Nawet wtedy, gdy już znalazł się w Wewnętrznym Mieście, wędrując tym razem pieszo, daleki był od całkowitego przekonania, że to, co sobie wymyślił, rzeczywiście sprawdzi się w praktyce. Wszystko powinno się udać, jeżeli prawdziwie go poinformowano, to właśnie jednak nie było do końca pewne. Ominął owalny plac, znajdujący się przed frontonem Pałacu i poszedł wokół ścian, chroniących ogromną budowlę oraz bezpośrednio przylegające do niej tereny, po ulicach, które zakręcały, dopasowując swoje krzywizny do konturów wzgórz. Złote kopuły Pałacu lśniły szydercze w swej niedosiężności. Właściwie obszedł Pałac niemal-że dookoła, prawie docierając z powrotem na plac, kiedy wreszcie to zobaczył. Stromy stok, porośnięty gęsto płożącym się kwieciem, wznosił się od ulicy aż do białego muru z nierównych kamieni. Ponad szczyt muru wystawały obficie pokryte liśćmi gałęzie, wierzchołki kolejnych drzew mógł z łatwością dojrzeć, patrząc dalej, w głąb ogrodów Królewskiego Pałacu.
„Mur wykonano tak, aby przypominał skalne urwisko — pomyślał — z ogrodem po drugiej stronie. Być może Rand powiedział prawdę.”
Ostrożne spojrzenie w każdą stronę upewniło go, że w tej chwili znajduje się zupełnie sam na łuku ulicy. Powinien się pośpieszyć; kręte ulice ograniczały pole widzenia, w każdej chwili ktoś mógł nadejść. Na czworakach wspiął się po zboczu, nie dbając, że jego buty rozrywają poszycie z czerwonego i białego kwiecia. Nierówny kamień muru tworzył mnóstwo uchwytów dla palców, a liczne wypukłości i szczeliny w jego powierzchni stanowiły znakomite ułatwienie nawet dla obutych stóp.
„To kompletna beztroska z ich strony, że wszystko jest takie łatwe” — myślał, wspinając się.
Na chwilę zapomniał, gdzie się znajduje, wspinaczka przywiodła mu na myśl odległe czasy, kiedy jeszcze mieszkał w Dwu Rzekach i wraz z Randem oraz Perrinem wyprawił się poza Piaskowe Wzgórza aż na skraj Gór Mgły. Po powrocie do Pola Emonda czekała na nich wprawdzie awantura, i to ze strony każdego, komu wpadli w ręce — jemu dostało się najbardziej, wszyscy bowiem sądzili, że był pomysłodawcą wyprawy — ale przez trzy dni wspinali się wówczas na urwiste zbocza, spali pod gołym niebem, jedli jajka wybierane z gniazd czerwonoczubów, polowali z łukiem i z procą na tłuste, szaroskrzydłe jarząbki, łowili króliki w sidła, rojąc o znalezieniu skarbów i śmiejąc się przez cały czas z tego, że w ogóle nie boją się nieszczęścia, które w opowieściach starszych zawsze spadało na śmiałków, zapuszczających się na te obszary. Z tej wycieczki przyniósł do domu dziwny kawałek skały, w której jakimś sposobem odcisnęła się czaszka sporej ryby, długie pióro ogonowe śnieżnego orła oraz biały kamień wielkości co najmniej jego dłoni, który wyglądał tak, jakby wyrzeźbiono go na kształt ludzkiego ucha. Przynajmniej on był przekonany, iż kamień przypominał ucho, nawet jeżeli Rand i Perrin byli innego zdania, ostatecznie wszak Tam al’Thor poparł właśnie jego opinię.
Palce omsknęły się na płytkim wyżłobieniu, lewa stopa straciła oparcie, zachwiał się. Jęknął cicho i przylgnąwszy ściśle do kamieni, ledwie utrzymał się na murze. Resztę drogi pokonał pełznąc. Gdy dotarł na szczyt muru, przez chwilę leżał nieruchomo, dysząc ciężko. Wprawdzie spadając z tej wysokości, znalazłby się na ziemi dość szybko, jednak z łatwością mógł sobie przy tej okazji rozbić głowę.
„Ty głupcze, pozwalasz sobie na takie rozkojarzenie. W ten sam sposób prawie zabiłem się również na tamtych urwiskach. Ale to wszystko było dawno temu.”
W każdym razie, jego matka po tysiąckroć zdążyła już mu to wszystko wypomnieć. Spojrzał po raz ostatni w każdą stronę, by upewnić się, że nikt go nie widzi — cała ulica pod nim była pusta — i skoczył w dół, na tereny pałacowe.
Ogród był olbrzymi, jego ścieżki, wyłożone płytami kamienia, wiodły przez trawę porastającą obszary między drzewami, nad nimi zwieszały się kaskady grubych splotów winorośli. I wszędzie kwiaty. Białe kwiecie pokrywające drzewa gruszy, białe z różowym nakrapianiem na jabłoniach. Róże wszelkich kolorów, jaskrawozłote żółtnice, purpurowa Sława Emonda i wiele innych, których nie potrafił rozpoznać. Co do niektórych miał nawet wątpliwości, czy są prawdziwe. Jeden, z przedziwnym kwieciem barwy szkarłatu i złota wyglądał niemalże jak ptaki kolejny nie różnił się na pozór od słonecznika, z tym że jego żółte kwiaty miały średnicę dwóch stóp i więcej, sama zaś roślina stała wsparta na tyczkach, dorównujących wysokością wzrostowi Ogirów.
Buty zazgrzytały na kamieniach ścieżki, przykucnął za krzakami porastającymi wewnętrzną powierzchnię muru; obok przemaszerowali dwaj gwardziści; długie, białe kołnierze przykrywały im napierśniki. Uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy nawet nie spojrzeli w jego stronę.
„Szczęście. Wystarczy odrobina szczęścia, a nigdy mnie nie zobaczą, przynajmniej dopóki nie wręczę tego przeklętego listu samej Morgase.”
Przemykał przez ogrody jak cień, jakby tropił króliki, zamierając za krzakiem lub mocno przyciskając się do pnia drzewa, kiedy tylko słyszał odgłos kroków. Na kamiennych ścieżkach napotkał jeszcze dwukrotnie pary żołnierzy, za drugim razem znaleźli się tak blisko niego, że jeszcze dwa kroki, a wypatrzyliby go. Kiedy zniknęli za zasłoną kwiatów i drzew, zerwał ciemnoczerwony gwiazdobłysk i z uśmiechem wplótł sobie we włosy kwiat o falujących płatkach. To było równie zabawne jak kradzież jabłkowego placka w niedzielę, a na dodatek znacznie łatwiejsze. Kobiety zawsze uważnie strzegły swoich wypieków, głupi żołnierze nie odrywali wzroku od kamieni na ścieżkach.
Wkrótce znalazł się pod samą ścianą Pałacu i w poszukiwaniu drzwi zaczął prześlizgiwać się wokół niej, ukryty za kwitnącymi krzakami białych róż, wspinających się po zrobionych z listewek drabinkach. Tuż nad głową dostrzegł szereg łukowato sklepionych okien, osądził jednak, że gdyby przyłapano go na wspinaniu się do nich, powód jego obecności w tym miejscu stałby się znacznie trudniejszy do wyjaśnienia, niźli jego wejście przez hol. Dostrzegł kolejnych dwóch żołnierzy i zamarł — muszą przejść nie dalej jak trzy kroki od niego. Usłyszał głosy, dobiegające z okna położonego tuż nad jego głową; dwaj mężczyźni rozmawiali dostatecznie głośno, by mógł rozróżnić słowa:
— . . . są w drodze do Łzy, Wielki Panie. — W głosie mężczyzny pobrzmiewało przerażenie i służalczość.
— Pozwólmy im pokrzyżować jego plany, jeśli potrafią. — Drugi głos był niższy i twardszy, głos człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. — To będzie dla niego dobra nauczka, zostać wyprowadzonym w pole przez trzy niedoświadczone dziewczyny. Zawsze był głupcem i głupcem pozostał. Są jakieś wiadomości o chłopaku? On może zniszczyć nas wszystkich.
— Nie, Wielki Panie. Zniknął. Ale, Wielki Panie, jedna z tych dziewczyn jest szczenięciem Morgase.
Mat już chciał się odwrócić, ale zamarł w pół ruchu. Żołnierze znajdowali się bliżej. Wyglądało jednak na to, że splecione ściśle pędy róż skutecznie uniemożliwiły im dostrzeżenie lekkiego poruszenia.
„Szybciej, głupcy! Wynocha stąd, chcę zobaczyć, kim jest ten przeklęty człowiek!”
Przez tę chwilę rozproszenia uwagi, część rozmowy mu umknęła.
— . . . stał się nazbyt niecierpliwy, od kiedy odzyskał wolność — oznajmił niższy głos. — Nigdy nie potrafił pojąć, że najlepsze plany potrzebują czasu, by dojrzeć. W ciągu jednego dnia pragnie posiąść świat, i Callandora na dodatek. Niech go porwie Wielki Władca! Może uwięzić dziewczynę i zapragnąć ją wykorzystać. A to może zagrozić realizacji moich własnych planów.
— Wielki Panie, czy mam rozkazać jej, aby wróciła z Łzy?
— Nie. Ten głupiec, jeżeli się o tym dowie, potraktuje to jako wystąpienie przeciw sobie. Dopilnuj, aby zginęła bez najmniejszego hałasu, Comar. Niech jej śmierć nie zwróci niczyjej uwagi. — Jego śmiech zahuczał niczym odległy grzmot. — Te głupie wiedźmy w swej Wieży będą miały trochę trudności z wyjaśnieniem jej zniknięcia. A to zapewne będzie dla nas bardzo korzystne. Każ zrobić to szybko. Natychmiast, zanim on zdąży się do niej dobrać.
Dwaj żołnierze znajdowali się dokładnie obok miejsca, gdzie stał. Mat całą siłą woli starał się zmusić ich stopy do szybszego marszu.
— Wielki Panie — niepewnie odezwał się drugi głos — to może okazać się trudne. Wiemy, że ona podąża do Łzy, ale statek, na którym podróżowała, został odnaleziony na Aringill i okazało się, iż wszystkie trzy zeszły wcześniej z jego pokładu. Nie wiemy czy w tej chwili płynie na innej łodzi, czy też jedzie konno na południe. A kiedy już dotrze do Łzy, odnalezienie jej może okazać się niełatwe, Wielki Panie. Gdybyś mógł, może. . .
— Czy w dzisiejszych czasach na świecie żyją sami głupcy? — powiedział ochryple niski głos. — Czy sądzisz, że mogę dotrzeć do Łzy w taki sposób, aby on się nie dowiedział? Nie mam zamiaru z nim walczyć, nie w tej chwili, jeszcze nie. Przynieś mi głowę dziewczyny, Comar. Przynieś mi głowy wszystkich trzech, albo będziesz błagał mnie, abym zechciał pozbawić cię twojej!
— Tak, Wielki Panie. Stanie się, jak każesz: Tak. Tak.
Żołnierze z chrzęstem buciorów przeszli dalej, nawet nie spojrzawszy w bok. Mat czekał do chwili, gdy widział już tylko ich plecy, a potem podskoczył, chwycił szeroki kamienny parapet i podciągnął się, by zajrzeć przez okno.
Zdążył zauważyć leżący na podłodze, obszyty frędzlami dywan z Tarabon, wart wypchanej srebrem sakiewki. Jedne z szerokich, rzeźbionych drzwi właśnie się domykały. Wysoki mężczyzna o szerokich ramionach i muskularnej klatce piersiowej, opiętej zielonym jedwabiem haftowanego srebrem kaftana, wpatrywał się w drzwi ciemnoniebieskimi oczyma. Jego czarna broda była krótko przycięta, na podbródku pobłyskiwało pasmo siwizny. Sprawiał wrażenie silnego mężczyzny, nawykłego do wydawania rozkazów.
— Tak, Wielki Panie — powiedział nagle, a Mat, zaskoczony, omal nie ześlizgnął się z parapetu. Osądził uprzednio, że musi być to ów mężczyzna o niskim głosie, ale teraz zrozumiał swoją pomyłkę. W chwili obecnej głos tego, który przedtem przemawiał ulegle, nie zawierał już w sobie tej płaszczącej się, jękliwej nuty, jednak nie mogło być żadnych wątpliwości.
— Będzie, jak rozkażesz, Wielki Panie — powtórzył gorzko mężczyzna. — Sam, własnoręcznie, zetnę głowy tym trzem dziewkom. Kiedy tylko je znajdę!
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a Mat opuścił się na dół.
Przez chwilę trwał nieruchomo, schowany za różanymi krzewami. Ktoś w Pałacu pragnął śmierci Elayne, a po namyśle na podobny los skazał również Egwene oraz Nynaeve.
„Co, na Światłość, one zamierzają, udając się do Łzy?”
Musiało chodzić o nie.
Wyciągnął list Córki-Dziedziczki zza podszewki swego kaftana i wpatrywał się weń, marszcząc czoło. Może, kiedy go pokaże, Morgase mu uwierzy. Nie będzie miał kłopotów z podaniem rysopisu jednego z mężczyzn. Ale czas na podchody minął, ten muskularny człowiek zdąży wyruszyć do Łzy, zanim on w ogóle znajdzie Królową, a niezależnie od tego, co ona zrobi później, nie ma żadnej pewności, że w jakikolwiek sposób będzie mógł go powstrzymać.
Wziął głęboki oddech, zręcznie prześlizgnął się pomiędzy dwoma różanymi krzakami — kosztowało go to jedynie kilka ukłuć i zadrapań — i pośpieszył za żołnierzami, oddalającymi się po wykładanej kamiennymi płytami ścieżce. List Elayne trzymał w wyciągniętej dłoni tak, by pieczęć złotej lilii była od razu widoczna; w myślach układał sobie szybko dokładny plan wypowiedzi. Kiedy przedtem skradał się przez ogrody, strażnicy na jego drodze wyrastali niczym grzyby po deszczu, teraz jednak udało mu się przejść przez cały niemal ogród, nie spotkawszy ani jednego. Minął kilkoro drzwi. Wkroczenie do Pałacu bez zezwolenia nie było zapewne najlepszym pomysłem — Gwardziści mogli najpierw zareagować w nieprzyjemny sposób, a dopiero potem zechcieć zadawać pytania — ale kiedy zastanawiał się nad wejściem w kolejne drzwi, one otworzyły się i wyszedł z nich oficer bez hełmu, ze złotym węzłem na ramieniu.
Ręka tamtego odruchowo powędrowała do rękojeści miecza, zdążył obnażyć już co najmniej stopę lśniącej stali, zanim Mat wyciągnął w jego kierunku trzymany w dłoni list.
— Elayne, Córka-Dziedziczka, śle list do swej matki, królowej Morgase, kapitanie.
Trzymał pismo w taki sposób, że pieczęć lilii była wyraźnie widoczna.
Oficer kątem oka ogarnął przestrzeń ogrodu po obu stronach, nie spuszczając jednak ani na chwilę spojrzenia z Mata.
— Jak dostałeś się do tego ogrodu, chłopcze? — Nie wyciągnął do końca miecza z pochwy, jednak nie schował go również. — Elber stoi przy głównej bramie. Jest głupcem, ale przecież nie pozwoliłby nikomu swobodnie chodzić po pałacowych terenach.
— Gruby człowiek ze szczurzymi oczyma? — Mat, przeklinając swą pochopność, ugryzł się w język, ale tamten lekko skinął głową; w rzeczy samej, nieomal się uśmiechnął, nie złagodziło to jednak w niczym jego czujności, ni podejrzliwości. — Wściekł się, kiedy powiedziałem, że przyjechałem z Tar Valon, nie dał mi nawet najmniejszej szansy, abym pokazał mu list, albo wymienił imię Córki-Dziedziczki. Groził, że mnie aresztuje, jeżeli natychmiast sobie nie pójdę, dlatego też przeszedłem przez mur. Obiecałem, że dostarczę to do rąk własnych królowej Morgase, rozumie pan, kapitanie? Przyrzekłem, a ja zawsze dotrzymuję przyrzeczeń. Widzi pan pieczęć?
— Znowu ten przeklęty mur ogrodu — wymruczał oficer. — Powinien być po trzykroć wyższy.
Wbił wzrok w Mata.
— Porucznik Gwardii, nie kapitan. Jestem porucznikiem Gwardii, Tallanvor. Rozpoznaję pieczęć Córki-Dziedziczki.
Na koniec jego miecz wślizgnął się do pochwy. Wyciągnął dłoń, ale nie była to ta, w której przedtem ściskał głownię miecza.
— Daj mi list, a ja zaniosę go królowej. Zaraz po tym, jak pokażę ci wyjście. Inni mogą się okazać nie tak łagodni, kiedy cię tutaj znajdą.
— Obiecałem, że dostarczę go do rąk własnych upierał się Mat.
„Światłości, nawet nie pomyślałem, że mogą mnie do niej nie dopuścić”
— Złożyłem obietnicę. Samej Córce-Dziedziczce.
Mat ledwie dostrzegł ruch dłoni Tallanvora, a już miał na gardle ostrze miecza.
— Zabiorę cię do królowej, wieśniaku — powiedział miękko tamten. — Ale wiedz, że pozbawię cię głowy zanim zdążysz mrugnąć, jeśli tylko pomyślisz o zrobieniu jej krzywdy.
Mat uśmiechnął się najbardziej przekonująco jak tylko potrafił. Aż nazbyt dojmujący był nacisk ostrza lekko wygiętej klingi na jego gardle.
— Jestem lojalnym Andoraninem — powiedział i — lojalnym poddanym królowej, niechaj ją Światłość oświeca. Cóż, gdybym był tutaj w zimie, z pewnością zaciągnąłbym się pod rozkazy lorda Gaebrila.
Tallanvor rzucił mu ostre spojrzenie, zacisnął usta, wreszcie odsunął miecz. Mat przełknął ślinę, ledwie powstrzymując pragnienie dotknięcia szyi, aby upewnić się, czy na skórze nie pozostało skaleczenie.
— Wyjmij kwiat ze swych włosów — powiedział Tallanvor, chowając miecz. — Wydaje ci się, że przyszedłeś tutaj w zaloty?
Mat wyciągnął kwiat gwiazdobłysku z włosów i poszedł za oficerem.
„Przeklęty głupiec, żeby tak utykać sobie kwiaty we włosy. Muszę przestać zachowywać się tak głupio.”
W istocie wcale nie szedł za nim, bowiem Tallanvor nie spuszczał z niego oka, nawet idąc z przodu. W efekcie stanowili dziwną parę, gdyż oficer szedł przed nim, trzymając się trochę z boku, na poły zwrócony w jego stronę, na wypadek gdyby zechciał czegoś spróbować. Ze swej strony Mat starał się wyglądać równie niewinnie jak dziecko, pluskające się w kąpieli.
Wzorzyste gobeliny na ścianach musiały przynieść swym tkaczom sporo srebra, podobnie jak dywany, które nawet tutaj, w korytarzach, przykrywały posadzki wykładane białymi kaflami. Na skrzyniach i niskich komódkach z polerowanego drewna, tak znakomitych jak te, które wcześniej podziwiał w Wieży, stały wszędzie złote i srebrne talerze, tace, puchary oraz dzbany. Służący bezustannie przemykali korytarzami, odziani w czerwoną liberię z białymi kołnierzami i mankietami oraz godłem Białego Lwa Andoru na piersiach. Przyłapał się na tym, iż zastanawia się, czy Morgase grywa w kości.
„Pomysł idioty. Królowe nie rzucają kości. Ale mogę się założyć, że kiedy wręczę jej ten list i doniosę, iż ktoś w Pałacu zamierza zabić Elayne, obdaruje mnie pękatą sakiewką.”
Puścił wodze fantazji, wyobrażając sobie, że otrzymuje tytuł lorda — z pewnością człowiek, który odkrył spisek, mający na celu zamordowanie Córki-Dziedziczki, mógł oczekiwać w rewanżu podobnej nagrody.
Tallanvor prowadził go przez tak wiele korytarzy i skroś tak licznych dziedzińców, iż zaczął się zastanawiać czy potrafiłby sam odnaleźć drogę powrotną, kiedy nagle okazało się, że na jednym z dziedzińców znajdują się nie tylko służący. Podwórzec otaczała kolumnada krużganka, pośrodku znajdował się okrągły basen z żółtymi i białymi rybami, po powierzchni wody pływały liście i białe kwiaty lilii wodnych. Mężczyźni w barwnych kaftanach haftowanych złotem i srebrem oraz kobiety odziane w szerokie suknie zachowywali się w sposób bardzo wyszukany, czekając w gotowości na rozkazy kobiety o czerwonozłotych włosach; ta siedziała na wzniesionym brzegu basenu, zanurzywszy palce w wodzie, ze smutkiem obserwując ryby, które szczypały koniuszki jej palców w nadziei na otrzymanie karmy. Pierścień z Wielkim Wężem otaczał środkowy palec jej lewej dłoni. U jej boku stał wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, czerwony jedwab jego kaftana krył niemal całkowicie haft złotych liści i spiral, ale Mat skierował swój wzrok na kobietę.
Nie potrzebował nawet widoku wieńca wspaniałych róż ze złota w jej włosach, ani narzuconej na suknię stuły, na której czerwonych pasach naszyto godło Lwa Andoru, aby wiedzieć, że stoi przed Morgase, z Łaski Światłości Królową Andoru, Obrońcą Dziedziny, Opiekunką Ludu, Zasiadającą na Wysokim Tronie Domu Trakand. Miała rysy twarzy i urodę Elayne; tak właśnie będzie wyglądać tamta, gdy dojrzeje. Sama jej obecność na dziedzińcu spychała wszystkie pozostałe kobiety w cień.
„Zatańczyłbym z nią dżiga i skradł pocałunek przy świetle księżyca, nie bacząc na jej wiek. — Przywołał się do porządku. — Nie zapominaj, kim ona jest.”
Tallanvor przyklęknął na jedno kolano, zwiniętą w pięść dłoń wsparł na białym kamieniu dziedzińca.
— Moja Pani, przyprowadziłem posłańca, który przywiózł list od lady Elayne.
Mat objął spojrzeniem postawę żołnierza, sam jednak zadowolił się głębokim ukłonem.
— Od Córki-Dziedziczki. . . hm. . . moja Pani.
Kłaniając się, wyciągnął przed siebie dłoń, w której trzymał list, tak, żeby widoczny był złotożółty wosk pieczęci.
„Kiedy tylko go przeczyta i przekona się, że Elayne ma się dobrze, wtedy jej powiem.”
Morgase objęła go spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu.
„Światłości! Pod warunkiem, że jest w dobrym nastroju.”
— Przywiozłeś list od mego niesfornego dziecka? — Jej głos był chłodny, ale można było wyczuć w nim ton namiętności, gotowej w każdej chwili wybuchnąć. — To musi oznaczać przynajmniej tyle, że ona żyje! Gdzie ona jest?
— W Tar Valon, moja Pani — udało mu się wykrztusić.
„Światłości, chciałbym być świadkiem pojedynku na spojrzenia pomiędzy nią a Amyrlin.”
Po namyśle zdecydował jednak, że wcale by tego nie chciał.
— A przynajmniej była tam, gdy wyruszałem w drogę.
Morgase wykonała niecierpliwy gest dłonią, a Tallanvor podniósł się, aby wziąć list z ręki Mata i podać go jej. Przez chwilę marszczyła brwi, przyglądając się pieczęci lilii, potem złamała ją ostrym ruchem dłoni. Czytając, mruczała do siebie cicho i potrząsała głową przy każdym niemal wersie.
— Nie mogła napisać nic więcej, nieprawdaż? — powiedziała cicho do siebie. — Zobaczymy czy postąpi tak, jak obiecuje. . .
Nagle twarz jej pojaśniała.
— Gaebril, została podniesiona do godności Przyjętej. Niecały rok przebywała w Wieży i już ją wyniesiono.
Uśmiech zniknął z jej twarzy tak nagle jak się pojawił, a usta zacisnęły się.
— Kiedy to nikczemne dziecko wpadnie w moje ręce, pożałuje, że nie jest dalej nowicjuszką.
„Światłości — pomyślał Mat — czy nic nie jest w stanie wprawić jej w dobry humor?” .
Postanowił, że powinien wszystko powiedzieć od razu, miał jednak nadzieję, iż wyraz twarzy Morgase nie zdradza zamiaru ścięcia czyjejś głowy.
— Moja Pani, przypadkiem usłyszałem. . .
— Milcz, chłopcze — powiedział spokojnie ciemnowłosy mężczyzna w kapiącym od złota kaftanie. Był przystojny, niemalże w takim samym stopniu jak Galad, wyglądał prawie tak samo młodo, pomijając siwiznę na skroniach, ale zbudowany był znacznie potężniej, wyższy od Randa i równie szeroki w ramionach jak Perrin. — Za chwilę posłuchamy, co masz nam do powiedzenia.
Sięgnął ponad ramieniem Morgase i wyciągnął jej list z ręki. Spojrzała na niego — Mat niemalże poczuł, jak rozpala się w niej gniew — ale mężczyzna o ciemnych włosach położył tylko silną dłoń na jej ramieniu, nie odrywając nawet na chwilę wzroku od pisma i gniew Morgase zgasł.
— Wygląda na to, że znów opuściła Wieżę — oznajmił. — W służbie Tronu Amyrlin. Ta kobieta ponownie przeszła samą siebie, Morgase.
Mat nie miał najmniejszych trudności z utrzymaniem języka na wodzy.
„Szczęście.”
W istocie, przykleił mu się do podniebienia.
„Czasami sam nie wiem czy to dobrze, czy źle.”
Ciemnowłosy mężczyzna był właścicielem tego niskiego głosu, owym „Wielkim Panem”, który domagał się głowy Elayne.
„Nazwała go Gaebril. Jej doradca chce zamordować Elayne? Światłości!”
A Morgase patrzyła do góry, na niego, niczym wierny pies, który czuje na grzbiecie dłoń pana.
Gaebril zwrócił spojrzenie niemalże czarnych oczu na Mata. W jego wzroku błyszczała siła i wiedza.
— Co możesz nam o tym powiedzieć, chłopcze?
— Nic. . . hm. . . mój panie. — Mat odkaszlnął, wzrok tego człowieka trudniej było wytrzymać niż spojrzenie Amyrlin. — Pojechałem do Tar Valon, by odwiedzić siostrę. Jest nowicjuszką. Else Grinwell. Ja jestem Thom Grinwell, mój panie. Lady Elayne dowiedziała się, że wracając mam zamiar zobaczyć Caemlyn. . . sam pochodzę z Comfrey, mój panie, z małej wioski na północ od Baerlon. Zanim nie pojechałem do Tar Valon, nigdy nie widziałem miasta większego niż Baerlon, a ona. . . to znaczy lady Elayne. . . dała mi ten list, żebym go zawiózł.
Zdało mu się, że Morgase obrzuciła go uważnym spojrzeniem, kiedy powiedział, że pochodzi z okolicy położonej na północ od Baerlon, wiedział jednak, iż jest tam naprawdę wioska zwana Comfrey, pamiętał jak ktoś o niej kiedyś wspominał.
Gaebril pokiwał głową, ale nie zaprzestał indagacji.
— Czy wiesz, dokąd Elayne się wybierała, chłopcze? W jakiej sprawie? Mów prawdę, nie masz się czego obawiać. Jeżeli skłamiesz, zostaniesz wydany na męki.
Mat nie musiał się szczególnie wysilać na pełen przestrachu grymas.
— Mój Panie, tylko raz widziałem Córkę-Dziedziczkę. Wtedy, gdy dała mi ten list. . . i złotą markę!. . . i kazała mi zawieźć go do królowej. O treści listu nie wiem nic więcej ponad to, co usłyszałem przed chwilą.
Gaebril zdawał się rozważać wypowiedziane przez Mata słowa, jednakże najlżejszy grymas na jego twarzy nie zdradzał czy wierzy w nie choćby częściowo, czy też wcale.
— Nie, Gaebril! — powiedziała nagle Morgase. — Zbyt wielu posłano już na męki. Mogę zrozumieć konieczność takiego postępowania, kiedy przedstawisz mi dla niej określone racje, w tym przypadku jednak jest to niepotrzebne. Nie wobec chłopca, który przywiózł list, nawet nie znając jego treści.
— Jak moja królowa rozkaże, tak się też i stanie zgodził się ciemnowłosy mężczyzna. Ton głosu był pełen szacunku, równocześnie dotknął jej policzka, co spowodowało, iż zaróżowiło się jej lico i usta, zupełnie jakby oczekiwała na pocałunek.
Oddech Morgase stał się nierówny.
— Powiedz mi, Thomie Grinwell, czy moja córka wyglądała dobrze, kiedy ją widziałeś?
— Tak, moja Pani. Śmiała się, była rozbawiona, czasami nawet zuchwała. . . to znaczy, chciałem powiedzieć. . .
Widząc wyraz jego twarzy, Morgase zaśmiała się lekko.
— Nie bój się, młodzieńcze. Elayne rzeczywiście potrafi być zuchwała, częściej, niż jest to wskazane. Cieszę się, że z nią wszystko dobrze. — Błękitne oczy badały go dogłębnie. — Młody człowiek, który opuścił swoją wioskę, często miewa trudności z powrotem do domu. Sądzę, że będziesz jeszcze dużo podróżował, zanim znów zobaczysz Comfrey. Być może trafisz nawet jeszcze raz do Tar Valon. W takim przypadku, jeżeli spotkasz ponownie moją córkę, powiedz jej, że często żałuje się słów wypowiedzianych w gniewie. Nie odwołam jej z Białej Wieży przed upływem stosownego czasu. Powiedz jej też, iż często myślę o dniach, które sama tam spędziłam, tęsknię za cichymi rozmowami z Sheriam w jej gabinecie. Powtórz jej te słowa, Thomie Grinwell.
Mat niespokojnie wzruszył ramionami.
— Tak, moja Pani. Ale. . . hm. . . Nie zamierzam wracać do Tar Valon. Jeden raz w życiu wystarczy. Mój ojciec potrzebuje mnie na farmie. Beze mnie moja siostra skazana już zawsze będzie na dojenie krów.
Gaebril zaśmiał się dudniącym śmiechem, wydawał się szczerze ubawiony.
— Niepokoisz się więc o mleczne krowy, chłopcze? Być może rzeczywiście powinieneś zobaczyć nieco świata, zanim się odmieni. Masz! — Wyciągnął sakiewkę i rzucił mu; Mat, chwytając ją, poczuł przez zamsz twarde krawędzie monet. — Jeżeli Elayne mogła dać ci złotą markę za wzięcie jej listu, ja dam ci dziesięć za dostarczenie go bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Zobacz trochę Świata, zanim wrócisz do swych krów.
— Tak, mój Panie. — Mat uniósł nieco dłoń trzymającą sakiewkę, zdobył się nawet na słaby uśmiech. — Dziękuję ci, mój Panie.
Ale mężczyzna o ciemnych włosach skinieniem dał mu już znak do odejścia, sam zaś odwrócił się w stronę Morgase, wspierając dłonie na biodrach.
— Sądzę, że nadszedł już czas, Morgase, aby przeciąć ten ropiejący wrzód na granicy Andoru. Przez swoje małżeństwo z Taringailem Damodredem nabyłaś praw do Tronu Słońca. Gwardia Królowej może uczynić twe pretensje do sukcesji równie poważnymi jak roszczenia wszystkich pozostałych pretendentów. Ja zapewne również mógłbym pomóc odrobinę w ich realizacji. Uwierz mi.
Tallanvor dotknął ramienia Mata i obaj, kłaniając się, wycofali z dziedzińca. Mat nie sądził, by ktokolwiek zauważył ich odejście. Gaebril wciąż mówił, a wszyscy lordowie i damy zdawali się chłonąć jego słowa. Morgase słuchając marszczyła czoło, potakiwała jednak równie ochoczo jak pozostali.