Egwene łaskawym skinieniem głowy odpowiedziała na pełen szacunku ukłon bosego członka załogi statku. Przeszedł właśnie obok niej, aby naciągnąć linę, która i bez tego wydawała się dostatecznie napięta, być może chciał poprawić odrobinę ustawienie wielkich, kwadratowych żagli względem wiatru. Kiedy truchtem wracał na miejsce, gdzie kapitan o okrągłej twarzy stał przy rumplu, ukłonił się ponownie, a ona znowu odpowiedziała skinieniem, zanim przeniosła spojrzenie na zalesiony brzeg Cairhien, oddzielony od „Błękitnego Żurawia” niecałymi dwudziestoma piędziami wody.
Wioska przesuwała się do tyłu, a przynajmniej to, co kiedyś było wioską. Połowa domów zmieniła się w dymiące kopce gruzu z kominami sterczącymi jak sztywne pale pośród ruin. W innych domostwach drzwi poruszały się swobodnie, kołysane podmuchami wiatru, a meble, strzępy odzieży i sprzęty domowe poniewierały się na gliniastej ulicy, rozrzucone w taki sposób, jakby ktoś pozostawił je w biegu. W wiosce nie było widać żywej duszy, z wyjątkiem na poły zagłodzonego psa, który, nie zwracając najmniejszej uwagi na przepływający obok statek, przetruchtał i zniknął z pola widzenia za zwalonymi ścianami czegoś, co kiedyś zapewne było gospodą. Nie potraciła oglądać takich obrazów bez uczucia mdlącego osadu na żołądku, ale usiłowała zachować niewzruszony spokój, przystający, jej zdaniem, Aes Sedai. Efekt tych wysiłków był doprawdy mizerny. Za wioską wznosił się w niebo gruby pióropusz dymu. Jak oceniła, jakieś trzy lub cztery mile od miejsca, w którym się znajdowali.
Nie był to pierwszy taki widok, od kiedy Erinin zaczęła płynąć wzdłuż granicy Cairhien, ani pierwsza taka wioska. Przynajmniej tym razem nie dostrzegła żadnych ciał. Z powodu mielizn kapitan Ellisor często żeglował blisko cairhieńskiego brzegu — tak przynajmniej powiedział, kiedy pokonali tę część rzeki — lecz niezależnie od tego, jak blisko podpływali, na lądzie nie widziała nigdy ani jednej żywej duszy.
Wioska i pióropusz dymu zniknęły za rufą statku, ale z przodu pojawił się następny słup dymu, bardziej jeszcze odległy od rzeki. Las przerzedzał się, jesion, skórzane drzewo i czarny bez powoli ustępowały miejsca wierzbom, tulipanowcom i wodnym dębom oraz innym jeszcze roślinom, których nie rozpoznała.
Wiatr szarpnął połami jej płaszcza, pozwoliła powiewać im z tyłu, czując chłodną świeżość powietrza, radując się swobodą noszenia odcieni brązów zamiast niezmiennej bieli, chociaż nie taki był jej pierwotny wybór. Jednak suknia i płaszcz wykonane były z przedniej wełny, znakomicie skrojone i uszyte.
Kolejny żeglarz przebiegł obok, kłaniając się w biegu. Postanowiła pojąć sens przynajmniej części wykonywanych przez nich czynności, nie lubiła czuć się jak ignorantka. Wielki Wąż na prawej dłoni był przyczyną ukłonów, jakimi obdarzał ją kapitan i załoga, którzy w większości pochodzili z Tar Valon.
Wygrała tę sprzeczkę z Nynaeve, chociaż tamta była pewna, że tylko ona z całej trójki jest wystarczająco dojrzała, aby ludzie uwierzyli, że jest Aes Sedai. Ale myliła się. Egwene gotowa była się zgodzić, że faktycznie zarówno ją, jak i Elayne przywitały zaskoczone spojrzenia załogi, gdy tamtego popołudnia, w Południowej Przystani wsiadały na pokład „Błękitnego Żurawia”, brwi kapitana Ellisora zaś uniosły się niemalże do tego miejsca, w którym zaczynałyby się jego włosy, gdyby jakiekolwiek posiadał, jednak w niczym przecież nie naruszył wymogów etykiety, kłaniając się i uśmiechając nieustannie.
— To zaszczyt, Aes Sedai. Trzy Aes Sedai będą podróżować na pokładzie mojego statku? Doprawdy zaszczyt dla mnie. Obiecuję szybką podróż do dowolnego miejsca, jakie sobie tylko zażyczycie. I żadnych kłopotów z rozbójnikami w Cairhien. Nie pływam już tamtą stroną rzeki. Oczywiście, chyba, żebyście sobie tego zażyczyły, Aes Sedai. Żołnierze andorańscy utrzymują kilka miast na cairhieńskim brzegu. Zaszczyt, Aes Sedai.
Jego brwi uniosły się jeszcze wyżej, kiedy zażądały tylko jednej kabiny dla wszystkich — nawet Nynaeve nie chciała zostawać sama w nocy, jeśli nie musiała. Zapewnił je, że może każdej zapewnić własną kabinę i to bez dodatkowej opłaty, nie miał innych pasażerów, a ładunek przewoził na pokładzie, a jeśli Aes Sedai mają jakieś naglące sprawy do załatwienia w dole rzeki, on nie będzie czekał nawet godziny na kogoś, kto ewentualnie chciałby również popłynąć. Ponownie zapewniły go, że jedna kabina wystarczy.
Był zaskoczony, z uczuć wyraźnie malujących się na twarzy wynikało, że niczego nie rozumie, ale Chin Ellisor, urodzony i wychowany w Tar Valon, nie był człowiekiem, który zadawałby Aes Sedai dodatkowe pytania, kiedy już jasno sformułowały swe zamiary i żądania. Jeśli dwie z nich wydawały się nadzwyczaj młode, cóż, widocznie niektóre Aes Sedai po prostu były młode.
Opustoszałe ruiny zniknęły za plecami Egwene. Słup dymu przybliżył się i na horyzoncie pojawiły się ledwie widoczne oznaki następnego, jeszcze bardziej odległego brzegu rzeki. Las ustąpił miejsca niskim, trawiastym wzgórzom, upstrzonym zagajnikami. Drzewa, które kwitły na wiosnę, wciąż były ukwiecone — drobne białe kwiecie śnieguliczki i jaskrawe, czerwone kwiaty cukrowej jagody. Drzewo, którego nazwy nie znała, pokrywały okrągłe, białe kwiaty, większe od dwu jej dłoni złożonych razem. Gdzieniegdzie pnąca dzika róża kładła się pasmem bieli lub żółci na gałęziach aż ciężkich od zielonych liści i czerwieni świeżych, tegorocznych pędów. Ten obraz zbyt mocno kontrastował ze zgliszczami i ruinami, by mógł sprawiać prawdziwą przyjemność.
Egwene żałowała, że nie ma przy jej boku Aes Sedai, wówczas mogłaby natychmiast ją zapytać o wszystkie nazwy. Jednemu tylko mogła ufać. Muskając swą sakiewkę palcami, czuła wewnątrz niewyraźny kształt ter’angreala.
Próbowała używać go każdej nocy — oprócz chyba dwóch — od czasu wyjazdu z Tar Valon, ale nigdy nie zachowywał się w ten sam sposób. Och, za każdym razem docierała do Tel’aran’rhiod, ale jedyną rzeczą, która mogła mieć jakieś znaczenie, było znowu Serce Kamienia, nie było jednak przy niej Silvie, którą mogłaby wypytać dokładniej. Z pewnością zaś nie było w snach nic na temat Czarnych Ajach.
Jej własne sny, te, podczas których nie używała ter’angreala wypełnione były obrazami, przypominającymi niemalże migawki z Niewidzialnego Świata. Rand trzymający miecz, który błyszczał jak słońce, chociaż z trudem dostrzegała, że to w ogóle był miecz, z trudem rozpoznawała nawet Randa. Rand otoczony zewsząd przez niebezpieczeństwa, z których żadne nie wydawało się rzeczywiste. W pewnym śnie widziała go na wielkiej planszy do gry w kamienie, ogromne niczym głazy, jak wymykał się gigantycznym dłoniom, które poruszały monstrualnymi bierkami, zmierzając do tego, by go nimi przygnieść. To mogło coś znaczyć. Najprawdopodobniej znaczyło, ale poza stwierdzeniem, że Randowi grozi z czyjejś strony niebezpieczeństwo, być może ze strony dwóch osób — uznała, że to przynajmniej nie ulega wątpliwości — niewiele więcej potrafiła na podstawie tak fragmentarycznych danych wywnioskować.
„Teraz nie mogę mu pomóc. Mam własne obowiązki. Nie wiem nawet gdzie on jest, pominąwszy fakt, że zapewne znajduje się pięćset lig stąd.”
Śniła o Perrinie, w jej śnie występował w towarzystwie wilka, sokoła i jastrzębia — a sokół i jastrząb walczyły ze sobą — czasami uciekał desperacko przed kimś, albo spacerował przez nikogo nie przymuszany po skraju niebotycznego urwiska i mówił: „To musi być zrobione. Muszę nauczyć się fruwać, zanim dosięgnę dna.” Śniła też raz o Aielu i osądziła, że ten sen musiał mieć coś wspólnego z Perrinem, ale nie była pewna. I raz o Min, zastawiającej pułapkę a następnie przechodzącej przez nią, nawet nie zauważywszy co się stało. Były również sny o Macie. Z kośćmi do gry, wirującymi wokół niego — sądziła, że wie, skąd wziął się ten sen; o Macie ściganym przez człowieka, którego nie było — tego wciąż nie potrafiła zrozumieć widziała człowieka, który ścigał Mata, czy też kilku ludzi, ale w pewien sposób tamci nie istnieli; o Macie jadącym w kierunku czegoś niewidzialnego w oddali, do czego jednak musiał się dostać; o Macie w towarzystwie kobiety, która zdawała się rozrzucać fajerwerki, założyła więc, że tamta jest Iluminatorem, ale miało to tyle samo sensu, co pozostałe wizje.
Śniła tak wiele snów, że powoli zaczynała wątpić we wszystkie. Być może miało to coś wspólnego ze zbyt częstym używaniem ter’angreala, a może po prostu stało się tak dlatego, że nosiła go przy sobie. Może też wreszcie zaczynała rozumieć, co robią Śniący. Szalone sny, heretyckie sny. Mężczyźni i kobiety, którzy wydostają się z klatki, a potem układają korony na stos. Kobieta bawiąca się kukiełkami, i następny sen, w którym sznurki kukiełek przyczepione były do rąk większych kukiełek, ich sznurki z kolei prowadziły do rąk jeszcze większych, i tak dalej, aż wreszcie sznurki znikały na jakiejś niewyobrażalnej wysokości. Umierający królowie, płaczące królowe, rozszalałe bitwy. Białe Płaszcze najeżdżające Dwie Rzeki. Śniła nawet znowu o Seanchanach. Więcej niż raz. Te sny zamykała w ciemnym kącie pamięci, nie pozwalała sobie o nich myśleć. Co noc w snach pojawiali się matka i ojciec.
Wreszcie nie miała wątpliwości, co to może oznaczać, albo przynajmniej tak jej się wydawało.
„To znaczy, że wyruszyłam ścigać Czarne Ajah i nie wiem co znaczą moje sny, ani jak zmusić ten głupi ter’angreal, żeby robił co powinien, że jestem przerażona, i że. . . tęsknię za domem.”
Przez krótką chwilę myślała jak to dobrze byłoby, gdyby matka wysłała ją do łóżka, z zapewnieniem, że rano wszystko będzie lepiej.
„Tylko że matka nie byłaby już w stanie rozwiązać mych problemów, a ojciec nie mógłby obiecać, że przegna potwory, w taki sposób abym mu uwierzyła. Teraz muszę wszystko zrobić sama.”
Jak odległe się to wszystko dzisiaj wydawało. Nie chciała, by te chwile wróciły, tak naprawdę to wcale tego nie pragnęła, ale dobrze było powspominać dawne czasy i poczuć choć przez chwilę ciepło, jakie w sobie miały. Cudownie byłoby móc po prostu ich zobaczyć, usłyszeć ich głosy.
„Nosząc ten pierścień na palcu, wybieram to, co słuszne.”
Na koniec pozwoliła Nynaeve i Elayne przespać po jednej nocy z kamiennym pierścieniem — zaskoczyło ją, jak niechętnie się z nim rozstawała — i obie obudziły się ze wspomnieniami czegoś, co z pewnością było Tel’aran’rhiod, ale żadna nie widziała więcej niż tylko mgnienie Serca Kamienia, w każdym razie nic, co mogłoby się przydać.
Gruby słup dymu wznosił się teraz dokładnie na wysokości „Błękitnego Żurawia”. Jakieś pięć lub sześć mil od rzeki, osądziła. Drugi stanowił jedynie smugę na horyzoncie. Równie dobrze mogłaby to być chmura, ale Egwene opanowało smutne przeświadczenie, że tak z pewnością nie jest. Niskie zarośla w niektórych miejscach zwartym gąszczem porastały brzeg rzeki, pomiędzy nimi trawa rosła aż do samej wody, z wyjątkiem miejsc, gdzie podmyte brzegi osunęły się, odsłaniając piasek.
Elayne wyszła na pokład i dołączyła do niej, stając przy nadburciu, wiatr szarpał połami jej ciemnego płaszcza. Ubrana była podobnie, w mocną wełnę. Było to rezultatem kolejnej sprzeczki, wygranej przez Nynaeve. Ich ubrania. Egwene upierała się, że Aes Sedai zawsze noszą swe najlepsze rzeczy, nawet w podróży — myślała o jedwabiach, jakie przywdziewała w Tel’aran’rhiod — ale Nynaeve tłumaczyła, że mimo to, iż Amyrlin pozostawiła w szafie tak dużo złota (a była to naprawdę gruba sakiewka), to w jej głębi i tak są jeszcze ubrania. Przecież nie mają pojęcia, ile będą kosztować rzeczy w dole rzeki. Służący potwierdzili to, co Mat mówił o wojnie domowej w Cairhien i o tym, jak wpłynęła na ceny. Ku zaskoczeniu Egwene, Elayne poparła ją, dodając, że Brązowe siostry częściej noszą wełnę niż jedwab. Egwene wiedziała, że Elayne tak bardzo chciała wreszcie wydostać się z kuchni, że założyłaby nawet łachmany.
„Zastanawiam się, jak się powodzi Matowi? Bez wątpienia próbuje grać w kości z kapitanem statku, na którym podróżuje.”
— Straszne — wymruczała Elayne. — To takie straszne.
— Co jest straszne? — zapytała Egwene nieobecnym głosem.
„Mam nadzieję, że zbyt swobodnie nie chwali się wszędzie dokumentem, który mu dałyśmy.”
Elayne rzuciła jej zaskoczone spojrzenie, potem zmarszczyła brwi.
— Popatrz! — gestem wskazała w kierunku odległego dymu. — Jak możesz nie zwracać na to uwagi?
— Nie zwracam uwagi, ponieważ nie chcę myśleć o tym, co przechodzą ci ludzie, ponieważ nie mogę pomóc i dlatego, że musimy dostać się do Łzy. To, co Ścigamy znajduje się właśnie tam.
Sama zdziwiła się własną gwałtownością.
„Nic nie mogę na to poradzić. A Czarne Ajah czekają w Łzie.”
Im więcej o tym myślała, tym bardziej była pewna, że muszą dostać się do wnętrza Serca Kamienia. Najprawdopodobniej nie wpuszczano tam nikogo prócz Wysokich Lordów Łzy, powoli jednak nabierała przekonania, iż klucz do pułapki zastawionej przez Czarne Ajah i jednocześnie możliwość pokrzyżowania ich planów, spoczywa w Sercu Kamienia.
— Wiem o tym wszystkim, Egwene, jednak nie tłumi to mojego żalu nad Cairhienami.
— Słuchałam wykładów na temat wojen jakie Andor prowadził z Cairhien — odparła sucho Egwene. — Bennae Sedai powiedziała, że walczyliście z Cairhienami częściej niż jakiekolwiek inne ludy, wyjąwszy Łzę i Illian.
Towarzyszka spojrzała na nią z ukosa. Elayne nie przywykła do tego, że Egwene odmawia uznania, iż jest Andoranką. Przecież granice na mapach jednoznacznie stwierdzały, że Dwie Rzeki stanowią część Andoru, a Elayne wierzyła mapom.
— Prowadziliśmy z nimi wojny, Egwene, ale od czasu zniszczeń, jakich doznał ich kraj podczas Wojen z Aielami, Andor sprzedawał im niemalże tyle samo zboża co Łza. Teraz, rzecz jasna, handel ustał. Kiedy każdy Dom Cairhien zwalcza wszystkie pozostałe, stawką bowiem jest Tron Słońca, kto będzie kupował zboże albo doglądał jego rozdziału między lud? Jeśli walki są tak okrutne, jak to można osądzić z ruin, które widziałyśmy na brzegu rzeki. . . Cóż. Nie można karmić ludzi przez dwadzieścia lat, a potem nie czuć nic, kiedy muszą cierpieć głód.
— Szary Człowiek — powiedziała Egwene, a Elayne aż podskoczyła, starając się patrzeć we wszystkich kierunkach naraz. Otoczyła ją poświata saidara.
— Gdzie?
Egwene powoli rozejrzała się po pokładzie, aby się upewnić, iż nikt nie stoi w pobliżu, by coś podsłuchać. Kapitan Ellisor znajdował się na rufie obok marynarza trzymającego długi rumpel. Jeden z żeglarzy zajął pozycję na samym dziobie, bacznie obserwując powierzchnię rzeki w poszukiwaniu podwodnych mielizn. Dwaj inni chodzili po pokładzie, nieustannie regulując linami ustawienie żagli. Reszta załogi znajdowała się pod pokładem. Jeden z pracującej dwójki przystanął, by sprawdzić mocowania szalupy, przywiązanej dnem do góry na pokładzie. Poczekała aż skończył, potem wreszcie się odezwała:
— Głupia! — wymruczała cicho. — Ja, Elayne, nie ty, więc nie patrz na mnie tak groźnie. — Dalej ciągnęła szeptem. — Szary Człowiek ściga Mata, Elayne. Oto co znaczył ten sen, ale nie potrafiłam tego zrozumieć. Jestem kompletnie głupia!
Iskry w oczach Elayne zgasły.
— Nie bądź dla siebie niesprawiedliwa — odpowiedziała również szeptem. — Możliwe, że to właśnie oznacza, ale ja tego nie widzę, Nynaeve zresztą również nie.
Przerwała, rudozłote loki zafalowały, gdy potrząsnęła głową.
— Ale to nie ma sensu, Egwene. Dlaczego Szary Człowiek miałby ścigać Mata? W liście do matki nie napisałam nic takiego, co w najmniejszym stopniu mogłoby nam zaszkodzić.
— Nie wiem dlaczego. — Egwene zmarszczyła brwi. — Musi być jakiś powód. Jestem pewna, że takie jest właśnie znaczenie tego snu.
— Nawet jeśli masz rację, Egwene, i tak nic nie możesz na to poradzić.
— Wiem o tym — rzekła tamta gorzko.
Nie była jednak przekonana, czy Mat jest przed nimi, czy z tyłu. Przypuszczała, że jedzie z przodu, wyjechał przecież bez chwili zwłoki.
— W każdym razie — wymruczała do siebie — jest niedobrze. Ostatecznie zrozumiałam, co znaczył jeden z moich snów, ale to nie jest nic warte!
— Ale jeśli pojęłaś jeden sens — pocieszała ją Egwene — być może zrozumiesz też pozostałe. Gdy usiądziemy i ponownie dokładnie omówimy wszystko, być może. . .
„Błękitny Żuraw” zadrżał i przechylił się, rzucając Elayne na pokład, Egwene zaś ciskając na nią. Kiedy wreszcie się podniosła, brzeg stał w miejscu. Łódź zatrzymała się z uniesionym dziobem i pokładem pochylonym w jedną stronę. Żagle głośno łopotały na wietrze.
Chin Ellisor podniósł się i pobiegł na dziób, zostawiając sternika samemu sobie.
— Ty ślepy wiejski robaku!— zaryczał w kierunku mężczyzny na dziobie, który przylgnął do nadburcia, usiłując nie zsunąć się dalej. — Ty grzebiący w śmieciach pomiocie kozła! Czy nie pływasz wystarczająco długo po rzece, żeby wiedzieć, jak woda burzy się nad mieliznami? Schwycił mężczyznę przy nadburciu za ramiona i ściągnął na pokład, ale nie po to, by mu pomóc, lecz by usunąć z drogi. Teraz, wychylając się ponad dziobem, sam mógł ocenić rozmiary katastrofy. — Jeśli mamy dziurę w kadłubie, użyję twoich wnętrzności do jej uszczelnienia!
Pozostali członkowie załogi powoli wstawali, kolejni wychodzili spod pokładu. Wszyscy gromadzili się wokół kapitana.
Nynaeve pojawiła się u szczytu drabiny, wiodącej do kabin pasażerów, wciąż jeszcze poprawiając suknie. Szarpnęła ostro za warkocz i zmarszczyła brwi, wpatrując się w zbiegowisko mężczyzn na dziobie, potem podeszła do Egwene i Elayne.
— Wpadliśmy na coś, nieprawdaż? Po całym tym gadaniu, że zna rzekę równie dobrze jak swoją żonę. Tej kobiecie zapewne również nie ofiarował nic więcej poza jakimś marnym uśmiechem.
Szarpnęła ponownie gruby warkocz i ruszyła naprzód, przepychając się między żeglarzami do kapitana. Uwaga wszystkich skupiona była na rzece.
Nie było sensu jej towarzyszyć.
„Szybciej odpłyniemy, jeśli da się mu spokój.”
Nynaeve zapewne pouczała kapitana co należy zrobić. Elayne wyglądała jakby żywiła podobne odczucia, można było tak wnioskować z ponurego kiwania głową, którym zareagowała w chwili, gdy kapitan wraz z załogą z szacunkiem odwrócili swe spojrzenia od rzeki i zwrócili na Nynaeve.
Narastający szmer niepokoju przetoczył się po grupce mężczyzn. Przez moment było widać ręce kapitana, gwałtownie wymachujące nad głowami żeglarzy, najwyraźniej protestował przeciwko czemuś, potem Nynaeve odeszła od grupy marynarzy — tym razem, kłaniając się, ustąpili jej z drogi — a Ellisor pośpieszył za nią, wycierając okrągłą twarz wielką czerwoną chusteczką. Kiedy podeszły bliżej, usłyszały słowa wypowiadane głosem przepełnionym niepokojem.
— . . . dobre piętnaście mil do najbliższej wioski na andorańskim brzegu i co najmniej pięć lub sześć po stronie Cairhien! Zajmują ją andorańscy żołnierze, prawda, ale nie strzegą mil, które dzielą nas od niej!
Otarł ociekającą potem twarz.
— Zatopiony statek — powiedziała Nynaeve swym towarzyszkom. — Kapitan sądzi, że to dzieło rzecznych bandytów. Chce spróbować ściągnąć nas za pomocą wioseł sterowych, ale nie wie, czy to się uda.
— Płynęliśmy szybko, kiedy nastąpiło zderzenie, Aes Sedai. Dla ciebie rozwijałem taką prędkość. — Ellisor jeszcze mocniej potarł twarz. Egwene zrozumiała, że kapitan boi się, iż Aes Sedai będzie go obwiniać za wszystko. — Uderzyliśmy z całą siłą pędu. Ale nie sądzę, byśmy nabierali wody, Aes Sedai. Nie ma potrzeby się przejmować. Wkrótce nadpłynie następna łódź. Podwójny zestaw wioseł z pewnością nas uwolni. Nie ma potrzeby, byście wysiadały na brzeg, Aes Sedai. Przysięgam na Światłość.
— Myślisz o opuszczeniu statku? — zapytała Egwene. — Uważasz, że to rozsądne?
— Oczywiście, to jest. . . — Nynaeve przerwała i spojrzała na nią, marszcząc brwi. Egwene zrewanżowała się jej podobnym marsem. Nynaeve kontynuowała łagodniejszym tonem, choć wciąż pełnym napięcia. — Kapitan mówi, że może upłynąć godzina, zanim następny statek będzie tędy przepływał. Przynajmniej taki, który będzie miał wystarczającą liczbę wioseł, by nam pomóc. Ale wszystko może też trwać cały dzień. Albo dwa. Nie sądzę, byśmy mogły zgodzić się na zmarnowanie choćby jednego dnia, a co dopiero dwóch. W ciągu mniej niż dwu godzin możemy pieszo dotrzeć do tej wioski. . . jak pan ją nazwał? Jurene. . . ? Jeśli kapitanowi Ellisorowi uda się sprowadzić statek z mielizny tak szybko, jak ma nadzieję, wówczas wsiądziemy z powrotem na jego pokład. Obiecał, że zatrzyma się w wiosce, aby sprawdzić, czy nas tam nie ma. Jeśli jednak mu się nie uda, możemy wsiąść w Jurene na inny statek. Być może nawet znajdziemy tam odpływającą właśnie łódź. Kapitan mówi, że kupcy zatrzymują się w tym miejscu, ponieważ są tam andorańscy żołnierze.
Wzięła głęboki oddech, jej głos stwardniał.
— Dostatecznie jasno wyjaśniłam swoje racje? Czy potrzebujecie dodatkowej przemowy?
— Dla mnie jest to zrozumiałe — wtrąciła szybko Elayne, zanim Egwene zdążyła cokolwiek powiedzieć. — Pomysł na pozór nie jest zły. Ty również uważasz, że to dobry pomysł, nieprawdaż Egwene?
Egwene niechętnie skinęła głową.
— Myślę, że tak.
— Ależ, Aes Sedai — protestował Ellisor — przynajmniej idźcie po andorańskim brzegu. Na tym są rozbójnicy, rozmaite łotry i wcale od nich nie lepsi żołnierze. Sam ten wrak pod naszym dziobem dowodzi, jacy to ludzie.
— Nie widziałyśmy żywej duszy na cairhieńskim brzegu — odparowała Nynaeve — poza tym nie jesteśmy bezbronne, kapitanie. Nie będę szła piętnastu mil, kiedy mogę przejść sześć.
— Oczywiście, Aes Sedai — dopiero teraz Ellisor zaczął się naprawdę pocić. — Nie zamierzam niczego wam sugerować:. . Oczywiście, że nie jesteście bezbronne, Aes Sedai. Nie to miałem na myśli.
Z furią niemalże wytarł twarz, która jednak wciąż lśniła od potu.
Nynaeve otworzyła usta, spojrzała na Egwene, ale najwyraźniej zrezygnowała z zamiaru wypowiedzenia słów, które cisnęły jej się na usta.
— Idę na dół po swoje rzeczy — oznajmiła, rzucając słowa gdzieś w przestrzeń między Egwene i Elayne, potem odwróciła się do Ellisora. — Kapitanie, proszę przygotować łódkę.
Ten skłonił się i popędził przed siebie, zanim jeszcze zdążyła odwrócić się w stronę włazu, a nim znalazła się na dole, już krzyczał na ludzi, by spuszczali szalupę.
— Gdy jedna z was mówi „górą” — wymruczała Elayne — druga powie „dołem”. Jeśli nie przestaniecie, nigdy nie dotrzemy do Łzy.
— Dotrzemy do Łzy — twardo rzekła Egwene. — I to tym szybciej, im wcześniej Nynaeve zrozumie, że nie jest już żadną Wiedzącą. Wszystkie jesteśmy. . . — nie powiedziała Przyjętymi, zbyt wielu ludzi bowiem kręciło się w pośpiechu dookoła — . . . na tym samym poziomie.
Elayne westchnęła.
Wkrótce łódka przewiozła je na ląd i teraz stały na brzegu z laskami podróżnymi w dłoniach, obwieszone swym dobytkiem spakowanym w tobołki, torby oraz zawiniątka. Otaczał je pofałdowany trawiasty teren, upstrzony rozproszonymi zagajnikami, chociaż już w odległości kilku mil od rzeki widać było wzgórza porośnięte lasem. Wiosła sterowe „Błękitnego Żurawia” wzbijały dzikie pióropusze piany, ale łódź nawet nie drgnęła. Egwene odwróciła się i bez jednego słowa ruszyła na południe, zanim Nynaeve zdążyła zająć miejsce na czele.
Kiedy pozostałe zrównały się z nią, Elayne rzuciła jej spojrzenie pełne dezaprobaty. Nynaeve maszerowała, wpatrując się w dal. Elayne zdążyła powiedzieć jej, co Egwene wymyśliła na temat Mata i Szarego Człowieka, ale starsza przyjaciółka wysłuchała jej w milczeniu i zdobyła się tylko na krótką uwagę: „Będzie musiał zadbać sam o siebie”, nie przerywając nawet marszu. Po pewnym czasie Córka-Dziedziczka zrezygnowała z prób skłonienia ich do rozmowy, więc dalej szły w milczeniu.
Kępy drzew rosnące wzdłuż brzegu rzeki, szybko skryły „Błękitnego Żurawia” za grubą zasłoną liści wodnego dębu i wierzby. Omijały zagajniki, mimo iż były stosunkowo niewielkie, bowiem nie potrafiły pozbyć się wrażenia, że coś może czaić się w cieniu gałęzi. Między kępami drzew w pobliżu rzeki rosły nieliczne zarośla, tak rzadkie, że nie mogłoby się wśród nich ukryć nawet dziecko, a co dopiero rozbójnik, ponadto były wystarczająco rozproszone, by zostało dosyć wolnej przestrzeni na swobodny marsz.
— Jeśli spotkamy rozbójników — oznajmiła Egwene — zamierzam się bronić. Tutaj nie ma żadnej Amyrlin, która patrzyłaby nam przez ramię.
Usta Nynaeve zacisnęły się.
— Jeśli będzie to konieczne — powiedziała, patrząc w przestrzeń — możemy wystraszyć każdego rozbójnika w taki sposób jak to zrobiłyśmy z tamtymi Białymi Płaszczami. Jeśli nie znajdziemy innego sposobu.
— Wolałabym, abyście nie mówiły o rozbójnikach powiedziała Elayne. — Chciałabym dotrzeć do wioski bez. . .
Zza krzaka, znajdującego się tuż przed nimi, wyrosła nagle postać odziana w szarości i brązy.