Ze swego siodła Perrin wpatrywał się zmrużonymi oczyma w płaski kamień, do połowy ukryty w zielsku porastającym skraj drogi. Droga ta, której powierzchnię stanowiła mocno ubita glina, nazywała się już Drogą do Lugardu, ponieważ zbliżali się do rzeki Manetherendrelle i granicy Lugardu. Kiedyś była wybrukowana, dawno temu, jak to oznajmiła Moiraine dwa dni wcześniej, i resztki kamiennego brukowca od czasu do czasu wciąż pokazywały się na jej powierzchni. Ten, na który patrzył, miał na sobie dziwne znaki.
Jeśli psy zdolne byłyby zostawiać ślady na kamieniach, powiedziałby, że to odcisk łapy wielkiego brytana. Jednak na nagim terenie wokół nie mógł dostrzec najmniejszego śladu psich łap, ani też na skraju drogi, gdzie miękka glina z pewnością utrwaliłaby jakiś odcisk. Nie czuł również węchem ani odrobiny psiego zapachu. Tylko nikły swąd spalenizny w powietrzu, przypominający niemal do złudzenia siarkową woń odpalanych fajerwerków. Przed nimi, w miejscu gdzie droga dochodziła do rzeki, znajdowało się miasto, być może jakieś dzieci wykradły się tutaj z produktami rękodzieła Iluminatorów.
„Za daleka droga dla dzieci.”
Niemniej jednak widział gospodarstwa. Mogły to być dzieci stamtąd.
„Cokolwiek to było, nie ma nic wspólnego z tym znakiem. Konie nie fruwają, a psy nie zostawiają na kamieniach odcisków łap. Jestem już zbyt zmęczony, by myśleć logicznie.”
Ziewnął, wbił obcasy w żebra Steppera i bułanek pognał galopem za resztą wierzchowców. Od czasu, gdy opuścili Jarrę, Moiraine poganiała ich ostro i nie czekała na nikogo, kto zatrzymał się choćby tylko na chwilę. Kiedy Aes Sedai wbiła sobie coś do głowy, była równie twarda jak hartowane żelazo. Sześć dni temu Loial musiał zrezygnować z czytania podczas jazdy, gdy okazało się, iż nagle został milę z tyłu, za grzbietem następnego wzgórza, a resztę grupy niemalże stracił już z oczu.
Zwolnił, dostosowując tempo Steppera do kroku wielkiego wierzchowca Ogira, idącego za białą klaczą Moiraine i ziewnął kolejny raz. Lan jechał gdzieś na przedzie, wyprawił się na zwiady. Świecące im w plecy słońce miało jeszcze nie więcej niż godzinę drogi do wierzchołków drzew, ale Strażnik powiedział, że przed zmierzchem dotrą do miasta zwanego Remen, na brzegu Manetherendrelle. Perrin nie był pewien czy chce zobaczyć, co ich tam czeka. Nie miał pojęcia, co to może być, ale droga z Jarry nauczyła go ostrożności.
— Nie rozumiem, dlaczego nie potrafisz zasnąć — powiedział mu Loial. — Kiedy pozwala nam zatrzymać się na noc, jestem tak zmęczony, że zasypiam, zanim zdążę się położyć.
Perrin tylko potrząsnął głową. Nie wiedział, jak wytłumaczyć Loialowi, iż nie ośmiela się spać głęboko, bowiem nawet najpłytsze jego sny pełne są dręczących koszmarów. Jak ten o Nynaeve i Skoczku.
„Cóż, nic dziwnego, że śnię o niej. Światłości, chciałbym wiedzieć, jak się miewa. Bezpieczna w Białej Wieży, uczy się, jak być Aes Sedai. Verin zadba o nią, i o Mata również.”
Nie sądził, by ktokolwiek musiał się troszczyć o Nynaeve, przebywający w jej otoczeniu ludzie musieli się raczej troszczyć o samych siebie.
Nie chciał myśleć o Skoczku. Potrafił trzymać myśli żywych wilków z dala od swej głowy, aczkolwiek czuł wtedy, jakby jego skroń tłukła młotem i szarpała szczypcami jakaś porywcza dłoń. Nie chciał myśleć o tym, że, być może, do jego myśli usiłuje zakraść się martwy wilk. Zadrżał i otworzył szeroko oczy. Nawet jeśli miał to być Skoczek.
Poza koszmarami miał jeszcze inne powody kłopotów ze snem. Odkryli kolejne znaki pochodu Randa. Pomiędzy Jarrą a rzeką Eldar Perrin nie dostrzegł żadnych, ale kiedy pokonali Eldar po kamiennym moście, łączącym dwa pięćdziesięciostopowe urwiska, przekonali się, że miasto o nazwie Sidon w całości spłonęło. Wszystkie budynki zostały zmienione w kupki popiołu. Wśród ruin stało tylko parę kamiennych ścian i kominów.
Przemoczeni mieszkańcy powiadali, że zaczęło się wszystko od lampy upuszczonej w stodole, a potem pożar jakby oszalał i wszystko potoczyło się wedle scenariusza najgorszego z możliwych. Połowa wiader, które można było znaleźć, była dziurawa. Każda płonąca ściana przewracała się na zewnątrz, a nie do środka, podpalając domy po obu stronach. Płonące belki gospody jakimś sposobem potoczyły się aż do głównej studni na placu, tak więc nikt nie mógł zaczerpnąć z niej wody do gaszenia, a na trzy inne studnie zawaliły się płonące domy. Nawet wiatr zdawał się specjalnie roznosić i rozdmuchiwać ogień we wszystkich kierunkach naraz.
Nie trzeba było pytać Moiraine, czy to obecność Randa była przyczyną tych wydarzeń. Jej twarz, oczy zimne jak stal, stanowiły wystarczającą odpowiedź. Wzór kształtował się wokół Randa i wtedy los płatał figle.
Po Sidon minęli cztery małe miasteczka. Teraz tylko umiejętności tropicielskie Lana upewniały ich, że Rand jest wciąż przed nimi. Od pewnego czasu Rand szedł pieszo. Jego konia odnaleźli za Jarrą, martwego, wyglądał jakby rozszarpały go wilki lub wściekłe psy. Perrin zrezygnował z sięgania myślą poza swój umysł, zwłaszcza kiedy Moiraine podniosła spojrzenie znad trupa zwierzęcia i marszcząc brwi, wpatrzyła się w niego. Na szczęście Lan odnalazł ślad butów Randa, odchodzący od miejsca, gdzie leżało truchło padłego konia. Jeden z obcasów miał trójkątne wyżłobienie, wydarte przez ostrą skałę, dzięki temu czytanie jego śladów było proste. Ale pieszo czy konno, wciąż utrzymywał się daleko od nich.
W tych czterech wioskach, przez które przejeżdżali, gdy minęli Sidon, największą sensację, jaką pamiętali najstarsi mieszkańcy, stanowił przejazd Loiala i odkrycie, że jest on Ogirem, prawdziwym i najzupełniej realnym. Ten widok tak zaprzątał ich uwagę, że niemalże nie byli w stanie zainteresować się oczami Perrina, a kiedy już tak się stało. . . Cóż, jeżeli Ogirowie są realni, wówczas równie dobrze ludzie mogą mieć dowolny kolor oczu.
Ale potem przyjechali do niewielkiej osady, nazywanej Willar, i tam trafili na Święto. Źródło wspólnoty znów dawało wodę, po roku, w czasie którego tłoczono ją do koryta, odległego o milę od głównego strumienia. Wszystkie wysiłki by wykopać studnie zawiodły, a połowa ludzi odeszła. Pomimo to Willar nie wymarło. Potem szybko, w ciągu jednego dnia; przejechali przez trzy nietknięte wioski, aż dotarli do Samaha, gdzie poprzedniej nocy wyschły wszystkie studnie, a ludzie mruczeli coś o Czarnym; następne było Tallan. Tam wszelkie zadawnione spory, jakie wrzały, ukryte pod powierzchnią życia wioski, wylały się pewnego ranka niczym przepełnione szambo. Doszło do trzech morderstw, zanim ludzie wreszcie oprzytomnieli; na koniec wreszcie Fyall, w którym wiosenne plony okazały się gorsze, niźli ktokolwiek pamiętał, ale burmistrz, kopiąc nową wygódkę za swym domem, odnalazł torby z przegniłej skóry, pełne złota, tak że nikomu nie zagrażał głód. Nikt we Fyall nie rozpoznał grubych monet, z twarzą kobiety po jednej stronie i orłem po drugiej, lecz Moiraine powiedziała, że wybito je w Manetheren.
Pewnej nocy, kiedy siedzieli wokół ogniska, Perrin wreszcie zapytał ją o to.
— Po Jarrze sądziłem. . . Byli tak szczęśliwi z tymi ślubami. Nawet Białe Płaszcze wyglądały po prostu jak głupcy. We Fyall też było dobrze, Rand nie mógł mieć nic wspólnego z ich plonami, które zwiędły, zanim wyruszył, a to złoto rzeczywiście im się przydało, ale cała reszta. . . Płonące miasto, wysychające studnie i. . . To jest zło, Moiraine. Nie mogę uwierzyć, że Rand jest zły. Wzór może się kształtować wokół niego, ale w jaki sposób Wzór miałby być tak zły? To nie ma najmniejszego sensu, a rzeczy muszą mieć sens. Jeśli tworzysz narzędzie, nie określiwszy wprzódy jego sensu i przeznaczenia, marnujesz tylko metal. Wzór nie może niczego marnować.
Lan rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie i zniknął w ciemnościach, aby dokonać obchodu obozowiska. Loial, już owinięty kocem, wyprostował się, podniósł głowę, by lepiej słyszeć, zastrzygł uszami.
Moiraine przez chwilę milczała, grzejąc ręce przy ognisku. Na koniec przemówiła, wzrok jednak wciąż miała wbity w płomienie.
— Perrin, Stwórca jest dobry. Ojciec Kłamstw jest złem. Wzór Wieku, sama Osnowa Wieku, nie jest ani taka, ani taka. Wzór jest tym, czym jest. Koło Czasu wplata wszystkie żywoty, wszystkie działania we Wzór. Wzór, który byłby jednobarwny, nie byłby żadnym Wzorem. Dla Wzoru Wieku dobro i zło są niczym wątek i osnowa.
Nawet trzy dni później, mimo iż właśnie jechali pod ciepłym słońcem późnego popołudnia, Perrin wciąż czuł zimny dreszcz, jaki przeszył go, kiedy pierwszy raz usłyszał te słowa. Chciał wierzyć, że Wzór jest dobry. Chciał wierzyć, że kiedy ludzie robią złe rzeczy, wówczas występują przeciwko Wzorowi, wypaczają go. Dla niego Wzór stanowił piękny i zawiły twór kowalskiego mistrza. Beztroskie mieszanie żeliwa i nędzniejszych jeszcze rzeczy z dobrą stalą przenikało odrazą jego myśli.
— Ja jednak nie jestem beztroski — wymruczał cicho do siebie. — Światłości, nigdy taki nie będę.
Moiraine spojrzała na niego przez ramię i wtedy zamilkł. Nie miał pewności, o co właściwie troszczyła się Aes Sedai, z wyjątkiem oczywiście Randa.
Kilka chwil później na przedzie pojawił się Lan, podjechał bliżej i spiął swego rumaka u boku klaczy Moiraine.
— Remen leży tuż za następnym wzgórzem — powiedział. — Wygląda na to, że przeżyli jeden lub dwa dni pełne wrażeń.
Loial nerwowo zastrzygł uszami. Tylko raz.
— Rand?
Strażnik potrząsnął głową.
— Nie wiem. Być może Moiraine będzie mogła to osądzić, kiedy sama zobaczy.
Aes Sedai rzuciła mu badawcze spojrzenie, potem pognała klacz szybszym krokiem.
Pokonali zbocze wzgórza i przed nimi rozpostarło się wciśnięte w rzekę Remen. Manetherendrelle płynęła tutaj szerokim na ponad półmili rozlewiskiem i nie było mostu, tylko dwa zatłoczone promy, wielkie jak barki, pełzły przez rzekę, napędzane długimi wiosłami, a jeden, niemalże pusty, właśnie wracał z drugiego brzegu. Kolejne trzy stały w długich kamiennych dokach, w towarzystwie tuzina jedno- lub dwumasztowych łodzi należących do rzecznych handlarzy. Kilka przysadzistych magazynów z szarego kamienia oddzielało doki od miasta, w którym budynki, również postawione z kamienia, miały jednak dachy kryte dachówką we wszelkich możliwych kolorach, od żółci do czerwieni i fioletu, a ulice odchodziły we wszystkich kierunkach od centralnego placu.
Nim zjechali w dół, Moiraine naciągnęła głęboki kaptur swego płaszcza, aby ukryć twarz.
Jak zwykle, ludzie na ulicach wpatrywali się w Loiala, ale tym razem Perrin słyszał lękliwe pomruki o „Ogirze”. Loial mocniej niźli zwykł to czynić, wyprostował się w siodle, uszy wyprężył, a uśmiech wyginał kąciki jego szerokich ust. W oczywisty sposób nie chciał pokazać swego zadowolenia, ale miał minę jak kot, którego właśnie drapie się za uszami.
Dla Perrina Remen wyglądało jak wiele innych miast pełne ludzkich zapachów i woni wytwarzanych przez ludzi, na tle, oczywiście, silnego zapachu rzeki i — zastanawiał się, co Lan sobie pomyśli, gdy zobaczy, jak prężą się włosy na jego karku, gdy to wywęszył — zła. Kiedy tylko jego nos natknął się na tę woń, wyparowała ona niczym koński włos rzucony na rozpalone węgle, ale pamiętał ją. To samo czuł w Jarrze, i wówczas w taki sam sposób zgubił ten zapach. Nie był to Wykoślawiony albo Niezrodzony. . .
„Trollok, niech sczeznę, nie jakiś Wykoślawiony!Żaden Niezrodzony! Myrddraal, Pomor, Półczłowiek, wszystko, tylko nie żaden Niezrodzony!”
. . . nie trollok czy Pomor, ale smród był w równym stopniu ostry, tak samo paskudny. Wyglądało jednak na to, iż cokolwiek wydzielało ten odór, nie pozostawiało po sobie żadnego trwałego śladu.
Wjechali na miejski plac. Pośrodku placu usunięto z bruku jeden z kamieni i w tym miejscu umieszczono szubienicę. W glinę wbito pojedynczą grubą belkę, podtrzymującą przywiązaną do niej poprzeczkę, z której zwisała żelazna klatka, tak że dno klatki znajdowało się kilka stóp ponad ziemią. W klatce siedział wysoki mężczyzna ubrany w brązy i szarości, jego kolana dotykały podbródka. Nie miał nawet miejsca, by się odrobinę wyprostować. Trzej mali chłopcy rzucali weń kamieniami. Mężczyzna patrzył prosto w górę, nie drgnął nawet wówczas, gdy kamień przeleciał między kratami do środka. Po jego twarzy spływały już kolejne strużki krwi. Przechodzący obok mieszkańcy miasta nie zwracali większej uwagi na poczynania chłopców, podobnie jak uwięziony mężczyzna, chociaż każdy patrzył w kierunku klatki, niektórzy z zadowoleniem, inni ze strachem.
Moiraine wydała z siebie nieartykułowany odgłos, który mógł oznaczać niesmak.
— Jest tego więcej — powiedział Lan. — Chodźcie, wynająłem już pokoje w gospodzie. Sądzę, że to was zainteresuje.
Jadąc w ślad za resztą, Perrin spojrzał przez ramię na człowieka w klatce. Było w nim coś znajomego, ale nie umiał sobie uświadomić, co.
— Nie powinni tego robić — burczenie Loiala zabrzmiało niemalże jak warknięcie. — Myślę o dzieciach. Dorośli nie powinni na to pozwolić.
— Nie powinni — zgodził się Perrin.
„Dlaczego jego wygląd wydaje mi się znajomy?”
Godło nad drzwiami leżącej tuż nad rzeką gospody, do której zaprowadził ich Lan, oznajmiało „Kuźnię Waymana”, co Perrin wziął za dobry omen, choć z kowalstwem to miejsce nie miało zapewne nic wspólnego, wyjąwszy mężczyznę w skórzanym fartuchu i z młotem, wymalowanego na godle. Gospoda mieściła się w wielkim, pokrytym purpurową dachówką, trzypiętrowym budynku z kwadratowego, polerowanego kamienia, z dużymi oknami oraz rzeźbionymi w ślimacznice drzwiami. Sprawiała wrażenie kwitnącego interesu. Stajenni podbiegli, by zająć się końmi, kłaniali się jeszcze głębiej, gdy Lan rzucił im monety.
Perrin obserwował ludzi wewnątrz gospody. Mężczyźni i kobiety siedzieli za stołami ubrani w świąteczne rzeczy, tak przynajmniej jemu się wydawało, w zdobniejszych kaftanach, z większą ilością koronki na sukniach, bardziej kolorowymi zapaskami i koronkowymi szalami. Od dawna czegoś takiego nie oglądał. Tylko czterech mężczyzn, siedzących zresztą przy jednym stole, miało na sobie zwykłe, codzienne kaftany i tylko oni nie spojrzeli z wyczekiwaniem, kiedy Perrin wraz z towarzyszami weszli do środka. Nie przestawali cicho rozmawiać. Mógł posłyszeć odrobinę z tego co mówili, że bardziej opłaca się przewozić lodowy pieprz niż futra, oraz o wpływie, jaki kłopoty w Saldaei mogą mieć na ceny. Na podstawie tego, co usłyszał, zdecydował, że muszą to być kapitanowie statków handlowych. Pozostali zapewne byli tubylcami. Nawet służące wyglądały jakby włożyły najlepsze ubrania, długie fartuchy skrywały zdobniejsze suknie z koronkowymi elementami przy szyi.
W kuchni praca szła pełną parą, mógł wyczuć baraninę, jagnię, kurczaki, wołowinę oraz kilka rodzajów gotowanych jarzyn. I korzenne ciasto, którego zapach spowodował, że przez chwilę zapomniał o mięsie.
Gospodarz sam wyszedł im naprzeciw, kiedy tylko weszli do środka. Zażywny, łysy mężczyzna, z błyszczącymi, brązowymi oczyma i miękką, różową twarzą ukłonił się, wycierając jednocześnie ręce. Gdyby nie wyszedł do nich, Perrin nigdy nie domyśliłby się w nim właściciela, ponieważ zamiast spodziewanego białego fartucha, podobnie jak reszta zgromadzonych, miał na sobie kaftan z grubej, błękitnej wełny, w całości zdobiony bielą i zielenią, który powodował, że w ciepłym wnętrzu biły na niego siódme poty.
„Dlaczego oni wszyscy noszą świąteczne ubrania?” zastanawiał się Perrin.
— Ach, pan Andra — powiedział gospodarz, zwracając się do Lana. — Oraz Ogir, dokładnie jak pan powiedział. Nie żebym wątpił, oczywiście. Nigdy, biorąc pod uwagę to, co się zdarzyło. Nie zarzuciłbym również fałszu waszym słowom. Dlaczego nie Ogir? Ach, przyjacielu Ogirze, gościć cię w mym domu, to dla mnie większa przyjemność niż możesz sobie wyobrazić. To naprawdę wspaniałe ukoronowanie wszystkiego, co się wydarzyło. Ach, i pani. . . — Jego wzrok objął głęboki, niebieski jedwab jej sukni i bogatą wełnę płaszcza, zakurzonego po podróży, ale wciąż zdradzającego przedni gatunek materii, z którego go zrobiono. — Proszę, wybacz mi, lady. Nie chciałem okazać braku szacunku. Jesteś tu równie miłym gościem jak przyjaciel Ogir, rzecz jasna, lady. Proszę, nie obrażaj się o niezdarne słowa Gainora Furlana.
— Nie czuję się obrażona.
Głos Moiraine świadczył, że spokojnie zaakceptowała tytuł, który przyznał jej Furlan. Nie po raz pierwszy Aes Sedai podróżowała pod zmienionym imieniem albo podawała się za kogoś, kim nie była. Nie pierwszy raz również Perrin słyszał, że Lan kazał mówić na siebie Andra. Głęboki kaptur wciąż skrywał delikatne rysy Aes Sedai, jakie można było dostrzec w twarzy Moiraine, płaszcz ściągnęła jedną dłonią, otulając się nim jakby chroniła się przed chłodem. Nie widać było dłoni, na której nosiła pierścień z Wielkim Wężem.
— Jakieś dziwne wydarzenia zapewne zaszły w mieście, gospodarzu, tak przynajmniej wnioskuję. Mam nadzieję, że nie jest to nic, co mogłoby przysporzyć kłopotów podróżnym.
— Och, lady, doprawdy słusznie nazywasz je dziwnymi. Twoja własna, promienna obecność w zupełności wystarcza, aby przynieść zaszczyt temu nędznemu domostwu, lady, sprowadzenie doń Ogira stanowi również powód do mojej dumy, ale prócz tego w Remen są także Myśliwi. Stacjonują właśnie tutaj, w „Kuźni Waymana”. Myśliwi polujący na Róg Valere, którzy wyruszyli z Illian w poszukiwaniu przygody. I znaleźli ją, lady, tutaj w Remen, a właściwie milę lub dwie stąd, w górze rzeki, walcząc z dzikimi Aielami. Czy możesz sobie wyobrazić czarne zasłony dzikich Aielów, tutaj w Altarze, lady?
Aielowie. Teraz Perrin pojął, cóż znajomego miał w sobie siedzący w klatce mężczyzna. Dotąd raz tylko widział Aiela, jednego z okrutnych, na poły legendarnych mieszkańców surowej krainy zwanej Ugorem. Człowiek ten w znacznej mierze przypominał Randa, wyższego od większości mężczyzn, z szarymi oczyma i rudawymi włosami, ubranego podobnie jak więzień klatki, całkowicie w brązy i szarości, które ułatwiały skrywanie się pośród skał lub krzewów, oraz w miękkie buty sznurowane aż do kolan. Perrinowi wydawało się, iż ponownie usłyszał wyraźnie brzmiące słowa Min: „Aiel w klatce. Zwrotny punkt w twoim życiu, albo przydarzy ci się coś ważnego”.
— Dlaczego musieliście. . . — Jego głos brzmiał ochryple, przerwał na chwilę, by odkaszlnąć. — W jaki sposób Aiel został dostarczony do waszego miasta, a potem zamknięty w klatce?
— Och, młody panie, jest to historia. . .
Furlan ściszył głos, obejrzał Perrina od stóp do głów, zwracając uwagę na długi łuk w dłoniach, zatrzymując dłużej wzrok na wielkim toporze, przytroczonym do pasa po przeciwnej stronie niż kołczan. Wzdrygnął się, kiedy wreszcie spojrzał mu w twarz, jak gdyby, oszołomiony obecnością lady i Ogira, dopiero teraz zobaczył jego żółte oczy.
— To jest wasz służący, panie Andra? — zapytał ostrożnie.
— Odpowiedz mu. — To było wszystko, co Lan powiedział.
— Ach. Tak, oczywiście, panie Andra. Ale jest tutaj ktoś, kto potrafi wszystko przekazać lepiej niż ja. To sam lord Orban. To on nam o wszystkim opowiedział.
Ciemnowłosy, młody mężczyzna w czerwonym płaszczu, z bandażem owiniętym dookoła skroni, schodził właśnie po schodach, znajdujących się przy ścianie wspólnej sali, używając kuli z wyściełanymi podpórkami, lewa nogawka jego spodni została odcięta, ukazując kolejne bandaże, spowijające jego łydkę od kostki po kolano. Mieszkańcy miasta zaszemrali, jakby zobaczyli coś cudownego. Kapitanowie statków nie przerwali rozmowy, teraz znowu wrócili do futer.
Furlan, mimo iż stwierdził przed chwilą, że mężczyzna w czerwonym płaszczu lepiej przedstawi obiecaną historię, teraz, zupełnie nie zrażony sprzecznością własnych słów, zaczął opowieść:
— Lord Orban i lord Gann starli się z dwudziestoma dzikimi Aielami, mając do dyspozycji wyłącznie dziesięciu ludzi. Ach, jakże okrutny i ciężki był bój, w którym wiele ran zadali, wiele też otrzymali. Sześciu dobrych żołnierzy zginęło, a pozostali są ranni, lord Orban i lord Gann najbardziej, ale zabili wszystkich Aielów, oprócz tych, którzy uciekli i jednego, którego wzięli do niewoli. To właśnie ten, którego można zobaczyć na placu. Już nie będzie przysparzał kłopotów okolicy swoją dzikością, nie więcej w każdym razie niż jego martwi wspólnicy.
— Kto w tej prowincji doznał krzywd od Aielów? zapytała Moiraine.
Perrin z niemałym zdziwieniem zastanawiał się nad tą samą kwestią. Nawet jeśli ludzie czasami jeszcze używali sformułowania „zamaskowany Aiel” dla określenia czyjejś gwałtowności, było to raczej świadectwo wojen z Aielami, ale te skończyły się dwadzieścia lat temu, a przecież Aielowie nigdy nie opuścili Ugoru, ani przedtem, ani potem.
„Ale ja naprawdę widziałem już jednego po tej stronie Grzbietu Świata, a dzisiaj zobaczyłem drugiego.”
Gospodarz potarł łysinę.
— Ach. Ach tak, to znaczy nie, lady, ściśle rzecz biorąc, nie. Ale moglibyśmy doznać, możesz być pewna, gdyby dwudziestu dzikusów włóczyło się swobodnie. Cóż, każdy pamięta jak zabijali, plądrowali i palili przez całą drogę do Cairhien. Mężczyźni z naszej wioski pomaszerowali na bitwę pod Lśniącymi Murami, kiedy ludy zebrały się aby dać im odpór. Ja sam w tym czasie cierpiałem z powodu nadwerężonego kręgosłupa, dlatego nie poszedłem z nimi, ale pamiętam dobrze. Wszyscy pamiętamy. W jaki sposób dostali się tutaj, tak daleko od swej ziemi, i po co, nie wiem, jednak lord Orban i lord Gann uratowali nas.
Usłyszeli szmer aprobaty, dolatujący od świątecznie ubranych mieszkańców.
Sam Orban zaś szedł ciężko przez wspólną salę, zdając się nie dostrzegać nikogo prócz gospodarza. Zanim podszedł zupełnie blisko, Perrin mógł już wyczuć bijący od niego zapach skwaśniałego wina.
— Gdzie się podziała ta staruszka z ziołami, Furlan? dopytywał się Orban. — Ganna bolą rany, a moja głowa pęka.
Furlan skłonił się, omal dotykając czołem podłogi.
— Ach, Matka Leich wróci rankiem, lordzie Orban. Poród, lordzie. Powiedziała jednak, że zeszyła i opatrzyła zarówno twoje rany, jak i rany Ganna, tak że nie ma się czego obawiać. Ach, lordzie Orban, pewien jestem, że jak wróci, rano, w pierwszej kolejności zajrzy do ciebie.
Pokryty bandażami człowiek wymruczał coś cicho pod nosem — prócz Perrina oczywiście nikt tego nie słyszał na temat oczekiwania na wiejską kobietę „wyrzucającą swój gnój” i jeszcze coś o byciu „zszywanym jak worek mięsa”. Potem podniósł ponure, wściekłe oczy i po raz pierwszy przyjrzał się nowo przybyłym. Na Perrina nie zwrócił prawie wcale uwagi, co zresztą w ogóle tamtego nie zaskoczyło. Jego oczy rozszerzyły się odrobinę, gdy zobaczył Loiala. . .
„Widział już Ogirów — pomyślał Perrin — ale nie spodziewał się spotkać tutaj jednego z nich.”
. . . i zwęziły, kiedy wzrokiem objął postać Lana. . .
„Rozpoznaje wojownika, kiedy spotka się z nim twarzą w twarz, lecz nie sprawia mu to przyjemności.”
. . . wreszcie rozjaśniły, gdy pochylił się, aby zajrzeć do wnętrza kaptura Moiraine, choć nie znajdował się dostatecznie blisko, żeby móc dojrzeć jej twarz.
Perrin postanowił nie zwracać uwagi na opowieść, którą przed chwilą usłyszał, miał nadzieję, że Moiraine i Lan postąpią podobnie. Błysk w oczach Strażnika przekonał go jednak, że się mylił.
— W tuzin pokonaliście dwudziestu Aielów? — zapytał Lan martwym głosem.
Orban wyprostował się, zamrugał oczyma. Świadomie niedbałym głosem odrzekł:
— Tak, kiedy się ściga Róg Valere, należy liczyć się z takimi rzeczami. Dla Ganna i dla mnie nie pierwsze to takie spotkanie i zapewne nie ostatnie, zanim wreszcie znajdziemy Róg. Jeśli Światłość nam dopomoże. — Brzmiało to tak, jakby Światłość nie mogła uczynić nic innego. Rzecz jasna, nie wszystkie walki toczyliśmy z Aielami, zawsze bowiem znajdą się tacy, którzy, jeśli tylko będą mogli, zapragną powstrzymać Myśliwych. Ganna i mnie nie da się łatwo powstrzymać.
Kolejny szmer aprobaty doleciał ze strony zgromadzonych w gospodzie mieszkańców miasta. Orban wyprostował się jeszcze bardziej.
— Straciliście sześciu ludzi i wzięliście jeńca. — Lan wypowiedział te słowa obojętnym tonem, z którego nie wynikało, czy uważa ten wynik za korzystny, czy nie.
— Tak — odrzekł Orban. — Pozostałych zabiliśmy, pomijając tych, którzy uciekli. Bez wątpienia chowają teraz swoich poległych. Słyszałem, że tak czynią. Poszukują ich wciąż Białe Płaszcze, ale nigdy nikogo nie znajdą.
— To są tu Białe Płaszcze? — zapytał ostro Perrin.
Orban spojrzał na niego, powtórnie nie poświęcając mu nawet odrobiny uwagi. Kolejny raz zwrócił się do Lana.
— Białe Płaszcze zawsze wtykają swe nosy tam, gdzie nikt ich nie chce, ani nie potrzebuje. Niekompetentne osły, wszyscy co do jednego. Tak, przez cały dzień jeżdżą po okolicy, ale wątpię, czy znajdą coś prócz własnych cieni.
— Też tak sądzę — powiedział Lan.
Zabandażowany mężczyzna zmarszczył brwi, jakby niepewny, co Lan właściwie chciał powiedzieć, po czym ponownie odwrócił się w stronę gospodarza.
— Natychmiast znajdź tę starą, słyszysz! Głowa mi pęka.
Rzucił Lanowi pożegnalne spojrzenie i utykając poszedł w kierunku schodów. Potem wspiął się po nich, pokonując po jednym stopniu, ścigany szmerem podziwu, przeznaczonym dla Myśliwego, który zabija Aielów.
— To miasto pełne jest rozmaitych wydarzeń — oznajmił głębokim głosem Loial i zaraz zwróciły się na niego wszystkie oczy. Z wyjątkiem spojrzeń kapitanów, którzy, jeśli Perrin dobrze ich rozumiał, rozmawiali właśnie o linach. — Gdziekolwiek się udam, wy, ludzie ciągle coś robicie, spieszycie się i pędzicie, pakujecie w rozmaite przygody. Jak możecie wytrzymać tyle podniecenia?
— Ach, przyjacielu Ogirze — odrzekł na to Furlan poszukiwanie podniecenia to właśnie nasz sposób życia. Jakże żałuję, że nie mogłem uczestniczyć w marszu do Lśniących Murów. Cóż, niech mi wolno będzie opowiedzieć. . .
— Nasze pokoje — Moiraine nie podniosła nawet głosu, ale jej słowa ucięły rozpoczynającą się przemowę gospodarza niczym ostry nóż. — Andra zamówił pokoje, nieprawdaż?
— Ach, lady, wybacz mi. Tak, pan Andra w rzeczy samej wynajął pokoje. Wybacz mi, proszę. Wszystko przez to zamieszanie, mam zupełnie pusto w głowie. Bardzo proszę za mną.
Kłaniając się i drapiąc po łysinie, przepraszając i gadając nieustannie, Furlan poprowadził ich po schodach.
Na szczycie Perrin zatrzymał się, by spojrzeć w dół. Posłyszał dobiegające z dołu szepty o „lady” oraz „Ogirze”, czuł wbite w siebie wszystkie te spojrzenia, zdało się mu jednak, że jedna para oczu szczególnie uważnie mu się przygląda, nie Moiraine czy Loialowi, ale właśnie jemu.
Momentalnie zorientował się, kto to był. Po pierwsze, stała z dala od innych, po drugie, była chyba jedyną kobietą na sali, która nie miała na sobie choćby odrobiny koronki. Jej ciemnoszara, niemalże czarna sukienka była równie powszednia jak rzeczy kapitanów, szerokie rękawy i wąskie spódnice pozbawione były śladu falbanki, haftu czy jakichkolwiek innych ozdób. Kiedy się poruszyła, zobaczył rozcięcie sukni, jak do konnej jazdy, spod skraju szaty wyglądały szpice miękkich butów. Była młoda — może nawet w jego wieku — i wysoka jak na kobietę, czarne włosy spadały jej na ramiona. Nos, który mógłby uchodzić za nieco duży i zbyt gruby, pełne usta, sterczące kości policzkowe, a do tego ciemne, lekko skośne oczy. Nie potrafił ostatecznie zdecydować czy jest piękna, czy nie.
Gdy tylko spojrzał w dół, natychmiast zwróciła się z czymś do jednej ze służących i nawet nie rzuciła okiem na schody, był jednak pewien, że się nie pomylił. Patrzyła na niego.