54 Do wnętrza Kamienia

Dachy Łzy nie były miejscem, w którym rozsądny człowiek chciałby znaleźć się pośród nocy, doszedł do wniosku Mat, wpatrując się w księżycowe cienie. Trochę ponad pięćdziesiąt kroków szerokiej ulicy, a być może wąskiego placu, dzieliło Kamień od krytego dachówką dachu, na którym stał, na wysokości trzech pięter nad kamieniami bruku.

„Ale, czy kiedykolwiek byłem rozsądny? Wszyscy ludzie, których poznałem, zachowujący się rozsądnie przez cały czas, byli równocześnie tak nudni, iż od samego patrzenia na nich chciało się spać.”

Niezależnie od tego, czy była to ulica, czy plac, trzymając się jej, po zapadnięciu zmierzchu obszedł cały Kamień dookoła; jedynym miejscem, do którego nie dotarł było nabrzeże rzeki, gdzie Erinin obmywała mury fortecy, nic też nie przegrodziło mu drogi prócz miejskich murów. Teraz znajdował się w odległości dwóch dachów od jego szczytu. Jak dotąd, właśnie droga po murze miejskim wydała mu się najlepszym sposobem dostania się do środka fortecy, ale pomysł ten nie napawał go szczególnym entuzjazmem.

Podniósł swoją pałkę oraz niewielkie blaszane pudełko z drucianym uchwytem i ostrożnie podszedł do ceglanego komina, znajdującego się odrobinę bliżej muru. Zwój z fajerwerkami — a przynajmniej to co było zwojem, zanim nie przepakował go w swym pokoju — przewrócił się. Teraz kształtem przypominał raczej tobołek, upakowany tak ściśle jak tylko było można, wciąż jednak zbyt wielki, by nosić go, wędrując w ciemności po dachach. Jakiś czas temu przez fajerwerki obsunęła mu się noga na luźnej dachówce, która przeleciała przez krawędź dachu i rozprysnęła na bruku. Jakiś człowiek śpiący w pomieszczeniu pod dachem obudził się i zakrzyknął: „Złodziej!”, przez co Mat musiał uciekać. Nie poświęcając mu zbyt wiele uwagi, postawił tobołek z powrotem na miejscu i przyczaił się w cieniu komina. Po chwili postawił obok niego blaszane pudełko, druciana rączka zaczynała się nieprzyjemnie nagrzewać.

Poczuł się nieco bezpieczniej, kiedy tak obserwował Kamień; sam schowany w cieniu, ale nie przybyło mu od tego odwagi. Mury miasta nie były nawet w przybliżeniu tak grube jak te, które widział gdzie indziej, w Caemlyn lub Tar Valon, u szczytu nie szersze niż na krok, wzmocnione wielką kamienną szkarpą, obecnie tonącą w cieniu. Ścieżka mająca niecały krok szerokości stanowiła wystarczającą przestrzeń dla swobodnego marszu, z tym że, oczywiście, nie w takiej sytuacji, gdy po obu stronach ziała przepaść głęboka na dziesięć piędzi. Niemalże dziesięć piędzi lotu w ciemnościach i upadek na twardy bruk.

„Ale niektóre z tych przeklętych domów przylegają dokładnie do tego muru, dość łatwo mogę dostać się na jego szczyt, a on biegnie wprost do przeklętego Kamienia!”

Faktycznie tak było, ale nie napawało to szczególną otuchą. Ściany Kamienia przypominały strome urwiska. Znów zmierzył wzrokiem ich wysokość i zdecydował, że będzie w stanie wspiąć się po nich.

„Na pewno dam sobie radę. Dokładnie jak na tamtych zboczach w Górach Mgły.”

Ponad sto kroków stromo, pod górę, zanim dotrze do blanków. Niżej z pewnością muszą znajdować się szczeliny dla łuczników, ale w nocy nie potrafił ich wypatrzyć. Rzecz jasna, i tak nie zdołałby się prześlizgnąć przez wąską szczelinę.

„Sto przeklętych kroków. Być może sto dwadzieścia. Niech sczeznę, nawet Rand nie próbowałby się po tym wspinać.”

Ale innej drogi nie znalazł. Wszystkie bramy, którym się przyglądał, były zamknięte na głucho i wyglądały tak solidnie, że zatrzymałyby stado byków, nie mówiąc już o kilkunastu żołnierzach, stacjonujących w pobliżu każdej z nich, w hełmach, z napierśnikami i mieczami u pasa.

Nagle zamrugał i wbił wzrok w ścianę Kamienia. Jakiś głupiec rzeczywiście się po niej wspinał, widoczny jedynie jako ruchomy cień w księżycowej poświacie, był już w połowie drogi, na wysokości siedemdziesięciu kroków ponad powierzchnią ulicy.

„Jakiś głupiec? Cóż, ja jestem zapewne równie wielkim głupcem, ponieważ także mam zamiar tam wejść. Niech sczeznę, przecież on może spowodować alarm w środku. i wtedy mnie złapią. — Nie mógł już dłużej wpatrywać się we wspinacza. — Kto to, na Światłość, jest? A jakie ma znaczenie, kto to jest? Niech sczeznę, to jest wyjątkowo parszywy sposób wygrywania zakładów. Będą musiały wszystkie pocałować mnie za to choć raz, nawet Nynaeve!”

Przesunął się, by móc obserwować mur, jednocześnie starając się wybrać odpowiednie miejsce do wspinaczki, i nagle poczuł na gardle stal. Nie zastanawiając się nawet przez moment, odepchnął ostrze i pałką uderzył w nogi napastnika. W tym samym momencie ktoś kopnięciem zwalił go z nóg. Padł na powierzchnię dachu, wypuszczając z rąk tobołek z fajerwerkami.

„Jeżeli spadną na ulicę, połamię im karki.”

Pałka zawirowała, poczuł jak jej koniec uderza w ciało, uderzył drugi raz i po chwili usłyszał stęknięcie. Potem do jego gardła przytknięto dwa ostrza.

Zamarł z rozpostartymi ramionami. Czubki ostrzy krótkich włóczni, tak matowych, że ledwie odbijały światło księżyca, wpijały się mocno w jego gardło, niewiele brakowało, by przecięły skórę. Jego spojrzenie pobiegło wzdłuż drzewcy ku twarzom tych, którzy je trzymali, ale głowy napastników były zasłonięte, spoza czarnych zasłon skrywających oblicza, widział jedynie wpatrzone w niego błyszczące oczy.

„Niech sczeznę. Musiałem wpaść na prawdziwych złodziei! Co się stało z moim szczęściem?”

Zmusił się do szerokiego uśmiechu, tak, żeby w słabym świetle mogli zobaczyć zęby.

— Nie miałem zamiaru przeszkadzać wam w waszej pracy, tak więc jeśli pozwolicie mi iść w moją stronę, ja pozwolę wam dokończyć, co zaczęliście i zapomnę o wszystkim. — Zasłonięci ludzie nie poruszyli się nawet odrobinę, podobnie zresztą jak ich włócznie. — Nie bardziej niż wam zależy mi na podnoszeniu alarmu. Nikogo nie zdradzę.

„Niech sczeznę, nie mam na to czasu. Czas rzucić kości.”

Przez pełen trwogi moment pomyślał, że głosy które słyszy, mówią coś w obcym języku. Zacisnął mocniej uchwyt na pałce, leżącej przy jego boku — i niemalże krzyknął, kiedy ktoś mocno nadepnął mu na nadgarstek.

Spojrzał w bok.

„Niech sczezną, jaki ze mnie głupiec. Zapomniałem o tym, którego udało mi się przewrócić.”

Ale z tyłu, za człowiekiem stojącym na jego nadgarstku, zobaczył przemykającą kolejną postać i w końcu zdecydował, że lepiej będzie nie próbować niczego.

But, który spoczywał na jego ręce, był miękki, opinał nogę aż do kolana. To mu coś przypomniało. Coś o ludziach spotkanych w górach. Dokładnie przyjrzał się ginącej w mroku nocy postaci, starając się domyślić jaki jest krój i barwa jej szat — wydawała się w całości spowita w cienie, kolory zlewające się z ciemnością nazbyt dobrze, by można je było wyszczególnić — przy pasie tego człowieka tkwił długi nóż, czarna zasłona zakrywała twarz. Zamaskowana twarz, zamaskowana na czarno.

„Aielowie! Niech sczeznę, co tutaj robią przeklęci Aielowie?”

Poczuł mdlą ce ściskanie w żołądku, kiedy przypomniał sobie, że Aielowie nakładają na twarz czarne zasłony, kiedy mają zamiar zabijać.

— Tak — powiedział męski głos. — Jesteśmy Aielami.

Mat wzdrygnął się, dotąd nie zdawał sobie sprawy, że mówi na głos.

— Tańczyłeś dobrze, jak na kogoś napadniętego znienacka — powiedział młody, kobiecy głos. Osądził, że to właśnie jego właścicielka stoi mu na nadgarstku. — Być może któregoś dnia będę miała okazję zatańczyć z tobą właściwie.

Już zaczął się uśmiechać. . .

„Jeżeli chce ze mną tańczyć, to chyba mnie nie zabiją!”

. . . potem jednak ponownie zmarszczył brwi. Przypomniało mu się niejasno, że Aielowie czasami nie mówią wprost, co mają na myśli.

Włócznie cofnęły się od jego gardła, jakieś dłonie podniosły go z powierzchni dachu. Odtrącił je i sam poderwał się na nogi, lekko, jakby nie stał na spowitych mrokiem dachówkach, lecz pośrodku wspólnej sali w gospodzie. Zawsze opłacało się okazywać innym ludziom, że ma się silne nerwy. Aielowie mieli przy pasach kołczany i noże oraz więcej jeszcze tych krótkich włóczni przytroczonych na plecach obok pokrowców na łuki, długie ostrza sterczały im ponad ramionami. Usłyszał jak sam mruczy:

— Jestem Świt na Dnie Studni — ale ugryzł się w język.

— Co tutaj robisz? — zapytał męski głos.

Z powodu zasłoniętych twarzy Mat nie był do końca pewien, który z nich się odezwał; głos był starszy, pewien siebie, nawykły do rozkazywania. Osądził, że w ostateczności udałoby mu się, być może, pokonać jedynie kobietę; tylko ona była niższa od niego i to niewiele. Pozostali przerastali go co najmniej o głowę.

„Przeklęci Aielowie” — pomyślał.

— Obserwowaliśmy cię od pewnego czasu — ciągnął dalej starszy mężczyzna. — Widzieliśmy, jak patrzyłeś na Kamień. Przyglądałeś mu się ze wszystkich stron. Dlaczego?

— O to samo mógłbym was zapytać — odezwał się kolejny głos. Mat był jedynym, który się wzdrygnął, kiedy spośród cieni wynurzył się mężczyzna w workowatych spodniach. Był bez butów, najwyraźniej po to, by jego stopy lepiej trzymały się dachówek. — Spodziewałem się znaleźć złodziei, nie Aielów.

Cienka pałka, nie wyższa od niego, zahuczała i zagwizdała przecinając powietrze.

— Nazywam się Juilin Sandar, jestem łowcą złodziei i chciałbym wiedzieć, dlaczego włóczycie się po dachach, obserwując Kamień?

Mat potrząsnął głową.

„Ilu jeszcze przeklętych ludzi można spotkać dzisiejszej nocy na tych dachach?”

Nie zdziwiłby się chyba nawet, gdyby Thom pojawił się, by grać na hale, albo ktoś nagle zaczął rozpytywać się o najbliższą gospodę.

„Przeklęty łowca złodziei!”

Zastanawiał się, dlaczego Aielowie nic nie czynią.

— Skradałeś się dobrze, jak na człowieka z miasta powiedział głos starszego mężczyzny. — Ale dlaczego idziesz za nami? Niczego nie ukradliśmy. Dlaczego ty sam dzisiejszej nocy tak często przyglądałeś się Kamieniowi?

Nawet w słabym świetle księżyca można było dostrzec zaskoczenie malujące się na twarzy Sandara. Wzdrygnął się, otworzył usta. . . i zaraz je zamknął, kiedy z ciemności poza nim wynurzyła się następna czwórka Aielów. Z westchnieniem wsparł się na swojej cienkiej pałce.

— Wygląda na to, że sam zostałem złapany — wymamrotał — i że to ja muszę odpowiadać na wasze pytania.

Spojrzał w kierunku Kamienia, potem potrząsnął głową.

— Ja. . . zrobiłem dzisiaj coś. . . co mnie dręczy. — Brzmiało to tak, jakby mówił do siebie, starając się rozwikłać jakiś problem. — Część mego sumienia mówi, że postąpiłem słusznie, że musiałem być posłuszny. Bez wątpienia, wszystko wydawało się słuszne, kiedy to robiłem. Ale jakiś cichy głos w środku. mówi mi, że. . . coś zdradziłem, Pewien jestem, że ten głos nie ma racji, jest bardzo cichy, ale nie chce zamilknąć.

Przerwał i stał tak, kręcąc głową.

Jeden z Aielów pokiwał głową i przemówił głosem starszego mężczyzny.

— Jestem Rhuarc z Dziewięciu Dolin, z klanu Taardad Aiel, kiedyś byłem Aethan Dor, Czerwona Tarcza. Czasami Czerwone Tarcze muszą wykonywać zadania podobne jak wasi łowcy złodziei. Mówię to po to, byś wiedział, że rozumiem, czym się zajmujesz i jakim człowiekiem musisz być. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, Juilinie Sandar z łowców złodziei, ani też ludzi z twojego miasta, ale nie pozwolimy ci podnieść bitewnego okrzyku. Jeżeli zachowasz milczenie, będziesz żył, jeśli nie, umrzesz.

— Nie macie zamiaru skrzywdzić mieszkańców miasta? — powoli zapytał Sandar. — Dlaczego więc tu jesteście?

— Kamień. — W tonie Rhuarca było coś takiego, co oznaczało, że nic więcej nie ma zamiaru powiedzieć.

Po chwili Sandar pokiwał głową i wymruczał:

— Prawie żałuję, że nie macie dość siły, aby wystąpić przeciwko Kamieniowi, Rhuarc. Nie zrobię nic.

Rhuarc zwrócił swą zasłoniętą twarz w stronę Mata.

— A ty, bezimienny młodzieńcze? Czy powiesz mi, dlaczego tak uważnie obserwowałeś Kamień?

— Po prostu chciałem sobie zrobić spacer przy świetle księżyca — beztroskim głosem oznajmił Mat.

Młoda kobieta ponownie przyłożyła ostrze włóczni do jego gardła;przez chwilę nie mógł przełknąć śliny.

„Cóż, może mogę im co nieco zdradzić.”

Przede wszystkim nie wolno mu było okazać, że jest przestraszony;kiedy pozwolisz, by inni wiedzieli, iż się boisz, tracisz wszelką przewagę, jaką miałeś przedtem. Bardzo ostrożnie odsunął ostrze włóczni od swego gardła. Zdało mu się, że posłyszał jej cichutki śmiech.

— Paru moich przyjaciół jest wewnątrz Kamienia powiedział, starając się mówić ostrożnie. — Są więźniami. Mam zamiar ich wydostać.

— Sam, bezimienny? — zapytał Rhuarc.

— Cóż, chyba nikt mi nie towarzyszy — odrzekł sucho Mat. — A może wy zechcecie pomóc? Was również najwyraźniej interesuje Kamień. Jeżeli zamierzacie dostać się do środka, możemy iść razem. Niezależnie od tego, z której strony mu się przyglądam, jego układ nie wygląda najszczęśliwiej, ale moje szczęście mnie nie opuszcza.

„Przynajmniej jak dotąd. Wpadłem na zamaskowanych Aielów i nie podcięli mi gardła; od szczęścia nie można oczekiwać niczego więcej. Niech sczeznę, jeżeli nie byłoby dobrze mieć kilku Aielów ze sobą.”

— Niewiele można zrobić gorszych rzeczy, niż postawić przeciwko memu szczęściu.

— Nie przyszliśmy tutaj dla żadnych więźniów, graczu — odparł Rhuarc.

— Już czas, Rhuarc.

Mat nie potrafiłby powiedzieć, który z Aielów się odezwał, ale Rhuarc kiwnął głową.

— Tak, Gaul. — Popatrywał to na Mata, to na Sandara. — Nie wznoście bojowego krzyku.

Odwrócił się i. . . rozpłynął pośród nocy.

Mat zadrżał. Pozostali Aielowie również zniknęli, zostawiając go sam na sam z łowcą złodziei.

„O ile nie zostawili kogoś, by nas obserwował. Niech sczeznę, w jaki sposób mógłbym się przekonać, gdyby nawet tak zrobili?”

— Mam nadzieję, że ty również nie spróbujesz mnie powstrzymać? — zwrócił się do Sandara, zarzucając tobołek z fajerwerkami na plecy i podnosząc z ziemi pałkę. Mam zamiar wejść do środka, obok ciebie lub poprzez ciebie, w taki sposób lub inny.

Podszedł do komina, by podnieść blaszane pudełko, druciany uchwyt był już bardzo gorący.

— Ci twoi przyjaciele — zapytał Sandar. — Czy to były trzy kobiety?

Mat spojrzał na niego, marszcząc brwi, żałował, że nie ma dosyć światła, by wyraźniej dostrzec wyraz twarzy tamtego. W głosie łowcy złodziei pobrzmiewały dziwne tony.

— Co o nich wiesz?

— Wiem, że zostały zabrane do Kamienia. Wiem też o małej bramie w pobliżu rzeki, którą eskortujący więźnia łowca złodziei może dostać się do środka, aby zaprowadzić go do lochów. Do lochów, gdzie one muszą się znajdować. Jeżeli zaufasz mi, graczu, mogę nas doprowadzić aż do tego miejsca. Co stanie się później, zależeć będzie od losu. Być może, dzięki twemu szczęściu, uda nam się ujść z życiem.

— Zawsze miałem szczęście — powiedział powoli Mat.

„Czy mogę polegać na swoim szczęściu wystarczająco, by mu zaufać?”

Niezbyt podobał mu się pomysł udawania więźnia; to było zbyt proste, żeby mogło być skuteczne. Ale z kolei, na pewno nie ryzykował bardziej, niźli wspinając się na wysokość co najmniej trzystu stóp w całkowitych ciemnościach.

Spojrzał w kierunku murów miasta i zamarł. Po murze przesuwały się cienie; pełzły ciemne kształty. Pewien był, że to Aielowie. Musiała ich być ponad setka. Zniknęli, ale po chwili mógł dostrzec cienie, poruszające się po powierzchni urwiska, które stanowiło już ścianę Kamienia Łzy. Było ich zbyt wielu, by ktoś nie podniósł alarmu — okrzyku bojowego, wedle określenia Rhuarca. Ten pierwszy, którego widział wcześniej, mógł się przedostać niepostrzeżenie, ale ponad setka Aielów będzie niczym bicie dzwonów. Choć przecież mogli wysłać naprzód dywersantów. Jeżeli wywołaliby zamieszanie, gdzieś tam w górze, w środku. Kamienia, wówczas strażnicy w lochach mogliby nie zwrócić dostatecznej uwagi na łowcę złodziei, prowadzącego więźnia.

„Ja również mógłbym wywołać nieco zamieszania. Wystarczająco się nad tym napracowałem.”

— Dobrze więc, łowco złodziei. Tylko nie zdecyduj w ostatniej chwili, że jestem prawdziwym więźniem. Możemy ruszać do twojej bramy, kiedy tylko wsadzę kij w mrowisko.

Wydało mu się, że Sandar zmarszczył brwi, ale nie uznał za konieczne, by mówić mu coś więcej.

Sandar poszedł za Matem po dachach, wyższe ich partie pokonywał z równą łatwością jak on. Ostatni dach był niewiele tylko niższy niż szczyt muru i prowadził prosto do niego, wystarczyło się nań tylko podciągnąć, nie potrzeba się było nawet wspinać.

— Co robisz? — wyszeptał Sandar.

— Zaczekaj tu na mnie.

Z blaszanym pudełkiem, które zawiesił sobie na nadgarstku oraz pałką, trzymaną poziomo w obu dłoniach, Mat, wziąwszy najpierw głęboki oddech, ruszył w kierunku Kamienia. Starał się nie myśleć o odległości dzielącej go od bruku w dole.

„Światłości, przeklęty mur ma trzy stopy szerokości! Mógłbym przejść po nim z zawiązanymi oczyma, nawet we śnie!”

Trzy stopy szerokości, w ciemnościach, i dalej niźli pięćdziesiąt stóp do bruku. Starał się nie myśleć o tym, że po powrocie może już nie zastać Sandara. Nie był pewien, czy to dobry pomysł udawać złodzieja schwytanego przez tamtego, ale wydawało mu się bardzo prawdopodobne, że kiedy wróci na dach, okaże się, iż Sandar sobie poszedł, być może po to, żeby sprowadzić pomoc i tym razem naprawdę uczynić z niego więźnia.

„Nie myśl o tym. Zajmij się tym, co masz teraz do zrobienia. Przynajmniej wreszcie zobaczę, jak to jest.”

Zgodnie z tym co podejrzewał, w murze Kamienia, dokładnie w tym miejscu, gdzie dochodził do niego mur miejski, znajdowała się strzelnica, głębokie wcięcie w kształcie klina, a w nim ział wysoki, wąski otwór, przez który łucznik mógł razić wrogów. Gdyby Kamień został zaatakowany, żołnierze znajdujący się wewnątrz musieli jakoś zniechęcić tych, którzy chcieliby wybrać drogę, którą w tej chwili podążał Mat. Teraz szczelina była ciemna. Wyglądało na to, że nikt przy niej nie czuwa. To również była kolejna rzecz, o której starał się nie myśleć.

Szybkim ruchem ustawił blaszane pudełko u swoich stóp, oparł pałkę wprost o mur Kamienia i ściągnął z pleców tobołek. Pośpiesznie wepchnął go w szczelinę, starając się, by upadł możliwie najdalej; chciał, by hałas w środku. był jak najgłośniejszy. Odsunął róg naoliwionego materiału i odsłonił poskręcane knoty. Po krótkim namyśle, jeszcze w pokoju, w gospodzie, przyciął dłuższe lonty, aby długością dorównywały krótszym a odciętych kawałków użył do związania ich Ściśle razem. Spodziewał się więc, że wszystkie dopalą się w tej samej chwili, a huk i błysk będą wystarczająco potężne, by zerwać na nogi każdego, kto nie jest kompletnie głuchy.

Pokrywka blaszanego pudełka była już tak gorąca, że dwa razy musiał dmuchać na palce, zanim wreszcie udało mu się ją otworzyć — żałował, że nie zna sztuczki Aludry, która wówczas z łatwością zapaliła latarnię — odsłaniając ciemny węgielek, spoczywający na podłożu z piasku. Z drucianego uchwytu zrobił szczypce, podmuchał trochę i węgielek rozjarzył się wiśniowym żarem. Przyłożył go do związanych lontów, a kiedy zapłonęły z sykiem, puścił uchwyt szczypiec i pozwolił węgielkowi spaść w dół, potem błyskawicznie porwał swoją pałkę i popędził po murze.

„To szaleństwo — myślał, biegnąc. — Nie wiem nawet, jak wielki będzie wybuch. Mogę sobie przy tym złamać swój głupi kark. . . !

Grzmot za jego plecami był głośniejszy od wszystkiego, co zdarzyło mu się słyszeć w życiu; gigantyczna pięść uderzyła go w plecy, zapierając dech, jeszcze zanim padł na powierzchnię muru, rozciągnięty na brzuchu, kurczowo przywarł do niej, nie dbając zupełnie o pałkę, która omalnie przetoczyła się przez krawędź. Przez chwilę leżał nieruchomo, starając się zmusić swe płuca do podjęcia normalnej pracy, i próbując nie myśleć o tym, że tym razem naprawdę musiał wyczerpać całą pulę swego szczęścia, nie spadając z tego muru. W uszach dzwoniły mu wszystkie dzwony Tar Valon.

Podniósł się ostrożnie, spojrzał w kierunku Kamienia. Chmura dymu wydobywała się ze strzelnicy. Na jej tle ocieniony otwór szczeliny łuczniczej zdawał się jakiś odmieniony. Większy. Nie rozumiał, w jaki sposób to się stało, ani dlaczego, ale wydawał się większy.

Zastanawiał się tylko chwilę. Sandar mógł czekać przy przeciwległym krańcu muru, może wciąż miał zamiar wprowadzić go do wnętrza Kamienia jako rzekomego więźnia, ale mógł też wracać właśnie z żołnierzami. Przy tym krańcu muru mogła się właśnie otworzyć droga do wnętrza, bez dodatkowego ryzyka, że Sandar go zdradzi. Pomknął z powrotem, nie dbając już o ciemność i możliwość upadku.

Szczelina naprawdę była szersza, większa część cieńszego kamienia pośrodku zniknęła, pozostawiając poszarpany otwór, wyglądający tak, jakby ktoś cierpliwie wykuwał go już od wielu godzin. Otwór był wystarczająco wielki, by zmieścił się w nim człowiek.

„Jak, na Światłość?”

Nie było czasu do namysłu.

Skoczył w poszarpaną dziurę, zakaszlał, gdy gryzący dym dostał się do gardła, spadł na posadzkę wewnątrz i przebiegł kilkanaście kroków, zanim pojawili się krzyczący bezładnie Obrońcy Kamienia, w liczbie co najmniej dziesięciu. Większość miała na sobie tylko koszule, żaden nie posiadał hełmu czy napierśnika. Niektórzy nieśli latarnie. Paru obnażone miecze.

„Głupiec! — coś krzyczało w jego głowie. — To właśnie dlatego należało trzymać się pierwotnego planu! Światłością oślepiony głupiec!”

Nie miał już czasu, by wrócić na szczyt muru. Pałka zawirowała, rzucił się na żołnierzy, zanim zdążyli zauważyć jego obecność, zaatakował, uderzając po głowach, ostrzach mieczy, kolanach, wszędzie, gdzie mógł tylko sięgnąć, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że jest ich zbyt wielu, by sam potrafił im dać radę, wiedząc, że ten głupi rzut kośćmi będzie kosztował Egwene, Elayne i Nynaeve utratę tej niewielkiej szansy, jaką jeszcze miały.

Nagle okazało się, że Sandar stoi tuż obok niego, w świetle latarni, upuszczonych na ziemię przez dobywających mieczy żołnierzy, jego cienka pałka zawirowała jeszcze szybciej niż oręż Mata. Mając przeciwko sobie dwóch pałkarzy, wzięci z zaskoczenia żołnierze padali jak kręgle.

Sandar popatrzył na leżących, potrząsnął głową.

— Obrońcy Kamienia. Zaatakowałem Obrońców! Za to pozbawią mnie głowy. . . ! Co ty tam zrobiłeś, graczu? Ten błysk światła i grzmot kruszący kamień. Czy wezwałeś błyskawicę? — Jego głos przeszedł w szept. — Czy przyłączyłem się do mężczyzny, który potrafi przenosić?

— Fajerwerki — odrzekł lakonicznie Mat. W uszach wciąż mu dzwoniło, ale mógł jednak dosłyszeć łomot kroków kolejnych ludzi, łomot butów grzmiący na kamieniach. — Lochy, człowieku! Pokaż mi drogę do lochów, zanim pojawią się tutaj następni!

Sandar otrząsnął się z szoku.

— Tędy! — Skoczył w boczny korytarz, udając się w stronę przeciwną do tej, z której dobiegał stukot kroków nadbiegających ludzi. — Musimy się pośpieszyć! Jeśli nas znajdą, zabiją!

Gdzieś wyżej gong zaczął wybijać alarm, rozsyłając grzmiące echa po korytarzach Kamienia.

„Nadchodzę — myślał Mat, biegnąc za łowcą złodziei. — Wydostanę was lub zginę! Obiecuję!”


Echo gongów alarmowych łomotało po korytarzach Kamienia, ale Rand nie zwracał na nie większej uwagi, tak jak i na grzmot, który słyszał przedtem — stłumiony łomot, zdający się dobiegać skądś z dołu. Bolał go bok, rwała stara, nadwerężona rana, która omal nie pękła podczas wspinaczki po ścianie fortecy. Nie przejmował się jednak i bólem. Na jego twarzy zastygł krzywy uśmiech, uśmiech oczekiwania i obawy, którego nie potrafiłby z niej usunąć, nawet gdyby chciał. Teraz był już blisko. Blisko tego, o czym śnił. Blisko Callandora.

„Wreszcie z tym skończę. W ten sposób lub inny, dzieło zostanie dokonane. Koniec ze snami. Nęcenie, kuszenie i pościg: koniec z tym wszystkim!”

Śmiejąc się do siebie, przemierzał szybkim krokiem korytarze Kamienia Łzy.


Egwene przyłożyła dłoń do twarzy i skrzywiła się. W ustach zastygł gorzki smak, była straszliwie spragniona.

„Rand? Co takiego? Dlaczego znowu śniłam o Macie i wszystko mieszało mi się z Randem, a Mat krzyczał, że nadchodzi? Co to znaczy?”

Otworzyła oczy, wbiła wzrok w szare, kamienne ściany, oświetlone samotną, kopcącą pochodnią z sitowia, rzucającą migoczące cienie; i krzyknęła, gdy przypomniała sobie wszystko.

— Nie! Nie dam się ponownie zakuć w łańcuchy! Nie pozwolę nałożyć sobie smyczy!

Nynaeve i Elayne w mgnieniu oka były przy niej, ich pokaleczone twarze były zbyt zmartwione i przerażone, by mogły ją uspokoić łagodnym tonem, jakim doń przemawiały. Ale sam fakt, że były przy niej, wystarczył, by zdołała powstrzymać krzyk. Nie była sama. Była więźniem, ale nie była sama. I nie miała na szyi smyczy.

Spróbowała usiąść, podtrzymały ją. Musiały jej pomóc, bolały ją wszystkie mięśnie. Przypominała sobie każdy niewidzialny cios otrzymany podczas szaleńczej walki, którą podjęła, kiedy zrozumiała. . .

„Nie będę o tym myśleć. Powinnam zastanowić się, jak mamy stąd uciec.”

Osunęła się w dół, aż jej plecy dotknęły ściany. Ból walczył w niej ze zmęczeniem, walka, podczas której bezustannie odmawiała kapitulacji i, wyczerpała resztki jej siły, udręka ran jeszcze bardziej osłabiała ciało.

W oświetlonej pochodnią celi znajdowała się tylko ich trójka. Podłoga była zupełnie naga, zimna i twarda. Z drzwi z surowych desek sterczały drzazgi, jakby niezliczone palce drapały je w próżnym wysiłku wydostania się przez jedyne możliwe wyjście. Na kamieniu wypisano inskrypcje, większość drżącym pismem. „Światłości, miej litość i pozwól mi umrzeć” — głosiła jedna z nich. Nie pozwoliła sobie na wyciągnięcie wniosków, jakie nieodparcie się nasuwały.

— Wciąż jesteśmy oddzielone od Mocy? — wymamrotała.

Nawet mówienie powodowało ból. A kiedy Elayne pokiwała głową, zrozumiała, że nie musiała nawet pytać. Spuchnięty policzek, rozcięta warga i podbite oko złotowłosej stanowiły wystarczającą odpowiedź, nawet jeśli jej własny ból nie był dostatecznym, dowodem. Gdyby Nynaeve zdołała dosięgnąć Prawdziwego Źródła, z pewnością by je Uzdrowiła.

— Próbowałam — powiedziała z rozpaczą Nynaeve. — Próbowałam, wciąż próbowałam.

Szarpnęła ostro za swój warkocz, w jej głosie oprócz rozpaczy i strachu można było dosłyszeć również gniew.

— Jedna z nich czeka na zewnątrz. Amico, dziecko o mlecznej buzi, jeżeli nie zmieniły się po tym, jak nas tutaj zamknięto. Przypuszczam, że jedna wystarczy, aby podtrzymać tarczę, kiedy już została upleciona. — Zaśmiała się gorzko. — Mimo całego bólu, którego doznały. . . i który my od nich wycierpiałyśmy!. . . aby nas schwytać, można by pomyśleć, że jesteśmy zupełnie pozbawione znaczenia. Minęły godziny, odkąd zatrzasnęły za nami te drzwi, a nikt nie przyszedł nas przesłuchiwać, popatrzeć na nas, czy choćby przynieść odrobinę wody. Być może mają zamiar trzymać nas tutaj, póki nie umrzemy z pragnienia.

— Przynęta — powiedziała Elayne i głos jej zadrżał, choć ze wszystkich sił starała się nadać mu spokojne brzmienie. — Liandrin powiedziała, że jesteśmy przynętą.

— Przynętą na co? — Zapytała trzęsącym się głosem Nynaeve. — Przynętą na kogo? Jeżeli jestem przynętą, mam zamiar tak głęboko utkwić w ich gardłach, żeby musiały mnie wypluć!

— Rand! — Egwene przerwała na moment, by przełknąć ślinę, nawet kroplę wody powitałaby z wdzięcznością. — Śniłam o Randzie, i o Callandorze. Myślę, że on jest coraz bliżej.

„Ale dlaczego śniłam również o Macie? Oraz o Perrinie? Miał postać wilka, ale bez wątpienia to był on.”

— Nie bój się tak — powiedziała, starając się mówić pewnym tonem. — Jakoś im uciekniemy. Jeżeli potrafiłyśmy być lepsze od Seanchan, na pewno wygramy z Liandrin.

Nynaeve i Elayne wymieniły spojrzenia ponad jej głową. Nynaeve powiedziała:

— Liandrin powiedziała, że posłano po trzynastu Myrddraali, Egwene.

Zorientowała się, że ponownie czyta tamtą wiadomość, wypisaną na ścianie: „Światłości, miej litość i pozwól mi umrzeć”. Jej dłonie zacisnęły się w pięści. Zazgrzytała zębami, starając się ze wszystkich sił powstrzymać krzyk.

„Lepiej umrzeć. Lepsza śmierć, niż nawrócenie na Cień, przemienienie w sługę Czarnego!”

Zdała sobie sprawę, że zaciska dłoń na wiszącej u pasa sakwie. Wewnątrz mogła wyczuć dwa pierścienie, mały krążek z Wielkim Wężem oraz większy, poskręcany kamienny pierścień.

— Nie zabrały ter’angreala — powiedziała z namysłem.

Wygrzebała go z torby. Spoczął ciężarem na jej dłoni, mogła dostrzec jego paski i kolorowe plamki, pierścień o niezwykłej powierzchni.

— Nie jesteśmy na tyle nawet ważne, by zrobić nam rewizję — Elayne westchnęła. — Egwene, czy jesteś pewna, że Rand przybędzie? Wolałabym raczej sama się uwolnić, niż czekać na jego pomoc, ale jeśli ktoś może pokonać Liandrin i resztę, to tylko on. Callandor przeznaczony jest dla Smoka Odrodzonego. On musi mieć siłę, by je pokonać.

— Jeżeli nie wciągniemy go za sobą do klatki— wymamrotała Nynaeve. — Nie wówczas, gdy zastawiono pułapkę, której nie będzie w stanie dostrzec. Dlaczego tak wpatrujesz się w ten pierścień, Egwene? Tel’aran’rhiod w niczym nam teraz nie pomoże. Przynajmniej dopóki nie będziesz mogła wyśnić drogi ucieczki.

— Być może właśnie to mi się uda — powiedziała powoli. — Potrafię przenosić w Tel’aran’rhiod. Ich osłona nie powstrzyma mnie przed dotarciem do Źródła. Powinnam tylko zasnąć, a nie przenosić. A z pewnością jestem wystarczająco zmęczona, by spać.

Elayne zmarszczyła brwi, skrzywiła się gdy naciągnęły się skaleczenia na twarzy.

— Skorzystam z każdej szansy, ale w jaki sposób możesz przenosić, nawet we śnie, kiedy jesteś odcięta od Prawdziwego Źródła? A jeżeli nawet możesz, to w czym miałoby nam to pomóc?

— Nie wiem, Elayne. To, że jestem odcięta tutaj, nie znaczy, że podobnie będzie w Świecie Snów. Warto przynajmniej spróbować.

— Może — powiedziała z niepokojem Nynaeve. Ja też chętnie skorzystam z każdej szansy, ale widziałaś Liandrin i pozostałe ostatnim razem, gdy używałaś pierścienia. I powiedziałaś, że one cię również widziały. Co się stanie, jeżeli spotkasz je tam znowu?

— Mam nadzieję, że je spotkam — powiedziała ponuro Egwene. — Mam nadzieję.

Ściskając w jednej dłoni ter’angreal, zamknęła oczy. Czuła jak Elayne uspokajająco gładzi ją po włosach, słyszała jej ciche mruczenie. Nynaeve zaczęła nucić tę kołysankę bez słów, którą pamiętała z dzieciństwa; po raz pierwszy, wcale nieczuła do niej złości. Ciche dźwięki i miękki dotyk ukoiły ją, pozwoliły poddać się zmęczeniu, aż wreszcie nadszedł sen.

Tym razem miała na sobie błękitny jedwab, ale ledwie mogła spostrzec coś więcej. Delikatna bryza pieściła jej gładką twarz i rozpraszała motyle fruwające nad polnym kwieciem. Pragnienie zniknęło, ból również. Sięgnęła, by ująć saidara i wypełniła ją Jedyna Moc. Nawet uczucie triumfu jaki poczuła, kiedy zrozumiała, że udało jej się, niewiele znaczyło przy rozkoszy jaką dawał przepływ Mocy.

Niechętnie zmusiła się, by go uwolnić, zamknęła oczy i wypełniła pustkę doskonałym obrazem Serca Kamienia. To było jedyne miejsce wewnątrz twierdzy, oprócz jej celi oczywiście, które potrafiła sobie wyobrazić, a jak odróżnić jedno pozbawione cech szczególnych, sześcienne pomieszczenie od drugiego? Kiedy otworzyła oczy, była już w środku. Ale nie była sama.

Postać Joiyi Byir stała przed Callandorem, jej sylwetka była tak niematerialna, że światło miecza przenikało przez nią. Kryształowy miecz nie lśnił już tylko odbitym światłem. Pulsował własnym blaskiem, jakby ktoś odkrywał obecne w nim źródło światła, potem zakrywał i odsłaniał ponownie. Czarna siostra wzdrygnęła się zaskoczona i odwróciła, by spojrzeć na Egwene.

— Jak? Jesteś odcięta! Nie posiadasz możliwości Śnienia!

Zanim wypowiedziała pierwsze słowa, Egwene sięgnęła ponownie po saidara, splotła skomplikowany strumień Ducha, jaki zapamiętała, gdy został użyty przeciwko niej i odcięła Joiyię Byir od Źródła. Oczy tamtej rozszerzyły się, te okrutne oczy, które tak nie pasowały do pięknej, miłej twarzy, ale Egwene już splatała Powietrze. Postać tamtej mogła być niczym utkana z mgły, ale więzi trzymały. Egwene zdało się, że najmniejszego wysiłku nie wymagało od niej utrzymywanie splotów dwóch strumieni. Kiedy podeszła bliżej, na czole Joiyi Byir pojawiły się krople potu.

— Masz ter’angreal! — Widać było strach na jej twarzy, ale z tonu głosu można było zrozumieć, że stara się go skryć. — To musi być to. Ter’angreal, który przegapiłyśmy, i który nie wymaga przenoszenia. Czy sądzisz, że na coś ci się przyda, dziewczyno? Cokolwiek zrobisz tutaj, nie może wpłynąć na to, co dzieje się w rzeczywistym świecie. Tel’aran’rhiod jest tylko snem! Kiedy się obudzę, sama zabiorę ci twój ter’angreal. I uważaj co robisz, żebym nie miała powodu do gniewu, gdy przyjdę do twojej celi.

Egwene uśmiechnęła się do niej.

— Pewna jesteś, że się obudzisz, Sprzymierzeńcu Ciemności? Jeżeli twój ter’angreal wymaga udziału Mocy, dlaczego się nie obudziłaś zaraz po tym, jak cię odcięłam od Źródła? Zapewne nie możesz się obudzić, dopóki tutaj jesteś odcięta. — Uśmiech zniknął z jej twarzy, wysiłek jaki musiała wkładać w to, żeby uśmiechać się do tamtej przekraczał jej możliwości. — Pewna kobieta pokazała mi kiedyś bliznę po ranie, którą odniosła w Tel’aran’rhiod, Sprzymierzeńcu Ciemności. Co stanie się tutaj, pozostanie prawdziwe, kiedy się obudzisz.

Po gładkiej, pozbawionej śladów wieku twarzy Czarnej Siostry spływały ciężkie krople potu. Egwene zastanowiła się, czy tamta spodziewa się śmierci. Niemal żałowała, że nie jest dość okrutna, by to zrobić. Większość niewidzialnych ciosów, które otrzymała, pochodziła od tej kobiety, były ciężkie niczym uderzenia pięści, i nie było dla nich innego uzasadnienia niż to tylko, że wciąż próbowała się czołgać, że odmawiała poddania się.

— Kobieta, która potrafi zadawać takie ciosy — oznajmiła — nie powinna mieć nic przeciwko znacznie słabszym.

Szybko splotła kolejny strumień Powietrza; czarne oczy Joiyi Byir rozbłysły niedowierzaniem, kiedy pierwsze uderzenie wylądowało na jej biodrach. Egwene tymczasem zrozumiała w jaki sposób należy dopasować splot, żeby nie musiała go podtrzymywać.

— Będziesz pamiętać o nich i czuć je wciąż, kiedy się obudzisz. Kiedy pozwolę ci się obudzić. To też sobie zapamiętaj. Jeżeli kiedykolwiek spróbujesz mnie uderzyć, ponownie cię tu zawiodę i zostawię na resztę życia!

Oczy Czarnej Siostry patrzyły na nią z nienawiścią, ale można było w nich również zobaczyć żałosne pragnienie płaczu.

Egwene przez chwilę poczuła wstyd. Nie dlatego, że coś takiego czyni — Joiya zasłużyła sobie na każdy cios jaki na nią spadał, jeśli nie za to, że ją pobiła, to przynajmniej za każdą śmierć w Wieży — nie, nie o to chodziło, poczuła wstyd, gdy uświadomiła sobie, że traci czas na prywatną zemstę, podczas gdy Elayne i Nynaeve siedzą w celi, wbrew wszelkiej nadziei wierząc, iż ona może je uratować.

Związała i ustaliła strumienie splotów, zanim jeszcze zdała sobie sprawę, że to robi, potem przerwała na chwilę, by przyjrzeć się temu, czego dokonała. Trzy oddzielne sploty inie tylko udało jej się bez najmniejszego kłopotu utrzymać je wszystkie od razu, lecz także zrobiła coś takiego, że teraz same się podtrzymywały. Sądziła, że zapamiętała również, jak to zrobić. A to mogło okazać się użyteczne.

Po chwili rozwikłała jeden ze splotów, a Czarna Siostra z ulgą załkała z bólu.

— Nie jestem taka jak ty — powiedziała Egwene. Dopiero drugi raz w życiu zrobiłam coś podobnego i nie podoba mi się to. Zamiast tego muszę się nauczyć podrzynać gardła:

Z wyrazu twarzy Czarnej Siostry można było wyczytać, iż sądzi, że Egwene ma zamiar zacząć naukę od niej.

Wydając z siebie nieartykułowany dźwięk, oznaczający niesmak, Egwene zostawiła ją tam, schwytaną i odciętą od Źródła, a sama szybko wbiegła w las kolumn z polerowanego czerwonego kamienia. Gdzieś tutaj musi być droga na dół, do lochów.


W kamiennym korytarzu zapadła cisza po tym, jak ostatni krzyk konającego został ucięty przez szczęki Młodego Byka, zamykające się na gardle dwunoga, zgniatające je. Krew goryczą rozpływała się na języku.

Wiedział, że to jest Kamień Łzy, chociaż nie potrafiłby powiedzieć skąd to wie. Dwunodzy leżeli wokół niego, jeden drgał jeszcze w agonii, a Skoczek zatapiał kły w jego gardle, cuchnęli strachem. Pachnieli zagubieniem. Nie sądził, by wiedzieli, gdzie się znaleźli — z pewnością nie należeli do wilczego snu — ale zostali wysłani, by powstrzymać go przed dotarciem do znajdujących się z przodu wysokich drzwi z żelaznym zamkiem. Albo przynajmniej strzec ich. Zdawali się zaskoczeni, gdy zobaczyli wilki. Osądził, że sam pobyt w tym miejscu też był dla nich zaskoczeniem.

Otarł usta, potem zdziwiony przyjrzał się swojej dłoni. Znowu był człowiekiem. Był Perrinem. Wrócił do swojego ciała, ubranego w kowalską kamizelkę, z ciężkim młotem przy boku.

„Musimy się śpieszyć, Młody Byku. W pobliżu jest coś złego.”

Idąc w kierunku drzwi, Perrin wyciągał zza pasa młot.

— Faile musi tu być.

Jeden mocny cios roztrzaskał zamek. Kopnięciem otworzył drzwi.

W pokoju znajdował się tylko długi, kamienny blok stojący na środku posadzki. Na tym katafalku leżała Faile nieruchoma, jakby spała, jej czarne włosy rozrzucone były niczym wachlarz, ciało tak ciasno zawinięte łańcuchem, że dłuższą chwilę zabrało mu uświadomienie sobie, że jest rozebrana. Każdy łańcuch przymocowany był do kamienia potężnym sworzniem.

Prawie nie zdawał sobie sprawy, że idzie w jej kierunku, dopóki dłonią nie dotknął jej twarzy, obramowując koniuszkiem palca kontur policzka.

Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego.

— Śniłam ciągle, że po mnie przyjdziesz, kowalu.

— Za chwilę cię uwolnię, Faile. — Uniósł młot i rozbił jeden ze sworzni, jakby był zrobiony z drewna.

— Byłam tego pewna, Perrin.

Ale kiedy jego imię cichło jeszcze na jej ustach, ona zaczęła również znikać. Łańcuchy opadły ze szczękiem na kamień, gdzie jeszcze przed chwilą leżała.

— Nie! — krzyknął. — Znalazłem ją!

„We śnie nie jest tak, jak w świecie ciała, Młody Byku. Tutaj jedno polowanie może mieć wiele zakończeń.”

Nie odwrócił się, by spojrzeć na Skoczka. Wiedział, że jego zęby są obnażone, że warczy. Ponownie uniósł młot i spuścił z całą siłą w dół na łańcuchy, które więziły Faile. Pod jego ciosem kamienny blok pękł na pół; Kamień jęknął niczym uderzony dzwon.

— Teraz będę polował dalej — warknął.

Z młotem w dłoni, Perrin wyszedł z pomieszczenia, a Skoczek szedł obok. Kamień był miejscem, w którym mieszkali ludzie. A ludzie, jak wiedział, byli bardziej okrutnymi myśliwymi, niż kiedykolwiek bywały wilki.


Dźwięk alarmowych gongów gdzieś ponad jego głową wypełniał korytarz donośnym dzwonieniem, nie potrafił jednak zagłuszyć szczęku metalu o metal i coraz bliższych okrzyków walczących ludzi. Aielowie i Obrońcy, pomyślał Mat. Wysokie, złote stojaki do lamp, na każdym zawieszono po cztery, stały wzdłuż Ścian korytarza, w którym się znajdował, a jedwabne draperie ze scenami batalistycznymi wisiały na ścianach z polerowanego kamienia. Nawet dywany na podłodze były jedwabne, ciemna czerwień na błękitnym tle, uplecione w skomplikowane taireńskie wzory. Po raz pierwszy Mat był zbyt zaabsorbowany swoim zadaniem, by szacować wartość otaczających go przedmiotów.

„Ten przeklęty człowiek jest dobry” — pomyślał, kiedy udało mu się odbić ostrze miecza, a cios, który zamierzył końcem pałki w głowę mężczyzny, zmienił się w kolejną zasłonę przeciw wirującemu ostrzu. — „Może to jeden z tych przeklętych Wysokich Lordów?”

Prawie udał mu się potężny cios w kolano, jego przeciwnik jednak zdołał odskoczyć, proste ostrze trwało wzniesione w gotowości.

Niebieskooki człowiek miał na sobie kaftan z bufiastymi rękawami, żółty z naszywanymi złotą nicią paskami, ale wszystko było nie dopięte, koszula wystawała ze spodni, stopy miał bose. Krótko przycięte czarne włosy były potargane, jakby przebudził się dosłownie przed chwilą, jednak walczył zupełnie przytomnie. Pięć minut temu wyskoczył z obnażonym mieczem w dłoni zza jednych z tych wysokich, rzeźbionych drzwi, które wbudowane były licznie w ściany korytarza, a Mat mógł być jedynie wdzięczny losowi, że pojawił się przed nim, nie zaś z tyłu. Nie był pierwszym człowiekiem ubranym tak niedbale, jakiego Mat spotkał dotąd, z pewnością jednak był najlepszy.

— Czy możesz przejść obok mnie, łowco złodziei? zawołał Mat, starając się nie spuszczać oczu z człowieka, który czekał z ostrzem wzniesionym do ciosu.

— Nie mogę — odkrzyknął z tyłu Sandar. — Kiedy się przesuniesz, by mnie przepuścić, nie będziesz miał dość miejsca na zamachnięcie się tym wiosłem, które nazywasz pałką, a wtedy on połknie cię jak muszkę.

„Jak co?”

— Cóż, wymyśl coś, Taireńczyku. Ten obszarpaniec działa mi na nerwy.

Mężczyzna w naszywanym złotem kaftanie parsknął.

— Będziesz miał zaszczyt umrzeć z ręki Wysokiego Lorda Danina, wieśniaku, jeżeli oczywiście mnie się tak spodoba. — Po raz pierwszy raczył się odezwać. — Chociaż zamiast tego, powinienem powiesić was za nogi i przyglądać się, jak pasami zdzierają z was skórę.

— Nie sądzę, by mi się to spodobało — powiedział Mat.

Twarz Wysokiego Lorda poczerwieniała z obrazy, że mu przerwano, ale Mat nie dał mu czasu na komentarz. Pałka tak szybko zawirowała w ścisłej figurze podwójnej pętli, że jej końce zamazały się, a on skoczył naprzód. Darlin uwijał się jak mógł, odbijając spadające nań ciosy. Przez chwilę. Mat wiedział, że długo nie potrafi prowadzić tak zmasowanego ataku, a jeżeli będzie miał szczęście, wszystko z powrotem zamieni się w parady i zasłony. Jeżeli będzie miał szczęście. Ale tym razem nie miał zamiaru na nie liczyć. Gdy tylko Wysoki Lord znalazł chwilę czasu, by przyjąć postawę defensywną, Mat zmienił swój atak na półpiruet. Koniec pałki, który, jak sądził Darlin, zmierzał w kierunku jego głowy, zamiast tego trafił w nogi, powalając go na posadzkę. Kiedy padał, w jego głowę uderzył drugi koniec, mocny cios pozbawił go przytomności.

Dysząc ciężko, Mat wsparł się na pałce, stając nad nieprzytomnym Wysokim Lordem.

„Niech sczeznę, gdybym miał walczyć z jeszcze jednym lub dwoma takimi jak ten, padłbym z wyczerpania! Opowieści nie mówią, że życie bohatera jest tak męczące! Nynaeve zawsze potrafiła znaleźć sposób, by zmusić mnie do najwyższego wysiłku.”

Sandar podszedł i stanął obok niego, spod zmarszczonych brwi wpatrywał się w leżące na posadzce poskręcane ciało Wysokiego Lorda.

— Nie wygląda tak potężnie, leżąc tutaj— oznajmił z wahaniem. — Nie wygląda na większego niż ja.

Mat wzdrygnął się i spojrzał w głąb korytarza, gdzie jakiś człowiek truchtem przemierzał korytarz odchodzący od tego, w którym stali.

„Niech sczeznę, jeżeli to nie jest jakieś szaleństwo. Gotów byłbym przysiąc, że widziałem Randa!”

— Sandar, przekonałeś się, że. . . — zaczął, zarzucając drzewce pałki na ramię, ale urwał nagle, gdy jej koniec z głuchym łomotem uderzył w coś.

Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z następnym na wpół ubranym Wysokim Lordem, ten zaś klęczał, jego miecz leżał na posadzce, rękoma trzymał się za głowę w miejscu, gdzie uderzył koniec pałki Mata. Mat szybko szturchnął go w brzuch, ręce tamtego bezwładnie zwisły, potem jeszcze raz poprawił w głowę, aż Wysoki Lord przewrócił się twarzą na leżący na posadzce miecz.

— Szczęście, Sandar— wymruczał. — Nie można wygrać z przeklętym szczęściem. A teraz, dlaczego nie mielibyśmy poszukać przeklętego prywatnego przejścia, jakim Wysocy Lordowie schodzą do swych lochów?

Sandar upierał się, że istnieją takie schody, a skorzystanie z nich pozwoli uniknąć przemierzania sporych przestrzeni Kamienia. Mat nie sądził, aby mógł polubić ludzi, którzy z taką ochotą przypatrują się oddanym na męki, że aż potrzebują krótszej drogi z własnych apartamentów do lochów.

— Po prostu ciesz się, że miałeś tyle szczęścia — powiedział Sandar trzęsącym się głosem. — W przeciwnym razie tamten zabiłby nas obu, zanim nawet zdążylibyśmy go spostrzec. Wiem, że te drzwi są gdzieś tutaj. Idziemy? Czy masz zamiar czekać na następnego Wysokiego Lorda?

— Prowadź. — Mat przeszedł nad nieprzytomnym władcą Łzy. — Nie jestem żadnym przeklętym bohaterem.

Ruszył za łowcą złodziei, który zaglądał po kolei we wszystkie wysokie drzwi, obok których przechodzili, mrucząc bez przerwy, że gdzieś tutaj musi być przejście.

Загрузка...