Mała wioska Dairein leżała nad Rzeką Erinin równie długo jak Tar Valon znajdowało się na wyspie. Jej małe domy i sklepy, z czerwonej oraz brązowej cegły, jej wyłożone kamieniem ulice stwarzały wrażenie trwałości, jednakże wioska została spalona podczas wojen z trollokami, splądrowana, gdy armie Artura Hawkwinga oblegały Tar Valon, złupiona więcej niż raz podczas Wojny Stu Lat i puszczona z dymem w czasie wojny z Aielami, niecałe dwadzieścia lat wcześniej. Dość niespokojna historia jak na jedną, małą wioskę, niemniej położenie, u stóp jednego z mostów wiodących do Tar Valon, zapewniało, iż zawsze zostanie odbudowana, niezależnie od tego, ile razy ulegnie zniszczeniu. Przynajmniej dopóki będzie stało Tar Valon.
Początkowo Egwene osądziła, że Dairein ponownie spodziewa się wojny. Czworobok pikinierów maszerował po ulicy, szeregi i rzędy jeżyły się jak wyczesana wełna, za nimi szli łucznicy w płaskich hełmach z okapami, przy bokach kołysały się pełne strzał kołczany, łuki przewiesili przez piersi. Szwadron uzbrojonych jeźdźców, o twarzach skrytych za przyłbicami hełmów, ustąpił drogi Verin i jej oddziałowi na jeden gest dłoni oficera w rękawicy. Na piersiach wszyscy nosili Biały Płomień Tar Valon niczym śnieżną łzę.
A jednak mieszkańcy wioski zajmowali się swoimi sprawami z pozorną przynajmniej beztroską, tłum zebrany na rynku rozstępował się wokół żołnierzy, jakby maszerujący oddział stanowił przeszkodę, do której wszyscy już dawno przywykli. Kilkoro mężczyzn i kobiet niosących tace pełne owoców starało się dotrzymać kroku żołnierzom, usiłując zainteresować ich pomarszczonymi jabłkami i gruszkami wydobytymi z zimowych piwnic, ale oprócz tej garstki, sprzedawcy i straganiarze nie zwracali najmniejszej uwagi na żołnierzy. Verin zdawała się również ich ignorować, gdy wiodła Egwene i pozostałych przez wioskę ku wielkiemu mostowi, wyginającemu się ponad wodą na przestrzeni co najmniej pół mili, niczym koronka upleciona z kamienia.
U wejścia na most kolejni żołnierze stali na warcie, tuzin pikinierów oraz półtora raza tyle łuczników i sprawdzali każdego, kto chciał przejść. Ich oficer, łysiejący mężczyzna, który zawiesił hełm na rękojeści miecza, wyglądał na znękanego długim szeregiem oczekujących ludzi, pieszych, konnych, na wozach ciągnionych przez woły, konie lub samych właścicieli. Szereg liczył sobie zaledwie sto kroków, ale kiedy tylko jeden z ludzi został wpuszczony na most, już następny dołączał z tyłu. Dokładnie tak samo łysiejący żołnierz zdawał się tracić czas na upewnienie się, czy dana osoba ma prawo wejść do Tar Valon, zanim wpuszczał ją do środka.
Otworzył gniewnie usta, gdy Verin poprowadziła swoją kompanię na przód kolejki, potem uważniej spojrzał na jej twarz i pośpiesznie włożył hełm na głowę. Nikt, kto spotykał się z nimi częściej, nie potrzebował ujrzeć pierścienia, by zidentyfikować Aes Sedai.
— Pomyślnego dnia, Aes Sedai — powiedział, kłaniając się i przyciskając dłoń do serca. — Pomyślnego dnia. Proszę przejdźcie, jeśli macie ochotę.
Verin ściągnęła wodze, przystając obok. W kolejce oczekujących rozległ się szmer, nikt jednak nie zaprotestował głośno.
— Kłopoty z Białymi Płaszczami, wartowniku?
„Dlaczego się zatrzymujemy?” — zastanawiała się gwałtownie Egwene.
— Czy ona zapomniała o Macie?
— Nic poważnego, Aes Sedai — odparł oficer. — Żadnych walk. Próbowali się dostać na Rynek Eldone, po drugiej stronie rzeki, ale pokazaliśmy im, że lepiej tego nie robić. Amyrlin jednak chce mieć pewność, że nie spróbują ponownie.
— Verin Sedai — zaczęła ostrożnie Egwene — Mat...
— Za chwilę, dziecko — przerwała jej Aes Sedai, ale w jej głosie pobrzmiewało jedynie połowiczne roztargnienie. — Nie zapomniałam o nim.
Z powrotem zwróciła swą uwagę na oficera.
— A dalsze wioski?
Mężczyzna wzruszył niespokojnie ramionami.
— Potrafimy trzymać Białe Płaszcze z dala od nich, ale oni uciekają, gdy nasze patrole wchodzą do wiosek. Jakby starali się nas sprowokować. — Verin pokiwała głową i już chciała pojechać dalej, ale oficer jeszcze nie skończył. — Wybacz mi, Aes Sedai, ale najwyraźniej przybyłaś tu z daleka. Czy masz jakieś wiadomości? Świeże plotki nadpływają statkiem wraz z każdą łodzią kupiecką. Powiadają, że jest nowy fałszywy Smok gdzieś na zachodzie. Cóż, utrzymują nawet, że wezwał z martwych armie Artura Hawkwinga i że poprowadził je na Białe Płaszcze, zabijając wielu i niszcząc miasto, w Falme, w Tarabon, jak powiadają.
— Mówią też, że pomagają mu Aes Sedai! — wykrzyknął jakiś męski głos z tłumu zgromadzonego w kolejce.
Hurin wziął głęboki oddech i poruszył się niespokojnie, jakby wyczuwając przemoc.
Egwene rozejrzała się dookoła, ale nie można było stwierdzić, kto krzyczał. Wszyscy zdawali się skupiać swą uwagę wyłącznie na oczekiwaniu, mniej lub bardziej cierpliwie, swojej kolei. Rzeczy się zmieniły i to nie na lepsze. Kiedy opuszczała Tar Valon, każdy człowiek, który by powiedział coś przeciwko Aes Sedai, mógł się uważać za szczęściarza, jeżeli wykpił się tylko ciosem w nos, którego mógł się spodziewać od każdego, kto by go usłyszał. Czerwony na twarzy oficer rozglądał się po szeregu.
— Plotki rzadko bywają prawdziwe — uspokoiła go Verin. — Mogę cię zapewnić, że Falme wciąż stoi. I wcale nie znajduje się w Tarabon, wartowniku. Słuchaj mniej plotek, a bardziej Tronu Amyrlin. Niechaj cię Światłość oświeca.
Ujęła wodze w dłonie, on zaś kłaniał się, kiedy kolejno go mijały.
Widok mostu uderzył ją swoją cudownością, jak zawsze kiedy wjeżdżała do Tar Valon. Wzorzec ażurowych ścian był tak zawiły, iż mógłby wystawić na próbę umiejętności największej mistrzyni-koronczarki. Wydawało się nieledwie, że dzieła takiego nie sposób wykonać z kamienia, że nie jest w stanie utrzymać choćby swej własnej wagi. Rzeka toczyła swe wody, silna i nieustępliwa, pięćdziesiąt lub więcej kroków pod mostem, a ponad półmilowa wstęga mostu wisiała niczym nie podparta między jej brzegiem a wyspą.
Na swój własny sposób, jeszcze bardziej cudowne było uczucie, że most prowadzi ją do domu. Bardziej cudowne, ale też trochę wstrząsające.
„Moim domem jest Pole Emonda”.
Ale to właśnie w Tar Valon nauczyć się będzie mogła tego, co pozwoli jej pozostać przy życiu, pozostać wolną. To w Tar Valon nauczy się — będzie się musiała nauczyć — dlaczego tak bardzo niepokoją ją sny i dlaczego niekiedy zdają się nieść znaczenia, których nie potrafi rozszyfrować. Tar Valon było tym miejscem, z którym związała obecnie swoje życie. Jeżeli miałaby kiedykolwiek powrócić do Pola Emonda — to „jeżeli” bolało, starała się jednak być uczciwa wobec samej siebie — jeżeli więc wróci, to tylko z wizytą, tylko po to, by odwiedzić rodziców. Już dawno przerosła zwykłą córkę karczmarza. Te więzi przestały już również pętać, nie dlatego, że je znienawidziła, ale dlatego, że po prostu nie mieściła się w nich.
Most stanowił jedynie początek. Jego łuk dochodził wprost do lśniących bielą murów z pożyłkowanego srebrem kamienia, otaczających wyspę. Z ich szczytów można było spojrzeć w dół na most. W określonych odstępach mur przerywały strażnicze wieże, zbudowane z tego samego białego kamienia, ich masywne podstawy obmywały fale rzeki. Ale dopiero daleko i wysoko ponad ścianami wznosiły się prawdziwe wieże Tar Valon, wieże z legendy, ostre iglice, kanelury i spirale, niektóre połączone napowietrznymi mostami zawieszonymi dobre sto stóp, może nawet więcej, nad powierzchnią ziemi. A i to był tylko początek.
Przy ozdabianych brązem bramach nie było żadnych straży, rozwierały się na szerokość dwudziestu jeźdźców jadących w szeregu obok siebie i otwierały na szerokie ulice, które biegły, krzyżując się przez całą wyspę. Wiosna ledwie nadeszła, ale powietrze już pachniało kwiatami, perfumami i przyprawami.
Widok miasta zaparł Egwene dech w piersiach, jakby nigdy dotąd go nie widziała. Na każdym placu czy ulicznym skrzyżowaniu stała fontanna, pomnik lub rzeźba, niektóre ustawione na szczytach kolumn wysokich jak wieże, ale to samo miasto oślepiało oczy. Rzeczy same w sobie proste, wyposażone bywały w tyle ornamentów, że wydawały się zdobne, a tam gdzie pozbawione były dekoracji, wspaniałość zawdzięczały wyłącznie formie. Budowle wielkie i małe, w kamieniu wszelkiego koloru, o wyglądzie muszli, fal albo wiatrem rzeźbionych zboczy, naturalne i fantazyjne, naśladujące kształty przyrody albo będące swobodną ekspresją ludzkiego umysłu. Domy mieszkalne, gospody, również stajnie — nawet najmniej znaczące budynki Tar Valon postawiono z myślą o ich pięknie. Mularze Ogirów zbudowali większą część miasta w długich latach, które przyszły po Pęknięciu Świata i zadbali o to, by było to ich najwspanialsze dzieło.
Na ulicach tłoczyli się ludzie ze wszystkich ludów świata. Mężczyźni i kobiety, o skórze ciemnej, bladej lub przybierającej dowolny odcień pomiędzy tymi skrajnościami. Ich odzież była w jaskrawych kolorach i wzorach albo bez barwna, za to zdobiona frędzlami i wstążkami lub lśniącymi guzikami, wreszcie mocna i surowa. Czasami ubiory ukazywały więcej ciała, niźli uznawała za właściwe, czasami zaś zakrywały wszystko prócz oczu i czubków palców. Pomiędzy tłumem lawirowały lektyki, przed nimi biegli truchtem służący, krzycząc „Z drogi!” Kryte powozy pełzły powoli, a woźnice w liberii wykrzykiwali „Hija!” oraz „Ho!”, jakby wierzyli, że uda im się osiągnąć coś więcej niż spacerowe tempo. Uliczni grajkowie grali na fletach, harfach i kobzach, czasami akompaniując występom kuglarza czy akrobaty, zawsze jednak towarzyszyła im czapka, do której słuchacze mogli wrzucać monety. Wędrowni sokolnicy wykrzykiwali swe ostrzeżenia, a sprzedawcy stali przed sklepami, zachwalając głośno zalety swych towarów. Całe miasto wypełniał pomruk, niczym głucha pieśń jakiegoś potężnego zwierza.
Verin naciągnęła na głowę kaptur, skrywając twarz. W tym tłumie nikt jednak najwyraźniej nie zwracał na nich uwagi, pomyślała Egwene. Nawet Mat, leżący na swych noszach, nie przyciągał zbyt wielu spojrzeń, chociaż niektórzy ludzie usuwali się z drogi, gdy obok nich przejeżdżali. Ludzie czasami przywozili swoich chorych, aby uzdrowiono ich w Białej Wieży, a cokolwiek to było, mogło być zaraźliwe.
Egwene jadąca tuż za Verin; pochyliła się ku niej.
— Czy teraz naprawdę spodziewasz się jeszcze kłopotów? Jesteśmy już w mieście. Niemalże dotarłyśmy na miejsce.
Biała Wieża była już doskonale widoczna, lśniąca wysoka budowla wznosiła się, górując ponad dachami.
— Zawsze spodziewam się kłopotów — odrzekła łagodnym głosem Verin — i ty również powinnaś. Szczególnie w Wieży. Teraz musicie wszystkie być dużo ostrożniejsze niż dotąd. Wasze... sztuczki — jej usta zacisnęły się na moment, po czym jej oblicze przybrało zwykły pogodny wyraz — przeraziły Białe Płaszcze, ale wewnątrz Wieży mogą sprowadzić na was śmierć lub ujarzmienie.
— Nie będę czegoś takiego robiła w Wieży — zaprotestowała Egwene. — Żadna z nas.
Nynaeve i Elayne dołączyły do nich, pozostawiając Hurinowi troskę o konie niosące nosze. Pokiwały głowami, Elayne skwapliwie, zaś Nynaeve, jak się zdało Egwene, z pewnym zastrzeżeniem.
— Nie powinnaś tego nigdy więcej robić, dziecko. Nie wolno ci! Nigdy! — Verin obdarzyła je spojrzeniem z ukosa, rzuconym spod krawędzi kaptura i potrząsnęła głową. — I doprawdy spodziewam się, że rozumiecie głupotę odzywania się, gdy powinnyście siedzieć cicho.
Twarz Elayne przybrała kolor purpury, a Egwene poczuła, że również ma gorące policzki.
— Kiedy wjedziemy na tereny należące do Wieży, pilnujcie swojego języka i zgadzajcie się na wszystko, co nastąpi. Na wszystko! Nic nie wiecie o tym, co czeka nas w Wieży, a gdybyście nawet wiedziały i tak nie umiałybyście sobie z tym poradzić. Dlatego bądźcie cicho.
— Zrobię, jak powiadasz, Aes Sedai — oznajmiła Egwene, a Elayne powtórzyła za nią niczym echo. Nynaeve parsknęła. Aes Sedai popatrzyła na nią i wówczas niechętnie kiwnęła głową.
Ulica wyprowadziła je na szeroki plac, położony dokładnie pośrodku miasta, z którego wyrastała Biała Wieża. Lśniła w słońcu, zdając się niemalże sięgać nieba, ponad pałacem kopuł i delikatnych spiral oraz innych jeszcze budowli otoczonych ogrodami. Na placu znajdowało się zaskakująco niewielu ludzi. Nikt nie wchodził do Wieży, jeśli nie miał tam ważnej sprawy do załatwienia, przypomniała sobie z niepokojem Egwene.
Kiedy wjechali na plac, Hurin przyprowadził konie niosące. nosze.
— Verin Sedai, muszę cię już opuścić.
Raz rzucił okiem na Wieżę, potem starał się już na nią nie patrzeć, chociaż wszak nie było to łatwe. Hurin pochodził z kraju, gdzie szanowano Aes Sedai, ale jedną rzeczą jest je szanować, a zupełnie inną być przez nie stale otoczonym.
— Bardzo nam pomogłeś podczas podróży, Hurin podziękowała mu Verin — a nie była to krótka i łatwa podróż. Znajdzie się dla ciebie miejsce w Wieży, abyś mógł wypocząć, zanim udasz się w dalszą drogę.
Hurin odmówił zdecydowanym potrząśnięciem głowy.
— Nie mogę zmarnować ani dnia, Aes Sedai. Nawet godziny. Muszę wracać do Shienaru, aby opowiedzieć królowi Easarowi i lordowi Agelmarowi prawdę o tym, co zdarzyło się w Falme. Muszę opowiedzieć im o... — Urwał gwałtownie i rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby podsłuchać jego słowa, ale mimo to zniżył głos i dodał tylko tyle: — ...o Randzie. O tym, że Smok się Odrodził. Jakieś statki handlowe muszą płynąć w dół rzeki, a ja mam zamiar wsiąść na pokład najbliższego.
— Niech cię więc Światłość prowadzi, Hurmie z Shienaru — pobłogosławiła go Verin.
— Niech Światłość oświeca was wszystkie — odrzekł na to, biorąc wodze w dłoń. Potem zawahał się przez chwilę i dodał jeszcze:
— Jeżeli będziecie mnie potrzebowały... kiedyś... poślijcie słowo do Fal Dara, a ja już postaram się przyjechać. Odkaszlnął, jakby z zakłopotania, zawrócił konia i pognał go truchtem, omijając Wieżę.
Nynaeve potrząsnęła głową w rozdrażnieniu.
— Mężczyźni! Zawsze mówią, żeby posłać po nich, gdy będą potrzebni, ale kiedy rzeczywiście jakiegoś potrzebujesz, to właśnie dokładnie wówczas, gdy go nie ma.
— Żaden mężczyzna nie pomoże nam tam, dokąd się teraz udajemy — sucho oznajmiła Verin. — Pamiętajcie. Zachowajcie milczenie.
Odjazd Hurina wywołał w Egwene poczucie utraty czegoś. Ledwie rozmawiał z którąkolwiek z nich, dłuższe pogawędki odbywając właściwie tylko z Matem i oczywiście Verin miała rację. Był tylko mężczyzną, bezbronnym jak dziecko, gdyby przyszło mu stawić czoło temu, co oczekiwało na nie w Wieży. Jednak jego odjazd stanowił najpoważniejszą stratę, poza tym nigdy nie zapominała, że dobrze jest mieć obok siebie mężczyznę z mieczem. A dodatkowo jeszcze, był przecież ogniwem łączącym ją z Randem i Perrinem.
„Mam własne kłopoty, którymi winnam się przejmować”.
Rand i Perrin mają Moiraine, która o nich zadba.
„A o Randa dodatkowo na pewno zatroszczy się Min” — pomyślała i poczuła ukłucie zazdrości, które spróbowała stłumić.
Nieomal jej się udało.
Z westchnieniem wzięła za uzdę pierwszego z koni niosących nosze. Mat leżał zwinięty w kłębek, jego oddech przypominał suchy zgrzyt.
„Wkrótce — pomyślała. — Teraz, już wkrótce zostaniesz uzdrowiony. A my przekonamy się, co na nas czeka”.
Pragnęła, by Verin przestała je straszyć. Żałowała, iż sądzi, że tamta ma po temu jak najbardziej przekonujące powody.
Verin poprowadziła je dookoła terenów otaczających Wieżę do małej bocznej bramy, która pozostawała otwarta. Strzegli jej dwaj strażnicy. Aes Sedai zatrzymała się na chwilę, odrzuciła kaptur na plecy i pochyliła się w siodle, by cicho przemówić do jednego z mężczyzn. Wzdrygnął się i obrzucił Egwene oraz dwie pozostałe kobiety zaskoczonym spojrzeniem. Rzucił szybko:
— Jak rozkażesz, Aes Sedai. — Wbiegł na tereny Wieży.
Nim zdążył skończyć swą krótką wypowiedź, Verin już jechała przez bramę. Jechała powoli, jakby nie było dokąd się śpieszyć.
Egwene pojechała za nią, wiodąc za uzdę konie z noszami. Wymieniła spojrzenia z Nynaeve i Elayne, zastanawiając się, cóż takiego Verin mogła powiedzieć gwardziście.
Wartownia z szarego kamienia znajdowała się w samej bramie, jej budynek miał kształt sześcioramiennej gwiazdy położonej na boku. Mała grupka wartowników siedziała w przejściu, kiedy przejeżdżały obok, przerwali rozmowę i ukłonili się Verin.
Ta część terenów otaczających Wieżę mogłaby stanowić park jakiegoś lorda — drzewa, przycięte krzewy i szerokie, wysypane żwirem alejki. Między drzewami widać było pozostałe budynki, a sama Wieża górowała ponad wszystkim.
Ścieżka zaprowadziła je na podwórze położonej między drzewami stajni. Natychmiast stajenni w skórzanych kamizelkach podbiegli, by zająć się ich końmi. Pod kierownictwem Aes Sedai kilku stajennych odwiązało nosze i delikatnie złożyło je na ziemi. Kiedy odprowadzano konie do stajni, Verin wzięła skórzany worek, leżący w nogach legowiska Mata i wsadziła pod pachę.
Nynaeve przestała rozcierać sobie plecy i zmarszczyła brwi, spoglądając na Aes Sedai.
— Powiedziałaś, że zostały mu być może tylko godziny życia. Po prostu zamierzasz teraz...
Verin uniosła dłoń, ale czy ten gest powstrzymał Nynaeve czy też skrzypienie żwiru ścieżki pod czyimiś stopami, Egwene nie umiała powiedzieć.
Po chwili w polu widzenia pojawiła się Sheriam Sedai, za którą szły trzy Przyjęte, ich białe suknie oblamowane były taśmą z kolorami wszystkich Ajah, od Błękitnych do Czerwonych, za nimi zaś szło dwóch krzepkich mężczyzn w prostym, roboczym odzieniu. Mistrzyni Nowicjuszek była trochę zbyt pulchną kobietą o wystających kościach policzkowych, co stanowiło cechę charakterystyczną dla mieszkańców Saldei. Płomienne, rude włosy i jasne, nakrapiane, zielone oczy, powodowały, iż gładkie rysy Aes Sedai jakoś nie pasowały do całości obrazu. Spojrzała na Egwene i jej towarzyszki spokojnym wzrokiem, jednak jej usta pozostały zaciśnięte.
— Tak więc przywiozłaś z powrotem nasze trzy uciekinierki, Verin. Biorąc pod uwagę wszystko, co się wydarzyło, wolałabym nieomal, żeby ci się nie udało.
— My nie... — zaczęła Egwene, lecz Verin przerwała jej ostrym:
— ZAMILCZ!
Potem spojrzała na nią, na każdą z nich trzech, jakby sama intensywność spojrzenia mogła zamknąć im usta.
Egwene nie miała wątpliwości, że jeżeli chodzi o nią, to tak się właśnie stało. Nigdy dotąd nie widziała, by Verin była naprawdę zła. Nynaeve skrzyżowała ramiona na piersiach i mruczała coś pod nosem, głośno jednak nie odważyła się nic powiedzieć. Trzy Przyjęte, stojące za Sheriam, trwały w milczeniu, Egwene jednak mogłaby przysiąc, że widzi, jak nieomal strzygą uszami.
Kiedy Verin upewniła się, że Egwene i pozostałe kobiety zachowają milczenie, odwróciła się z powrotem do Sheriam.
— Chłopcu trzeba znaleźć pokój gdzieś z dala od wszystkich. Jest chory, niebezpiecznie chory. W takim samym stopniu dla siebie, co dla otoczenia.
— Powiedziano mi, że masz nosze do przeniesienia. Sheriam gestem dała znak dwu mężczyznom, by wzięli nosze, przemówiła cicho do jednego z nich i Mata natychmiast zabrano:
Egwene już otwierała usta, by powiedzieć; iż potrzebuje natychmiastowej pomocy, ale gdy pochwyciła spojrzenie Verin, szybkie i wściekłe, zamknęła je ponownie. Nynaeve szarpała warkocz tak gwałtownie, że zapewne niewiele brakowało, by sobie go wyrwała z głowy.
— Przypuszczam — zapytała Verin — że cała Wieża już wie, iż przyjechałyśmy?
— Ci, którzy nie wiedzą — odpowiedziała jej Sheriam — dowiedzą się wkrótce. Przyjazdy i wyjazdy stanowią główny temat rozmów i plotek. Było tak nawet przed całą sprawą w Falme oraz wojną w Cairhien. Sądziłaś, że uda ci się utrzymać wszystko w sekrecie?
Verin oboma rękoma ujęła skórzany worek.
— Muszę zobaczyć się z Amyrlin. Natychmiast.
— A co z nimi trzema?
Verin, zmarszczywszy brwi, wpatrywała się przez czas jakiś w Egwene i jej dwie przyjaciółki.
— Muszą być trzymane pod kluczem, dopóki Amyrlin nie zechce się z nimi zobaczyć. Jeśli oczywiście w ogóle będzie miała na to ochotę. Pamiętaj, pod kluczem. Ich własne pokoje zapewne wystarczą. Cele nie będą konieczne. I ani słowa nikomu.
Verin wciąż zwracała się do Sheriam, Egwene jednak była pewna, iż ostatnie słowa przeznaczono jako ostateczne napomnienie dla niej, Nynaeve i Elayne. Koniuszki brwi Nynaeve opadły, szarpała za warkocz z taką gwałtownością, jakby zamiast tego chciała w coś uderzyć. Błękitne oczy Elayne rozwarły się szeroko, a jej twarz była jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Egwene nie była do końca pewna, które z tych uczuć podziela, gniew, strach czy zmartwienie. Zapewne po trochu ze wszystkich, osądziła na koniec.
Rzuciwszy ostanie, badawcze spojrzenie na swoje trzy towarzyszki podróży, Verin pospiesznie odeszła, przyciskając worek do piersi, poły jej płaszcza łopotały za plecami. Sheriam wsparła zaciśnięte w pięści dłonie na biodrach i patrzyła na Egwene oraz dwie pozostałe kobiety. Przez chwilę Egwene miała wrażenie, że napięcie osłabło. Mistrzyni Nowicjuszek zawsze charakteryzowała się stałością charakteru i pewnym współczującym poczuciem humoru, nawet wówczas, gdy przydzielała komuś dodatkowe obowiązki za wykroczenia przeciwko obowiązującym regułom.
Ale kiedy Sheriam Sedai przemówiła, ton jej głosu był ponury.
— Ani słowa — rzekła Verin Sedai — i żadna się słowem nie odezwie. Jeśli któraś z was przemówi, wyjąwszy oczywiście odpowiedź na pytanie zadane przez Aes Sedai, spowoduję, że pożałujecie, iż parę rózg oraz kilka godzin szorowania podłóg nie stanowią waszych jedynych zmartwień. Rozumiecie?
— Tak, Aes Sedai — powiedziała Egwene i usłyszała, jak jej obie przyjaciółki wypowiadają identyczne słowa, choć Nynaeve wypowiadała je niczym wyzwanie.
W gardle Sheriam zrodził się pełen niesmaku odgłos, nieomal warczenie.
— Mniej dziewcząt przybywa dziś na nauki do Wieży niż onegdaj, ale wciąż tak się dzieje. Większość opuszcza to miejsce, nie nauczywszy się nawet wyczuwać Prawdziwego Źródła, a co dopiero dotykać go. Niewiele jest w stanie nauczyć się przed odejściem choćby tego, w jaki sposób nie zrobić sobie krzywdy. Ledwie garstka zasługuje na to, by zostać wyniesiona do godności Przyjętych, a spośród nich jeszcze mniej dostępuje zaszczytu noszenia szala. To jest trudne życie, twarda dyscyplina jednakże każda nowicjuszka walczy o to, by otrzymać pierścień i szal. Nawet kiedy są tak przerażone, iż każdej nocy płaczą przed snem, wysilają się jednak, by je zdobyć. A wy trzy, wy, które miałyście wrodzone możliwości takie, jakich nie spodziewałam się ujrzeć za swego życia, opuściłyście Wieżę bez pozwolenia, uciekłyście nie nauczywszy się nawet połowy rzeczy i niczym nieodpowiedzialne dzieci nie wracałyście całymi miesiącami. A teraz przyjeżdżacie tu, jakby się nic nie zdarzyło, jakbyście od ranka gotowe były podjąć na nowo nauki.
Wypuściła długo wstrzymywany oddech, w taki sposób, jakby miała zaraz wybuchnąć.
— Faolain!
Trzy nowicjuszki podskoczyły, jakby złapano je na podsłuchiwaniu, a jedna z nich, o kręconych, ciemnych włosach, wystąpiła naprzód. Wszystkie były młode, ale i tak starsze od Nynaeve. Gwałtowne Przyjęcie Nynaeve było wydarzeniem nadzwyczajnym. W normalnym trybie, zdobycie pierścienia, jaki nosiły obecnie tamte, zajmowało nowicjuszce lata całe i zabierze im jeszcze wiele lat, nim będą mogły mieć nadzieję na stanie się pełnymi Aes Sedai.
— Zabierzcie je do ich pokoi — rozporządziła Sheriam — i zostańcie tam z nimi. Mogą otrzymać chleb, zimną zupę i wodę, dopóki Amyrlin nie zarządzi inaczej. A jeśli któraś z nich powie choć słowo, możecie zabrać ją do kuchni i skierować do szorowania garnków.
Odwróciła się i odeszła, nawet jej plecy zdradzały drążący ją gniew.
Faolain zmierzyła Egwene i obie kobiety wzrokiem, w którym nieomal błyszczało zadowolenie, w szczególności odnosiło się to spojrzenie do Nynaeve, na której twarzy groźny grymas zastygł niczym maska. Po wyrazie okrągłej twarzy Faolain widać było wyraźnie, że nie żywi żadnej miłości dla tych, które w tak szalony sposób łamią regułę, a zwłaszcza, jeśli jest to Nynaeve — dzikuska, która zasłużyła na swój pierścień, nie będąc nawet nowicjuszką; która przenosiła moc, zanim w ogóle przekroczyła bramy Tar Valon. Kiedy stało się oczywiste, że Nynaeve ma zamiar zatrzymać swój gniew dla siebie, Faolain wzruszyła ramionami.
— Kiedy Amyrlin pośle po was, zapewne zostaniecie ujarzmione.
— Przestań, Faolain.
Powiedziała to jedna z dwu pozostałych Przyjętych. Najstarsza z trójki, o smukłej szyi, miedzianej skórze i zgrabnych ruchach.
— Ja wezmę ciebie — zwróciła się do Nynaeve. — Na imię mam Theodrin i również jestem dzikuską. Zamknę cię, zgodnie z rozkazem Sheriam Sedai, ale cię nie uderzę. Chodź.
Nynaeve rzuciła Egwene i Elayne zmartwione spojrzenie, potem westchnęła i pozwoliła Theodrin odprowadzić się.
— Dzikuski — wymruczała Faolain. W jej ustach brzmiało to jak przekleństwo. Spojrzała na Egwene.
Trzecia Przyjęta, przystojna dziewczyna o rumianych policzkach, stanęła obok Elayne. Kąciki jej ust wygięte były do góry, jakby lubiła się uśmiechać, jednak poważne spojrzenie, jakim obdarzyła Elayne oznajmiało, że nie zniesie żadnych wygłupów.
Egwene odpowiedziała Faolain spojrzeniem na spojrzenie, starając się zawrzeć w nim maksimum spokoju, na jaki ją było stać, oraz odrobinę wyniosłej, cichej pogardy, którą przyswoiła sobie od Elayne.
„Czerwona Ajah — pomyślała. — Ta bez żadnej wątpliwości wybierze Czerwone. — Ale z trudem przychodziło jeb myśleć o czymś innym niźli o własnych kłopotach. — Światłości, co one mają zamiar z nami zrobić?”
Miała na myśli Aes Sedai, Wieżę, nie zaś te kobiety.
— Cóż, chodźmy — warknęła Faolain. — Wystarczająco już nieprzyjemne jest stanie na straży przy twoich drzwiach, żebym jeszcze miała tutaj sterczeć przez cały dzień. Chodź.
Biorąc głęboki oddech, Egwene uścisnęła dłoń Elayne i poszła.
„Światłości, niech one Uzdrowią Mata”.