyli z Cieniem, jeszcze zanim powstał Shienar, trzy tysiące lat, nigdy nie zaniedbując tej służby, nie pozwalając sobie na bodaj chwilę słabości.

Liandrin nie ustąpiła pola, zmieniła tylko cel ataku. Pokonała komnatę kilkoma krokami, podniosła oprawny w skórę egzemplarz Tańca jastrzębia z kolibrem z półki nad kominkiem i zważyła go w dłoniach, nawet nań nie patrząc.

— W Shienarze, spośród innych krain, moja córko, Światłość cenić należy szczególnie, a Cień winien budzić największą grozę.

Niedbałym ruchem cisnęła książkę do ognia. Ogarnęły ją płomienie, jakby to była kłoda drewna, z głuchym rykiem smagając wnętrze komina. W tym samym momencie wszystkie lampy w izbie rozjarzyły się z przeciągłym sykiem, zalewając wnętrze światłem.

— Przede wszystkim tutaj. Tutaj, w bliskości tego przeklętego Ugoru, tej krainy, w której czyha rozkład. Tutaj, gdzie nawet ten, któremu się wydaje, że podąża drogą Światłości, może zostać skażony przez Cień.

Na czole Amalisy zalśniły paciorki potu. Dłoń, którą uniosła, by oprotestować utratę książki, wolno opadła do boku. Nie zmieniła wyrazu twarzy, Liandrin jednak zauważyła, że przełknęła ślinę i przestąpiła z nogi na nogę.

— Nie rozumiem, Liandrin Sedai. Chodzi o tę książkę? To zwykłe głupstwo.

W jej głosie słychać było nieznaczne drżenie.

„Dobrze.”

Szklane podstawy lamp zaczęły pękać pod wpływem coraz gorętszych i wyższych płomieni, izba pojaśniała, jakby zalewały ją promienie południowego słońca. Amalisa stała sztywna jak słup, z twarzą napiętą, jakby usiłowała powstrzymać powieki od mrugania.

— To ty jesteś głupia, moja córko. Nie interesują mnie książki. Ludzie stąd wkraczają na Ugór i wędrują przez jego skazę. Prosto do Cienia. Nie wierzysz, że przesiąkają skazą? Chcą tego czy nie, i tak przesiąkają. Myślisz, że Zasiadająca na Tronie Amyrlin przybyła tu z innego powodu?

— Nie — padło bez tchu.

— Z Czerwonych się wywodzę, moja córko — ciągnęła nieubłaganie Liandrin. — Poluję na każdego, co skazą przesiąkł. Poluję na wysoko i nisko urodzonych, bez wyjątku.

— Ja nie... — Amalisa niepewnie zwilżyła wargi i wyraźnie dokładała wszelkich starań, żeby się opanować. — Nie rozumiem, Liandrin Sedai. Błagam...

— Zaś na wysoko urodzonych przede wszystkim.

— Nie! — Jakby nagle straciła jakąś niewidzialną podporę, Amalisa padła na kolana i spuściła głowę. — Błagam, Liandrin Sedai, powiedz, że nie chodzi ci o Agelmara. To nie może być on.

Korzystając z tej chwili zwątpienia i dezorientacji; Liandrin zaatakowała. Nie ruszając się z miejsca, jęła smagać biczem Jedynej Mocy. Amalisa jęknęła i drgnęła nerwowo, jakby ktoś ukłuł ją igłą, a nadąsane usta Liandrin rozchyliły się w uśmiechu.

Była to wymyślona przez nią jeszcze w dzieciństwie sztuczka, gdy dopiero zaczynała korzystać ze swych umiejętności. Przyłapana przez Nauczycielkę Nowicjuszek otrzymała surowy zakaz jej stosowania, jednakże dla Liandrin zakaz oznaczał tylko jeszcze jedną rzecz, którą musiała ukrywać przed tymi, które jej zazdrościły.

Zrobiła krok do przodu i gwałtownym ruchem uniosła podbródek Amalisy. Metal, który ją usztywniał, wciąż tam był, lecz już nieszlachetny, kowalny dla byle młota. Z kącików oczu Amalisy płynęły łzy, połyskiwały na policzkach. Liandrin pozwoliła ogniom przygasnąć do zwykłego blasku, już ich nie potrzebowała. Złagodziła słowa, jakkolwiek głos nadal był twardy jak stal.

— Córko, nikt nie pragnie, byś wraz z Agelmarem została oddana ludziom jako Sprzymierzeńcy Ciemności. Pomogę ci, ale i ty musisz mi pomóc.

— Pomóc t... tobie? — Amalisa przyłożyła dłonie do skroni, wyraźnie oszołomiona. — Błagam, Liandrin Sedai, ja nie... rozumiem. To wszystko jest... To wszystko...

Nie była to umiejętność doskonała, Liandrin nie potrafiła zmusić każdego, by robił to, co ona chce — mimo że się starała, och, jak ona się starała! Potrafiła jednak otworzyć ich na przyjęcie argumentów, sprawić, by chcieli jej uwierzyć, by bardziej niż czegokolwiek pragnęli być przekonani co do jej słuszności.

— Bądź posłuszna, córko. Bądź posłuszna i odpowiadaj na me słowa zgodnie z prawdą, a obiecuję, że nikt nie nazwie ani ciebie, ani lorda Agelmara Sprzymierzeńcami Ciemności. Nie będą cię wlec nagą przez ulice, aby wychłostać za miastem, o ile wcześniej nie zdołaliby rozedrzeć cię na strzępy. Nie dopuszczę do tego. Rozumiesz?

— Tak, Liandrin Sedai, tak. Zrobię to, co każesz i będę odpowiadała zgodnie z prawdą.

Liandrin wyprostowała się, patrząc z góry na drugą kobietę. Lady Amalisa nie podniosła się z klęczek, twarz miała ufną jak dziecko, dziecko czekające na kogoś mądrzejszego i silniejszego, u kogo mogłoby szukać otuchy i pomocy. Liandrin uznała, że to właściwa postawa. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Aes Sedai wystarczał zwykły ukłon albo dygnięcie, podczas gdy przed królami i królowymi mężczyźni oraz kobiety klękali.

„Jaka to królowa dzierży teraz nad nią władzę?”

Gniewnie wykrzywiła usta i Amalisa zadrżała.

— Zachowaj spokój, moja córko. Przybyłam tu, by ci pomóc, a nie karać. Ukarani zostaną jedynie ci, którzy sobie na to zasłużyli. Mów tylko samą prawdę.

— Będę, Liandrin Sedai. Będę, przysięgam na mój dom i honor.

— Moiraine przybyła do Fal Dara ze Sprzymierzeńcem Ciemności.

Amalisa była zanadto przerażona, by zdradzić zdziwienie.

— Och nie, Liandrin Sedai. Nie. Ten człowiek przybył później. Jest już zamknięty w lochach.

— Później, powiadasz. Ale czy to prawda, że ona z nim często rozmawia? Czy często przebywa w towarzystwie tego Sprzymierzeńca Ciemności? W pojedynkę?

— Cz... czasami, Liandrin Sedai. Tylko czasami. Ona pragnie z niego wydobyć powód, dla którego tu przybył. Moiraine Sedai jest...

Liandrin gwałtownie uniosła rękę i Amalisa przełknęła wszystko, co jeszcze chciała dodać.

— Moiraine towarzyszyło trzech młodych ludzi. Wiem o tym. Gdzie oni są? Zaglądałam do ich pokoi, ale nie dało się ich znaleźć.

— Ja... ja nie wiem, Liandrin Sedai. Wyglądają na miłych chłopców. Z pewnością nie myślisz, że są Sprzymierzeńcami Ciemności.

— Nie, Sprzymierzeńcami Ciemności nie są. Gorzej. O wiele niebezpieczniejsi niż Sprzymierzeńcy, moja córko. Całemu światu zagraża niebezpieczeństwo z ich powodu. Trzeba ich odnaleźć. Wydasz rozkazy swym sługom, by przeszukali warownię, szukać będą też twoje dworki, jak również ty sama. Zajrzyjcie do każdej szczeliny i szpary. Dopatrzysz tego osobiście. Osobiście! I z nikim innym nie będziesz o tym rozmawiać, z wyjątkiem tych, których wymieniłam. Nikt inny nie może się dowiedzieć. Nikt. Tych chłopców trzeba będzie sekretnie usunąć z Fal Dara i do Tar Valon zabrać. W całkowitej tajemnicy.

— Jak każesz, Liandrin Sedai. Nie rozumiem jednak, po co te tajemnice. Nikt tutaj nie będzie stawał na drodze Aes Sedai.

— A o Czarnych Ajah słyszałaś?

Oczy Amalisy omal nie wyskoczyły z orbit, odsunęła się od Liandrin, unosząc ręce, jakby chciała osłonić się przed ciosem.

— To n... nikczemne pogłoski, Liandrin Sedai. N... nikczemne. N... nie ma takich Aes Sedai, kt... które b... by służyły Czarnemu. Ja w to nie wierzę. Musisz mi uwierzyć! Na Światłość p... przysięgam, że nie wierzę. Na mój honor i na mój ród, przysięgam...

Liandrin spokojnie pozwoliła Amalisie mówić dalej, patrząc, jak pod wpływem jej milczenia wyciekają z niej resztki sił. Wiadomo było, że Aes Sedai pałają gniewem, strasznym gniewem na tych, którzy bodaj napomknęli o Czarnych Ajah, znacznie większym niż na tych, którzy twierdzili, że wierzą w ich zatajone istnienie. Po tym wszystkim, odkąd jej wola tak bardzo osłabła pod wpływem dziecinnej sztuczki, Amalisa będzie jak glina w jej rękach. Jeszcze tylko jeden cios.

— Czarne Ajah istnieją, dziecko. Istnieją i są tutaj, w murach Fal Dara.

W tym momencie Amalisa uklękła, szeroko rozwierając usta. Czarne Ajah! Aes Sedai, które były jednocześnie Sprzymierzeńcami Ciemności! To równie potworne, jak wieść, że sam Czarny wszedł do warowni Fal Dara. Liandrin nie ustawała jednak.

— Każda Aes Sedai, którą mijasz na korytarzach, może być Czarną siostrą. Przysięgam, że tak jest. Nie mogę ci zdradzić, które to są, ale otoczę cię swoją opieką. O ile drogą Światłości podążać będziesz, a mnie posłuszeństwo okażesz.

— Okażę — wyszeptała ochryple Amalisa. — Okażę. Błagam, Liandrin Sedai, błagam, powiedz, że będziesz chroniła mego brata i moje dworki...

— Ochronię tego, kto na ochronę zasłuży. Zatroszcz się o siebie, moja córko. I myśl tylko o tym, co ci nakazałam. Tylko o tym. Losy świata od tego zależą, moja córko. Musisz zapomnieć o wszystkim innym.

— Tak, Liandrin Sedai. Tak. Tak.

Liandrin odwróciła się i przeszła przez pokój, nie oglądając się za siebie, dopóki nie dotarła do drzwi. Amalisa cały czas klęczała, wciąż wpatrywała się w nią z lękiem.

— Powstań, lady Amaliso. — Liandrin mówiła łagodnym głosem, ze śladem lekkiej drwiny.

„Też mi siostra! Nie przetrwałaby ani dnia jako nowicjuszka. Ale rozkazywać potraf.”

— Powstań.

Amalisa prostowała się powolnymi, sztywnymi ruchami, jakby jej dłonie i stopy przez wiele godzin nosiły na sobie pęta. Gdy wreszcie stanęła na nogach, Liandrin przemówiła, używając na powrót całej tej stali, jaką straszyła wcześniej:

— A jeśli zawiedziesz świat, jeśli zawiedziesz mnie, wówczas pozazdrościsz temu Sprzymierzeńcowi Ciemności, który siedzi w waszych lochach.

Liandrin nie sądziła, na podstawie wyrazu twarzy Amalisy, by zawód mógł nastąpić z powodu braku jakichkolwiek starań z jej strony.

Liandrin zatrzasnęła drzwi za sobą i nagle poczuła, że swędzi ją skóra. Wstrzymawszy oddech, obróciła się błyskawicznie, rozglądając po jasno oświetlonej sali. Pusto. Za otworami strzelniczymi panowała już głęboka noc. W komnacie nie było nikogo, a jednak była pewna, że czuje utkwione w niej oczy. Pusty korytarz, cienie tam, gdzie nie docierało światło lamp wiszących na ścianach, to wszystko szydziło z niej. Niepewnie wzruszyła ramionami, po czym z determinacją ruszyła przed siebie.

„Coś mi się uroiło. Nic więcej.”

Już późna noc, a tyle jeszcze do zrobienia przed świtem. Jej rozkazy były jasno sprecyzowane.


Ciemności choć oko wykol zalegały lochy niezależnie od pory dnia, chyba że ktoś przyniósł latarnię, jednakże Padan Fain usiadł na skraju pryczy, przenikając wzrokiem mrok z uśmiechem na twarzy. Słyszał, jak pozostali dwaj więźniowie rzucają się przez sen, mamrocząc o jakichś koszmarach. Padan Fain czekał na coś, na coś, czego się spodziewał od bardzo długiego czasu. Zbyt długiego. Ale odtąd już niedługiego.

Drzwi zewnętrznej izby otworzyły się, do środka wpłynęła struga światła, ciemną linią obrysowując postać na progu.

Fain wstał.

— To ty! Nie ciebie się spodziewałem.

Z wyraźną obojętnością pochylił się do przodu. Krew w jego żyłach popłynęła szybciej, miał wrażenie, że mógłby wyskoczyć z warowni, gdyby zechciał.

— Niespodzianka, co? No cóż, wejdź. Noc nie jest już młoda, a ja też czasem potrzebuję snu.

Lampa znalazła się teraz we wnętrzu celi, Fain zadarł głowę, uśmiechając się szeroko do czegoś niewidzialnego, a jednak wyczuwalnego poprzez kamienne sklepienie lochów.

— To się jeszcze nie skończyło — wyszeptał. — Bitwa nigdy nie ma końca.

Загрузка...