36 Córka Nocy

Nie miał innego sposobu, by się przekonać, którą kabinę przeznaczono dla niego, jedynie otwierając kolejne drzwi. Wszystkie były ciemne, mężczyźni spali na wąskich kojach, wbudowanych naprzeciw siebie w ściany. Tylko w jednym pomieszczeniu paliło się światło — Loial siedział na podłodze pomiędzy dwoma łóżkami, ledwie się zresztą mieszcząc w wąskiej przestrzeni i pisał coś w oprawnej w płótno księdze, przy świetle zawieszonej na pierścieniu latarni. Ogir koniecznie chciał porozmawiać o wydarzeniach ostatniej nocy, ale Perrin, którego szczęki niemal trzeszczały od powstrzymywanego ziewania, doszedł do wniosku, że statek z pewnością odpłynął wystarczająco daleko, aby można było bezpiecznie zasnąć. Bezpiecznie śnić. Nawet gdyby wilki bardzo się starały, nie mogą długo dotrzymywać kroku wiosłom i sile prądu.

Na koniec znalazł pozbawioną okien kabinę, całkowicie pustą, co bardzo mu odpowiadało. Chciał być sam.

„Zwykłe, przypadkowe podobieństwo imion, to wszystko — myślał, zapalając latarnię zawieszoną na ścianie. — W każdym razie, jej prawdziwe imię brzmi Zarine.”

Ale dziewczyna z wystającymi kośćmi policzkowymi i skośnymi oczyma nie była jego największym zmartwieniem. Położył łuk wraz z resztą dobytku na ciasnym łóżku, rzucił na nie płaszcz, a sam usiadł na drugim, by ściągnąć buty.

Elyas Machera znalazł sposób na to, by żyć z tym, czym był — człowiekiem pozostającym w ścisłej więzi z wilkami — i nie oszalał. Zastanawiając się nad tym teraz, Perrin pewien był, że Elyas żył tak już od wielu lat, zanim się spotkali.

„To jest sposób życia, jaki świadomie wybrał. A w każdym razie zaakceptował.”

To nie było żadne rozwiązanie. Perrin nie chciał tak żyć, nie chciał się z tym godzić.

„Jeśli posiadasz sztabkę metalu, z której można zrobić tylko nóż, godzisz się na to i robisz nóż, nawet jeśli chciałbyś mieć siekierę. Nie! Moje życie jest czymś więcej niż tylko żelazem, które można przekuć w dowolny kształt.”

Ostrożnie sięgnął myślami na zewnątrz, starając się wyczuć wilki — nie znalazł nic. Och, poczuł niejasne wrażenie ich obecności, gdzieś daleko, ale rozwiało się w chwili, gdy go dotknął. Po raz pierwszy od tak dawna był samotny. Błogo samotny.

Zdmuchnął latarnię i po raz pierwszy od wielu dni, legł na łóżku.

„Jak, na Światłość, Loial zdoła zasnąć w jednym z nich?”

Zwaliły się na niego wszystkie te nieprzespane noce, z wyczerpania drgały mu mięśnie. Zorientował się, że przynajmniej udało mu się nie pomyśleć ani razu o Aielu. Ani o Białych Płaszczach.

„Przeklęty topór! Światłości, niech sczeznę, obym nigdy nie musiał brać go w dłonie. . .”

Taka była ostatnia myśl, jaka nawiedziła jego umysł, zanim zasnął.


Otaczała go szara mgła, tak gęsta nad samą ziemią, że nie mógł dostrzec swych własnych butów, i tak nieprzenikniona, że nie widział nic na odległość dziesięciu kroków. Bliżej z pewnością niczego nie było. Dalej mogło czaić się wszystko. Mgła sprawiała dziwne wrażenie — nie było w niej wilgoci. Sięgnął dłonią do pasa, chcąc uspokoić się i upewnić, że nie jest bezbronny i zadrżał. Topór zniknął.

Coś poruszyło się we mgle, zawirowało pośród szarości. Coś szło za nim.

Napiął mięśnie, zastanawiając się czy lepiej uciekać, czy walczyć gołymi rękoma, i czy w ogóle jest z kim walczyć.

Falujące zawirowania mgły, poruszające się wśród szarości, zespoliły się w postać wilka, kosmata sylwetka prawie zlewała się z otoczeniem.

„Skoczek?”

Wilk zawahał się, potem podszedł i stanął przy jego boku. Skoczek — teraz był już pewien — ale coś w jego postawie, w żółtych oczach, które spojrzały przelotnie w jego własne, nakazywało milczenie, zarówno ustom jak i umysłowi; wyrażało niemy rozkaz — „chodź za mną.”

Położył rękę na grzbiecie wilka, a wtedy Skoczek ruszył naprzód. Pozwolił się prowadzić. Futro, w które wczepił dłoń było grube i kosmate. Przywracało poczucie rzeczywistości.

Mgła zaczęła gęstnieć, wkrótce już tylko chwyt dłoni dawał pewność, że Skoczek wciąż idzie obok, a niebawem, gdy spojrzał w dół, nie dostrzegł własnej klatki piersiowej. Tylko szara mgła. Równie dobrze mógłby pływać w kopcu świeżo zestrzyżonej wełny. Uderzył go również całkowity brak dźwięków. Nie słyszał nawet odgłosu swych kroków. Poruszył palcami u nóg i z ulgą poczuł skórę butów.

Mgła pociemniała i teraz wraz z wilkiem szedł przez smolistą czerń. Nie widział nawet dłoni, którą dotykał swego nosa. Prawdę mówiąc, nosa również nie widział. Na chwilę zamknął oczy i nie mógł stwierdzić żadnej różnicy. Dookoła wciąż zalegała absolutna cisza. Czuł szorstki włos grzbietu Skoczka, ale nie miał pewności, czy czuje ziemię pod stopami.

Nagle Skoczek przystanął, zmuszając go również do zatrzymania się. Rozejrzał się dookoła. . . i zacisnął powieki. Teraz różnica była wyraźna. Pojawiły się również odczucia — mdlące skręty żołądka. Zmusił się, by otworzyć oczy i spojrzeć w dół.

Widok, który zobaczył, nie mógł być prawdziwy, chyba że razem ze Skoczkiem znajdowaliby się wysoko w powietrzu. Nie mógł dostrzec ani siebie, ani wilka, jakby w ogóle nie posiadali ciał — na tę myśl żołądek skręcił się w ciasny supeł — ale pod nimi, doskonale widoczna, niczym w świetle tysiąca lamp, rozciągała się szeroka galeria luster, na pozór zawieszona swobodnie pośród czerni, jednakże tak równo, jakby ją ustawiono na rozległej posadzce. Zwierciadła ciągnęły się we wszystkich kierunkach, tak daleko jak mógł sięgnąć wzrokiem, jednakże przestrzeń pod nogami była pusta. Wewnątrz niej dostrzegł ludzi. W jednej chwili usłyszał ich głosy, tak wyraźnie, jakby stał pomiędzy nimi.

— Wielki Władco — wymamrotał jeden z nich — co to jest za miejsce? — Rozejrzał się dookoła, wzdrygnął przed własnym odbiciem, pomnożonym tysiąckrotnie i odtąd trzymał już wzrok wbity przed siebie. Pozostali stłoczyli się wokół niego, wydawali się znacznie bardziej przerażeni. Jeszcze przed chwilą spałem w Tar Valon, Wielki Władco. Ja śpię w Tar Valon! Co to jest za miejsce? Czy oszalałem?

Niektórzy z tłoczących się wokół niego mieli na sobie pyszne kaftany, pełne zdobień, inni zdecydowanie skromniejszą odzież, a niektórzy wydawali się zupełnie nadzy, czy też odziani wyłącznie w bieliznę.

— Ja również spałem — wykrzyknął nagi mężczyzna. — W Łzie. Pamiętam, jak kładłem się z moją żoną!

— A ja spałem w Illian — powiedział mężczyzna w złocie i czerwieni, jego głos zdradzał przeżyty wstrząs. — Wiem, że śpię, to wszystko nie może być rzeczywiste. Wiem, że śnię, ale to jest niemożliwe. Gdzie ja jestem, Wielki Władco? Czy naprawdę przyszedłeś już po mnie?

Ciemnowłosy mężczyzna, który stał naprzeciw nich, odziany był w czerń, obszytą u nadgarstków i szyi srebrną koronką. Nieustannie przykładał dłoń do piersi, jakby bolało go serce. Wszystko było oświetlone dochodzącym znikąd światłem, ale mężczyzna znajdujący się pod stopami Perrina zdawał się otulony cieniem. Ciemność otaczała go, spowijała.

— Cisza!

Człowiek odziany w czerń nie podniósł głosu, bowiem nie musiał tego czynić. W pauzie, która nastąpiła po pierwszym słowie, podniósł głowę, jego oczy i usta wyglądały jak otwory wybite w osłonie paleniska kuźni, na którym szaleje ogień, tryskał z nich płomień i jaskrawy blask.

Dzięki temu Perrin zrozumiał, kto to jest. Ba’alzamon. Patrzył w dół na samego Ba’alzamona. Strach przeszył go niczym setki hartowanych kolców. Uciekłby, gdyby potrafił poruszać nogami. Ale nie czuł nóg.

Skoczek przesunął się. Czuł grube futro w palcach dłoni, zacisnął je mocniej. Coś przywracającego poczucie rzeczywistości. Coś bardziej rzeczywistego, próbował przekonać siebie, niż widok pod stopami. Ale wiedział, że oba są tak samo realne.

Skupieni w gromadkę mężczyźni przypadli do ziemi.

— Wyznaczono wam zadania — oznajmił Ba’alzamon. — Niektóre zdołaliście zrealizować. Z innymi nie poradziliście sobie.

Jego oczy i usta nieustannie niknęły, przysłaniane buchającym z nich płomieniem, a zwierciadła odbijały rozbłyski ognia.

— Ci, którym przeznaczono śmierć, muszą umrzeć. Ci, których naznaczono jako moją własność, muszą oddać mi pokłon. Zawód sprawiony Wielkiemu Władcy Ciemności nie zasługuje na przebaczenie.

Ogień błyszczał w jego oczodołach, otaczająca ciemność kłębiła się i wirowała.

— Ty. — Palcem wskazał tego, który mówił o Tar Valon, człowieka ubranego w dobrze skrojone rzeczy z najlepszej wełny. Inni odsunęli się od niego, jakby miał czarną ospę. Teraz, osamotniony, płaszczył się coraz bardziej i bardziej. — Pozwoliłeś chłopcu uciec z Tar Valon.

Mężczyzna wrzasnął i zawibrował niczym pilnik, którym uderzono w kowadło. Jego postać zaczęła jakby tracić swą konsystencję, a krzyk zanikał wraz z nim,

— Wszyscy śnicie — powiedział Ba’alzamon — ale to, co stanie się w tym Śnie, będzie rzeczywiste.

Niknący człowiek był już tylko wiązką pasm mgły, powiązanych w człowieczą postać, jego krzyk dobiegał gdzieś z oddali, a po chwili nawet mgła zniknęła.

— Obawiam się, że nigdy się nie obudzi. — Zaśmiał się, a w ustach zatańczył mu ryczący płomień. — Pozostali z was już nigdy mnie nie zawiodą. Precz! Obudźcie się i bądźcie posłuszni!

Ludzie zniknęli.

Przez chwilę Ba’alzamon był sam, nagle obok niego pojawiła się kobieta, odziana w biel i srebro, których nie łamały żadne inne barwy.

Perrin przeżył wstrząs. Nigdy nie zapomniałby kobiety równie pięknej. Widział ją już raz, w swoim śnie, starała się nakłonić go do poszukiwania chwały.

Za nią pojawił się zdobny tron, usiadła, ostrożnie układając jedwabne spódnice.

— W swobodny sposób korzystasz z mojej dziedziny — powiedziała.

— Twojej dziedziny? — zdziwił się Ba’alzamon. — Rościsz sobie więc do niej prawo? Czy nie służysz już Wielkiemu Władcy Ciemności?

Ciemność wokół niego zgęstniała w jednej chwili, zdawała się wrzeć.

— Służę — odparła prędko. — Długo już służę Władcy Półmroku. Uwięziona za moją służbę, długo spoczywałam w nie kończącym się śnie bez snów. Tylko Szarym Ludziom i Myrddraalom odmówiono snów. Śnią nawet trolloki. A sny były zawsze moje, przeznaczone mi, bym z nich korzystała. Teraz znów jestem wolna i swobodnie czerpać będę z mojej własności.

— Z twojej własności — powtórzył Ba’alzamon. Wirująca wokół niego ciemność wydawała się niemal radosna. — Zawsze uważałaś się za coś więcej niż jesteś, Lanfear.

Imię cięło Perrina jak świeżo naostrzony nóż. Jedna z Przeklętych nawiedziła jego sny. Moiraine miała rację. Niektórzy już wydostali się na wolność.

Kobieta w bieli podniosła się, tron zniknął.

— Jestem tak wielka jak jestem. Dokąd doprowadziły nas twoje plany? Ponad trzy tysiące lat sączenia szeptów w uszy i pociągania za sznurki kukiełek, zasiadających na tronach, niczym jakaś Aes Sedai! — Ostatnie imię wypowiedziała z całą pogardą na jaką ją było stać. — Trzy tysiące lat, a jednak Lews Therin ponownie pojawił się na świecie i te Aes Sedai o mało nie wzięły go na smycz. Czy jesteś w stanie go kontrolować? Czy jesteś w stanie go przekonać? Był mój, zanim spotkała go ta słomianowłosa dzierlatka, Ilyena! I będzie znowu mój!

— Czy teraz służysz wyłącznie sobie, Lanfear? — głos Ba’alzamona był cichy, jednak płomienie nie przestawały szaleć w otworach oczu i ust. — Czy złamałaś swe przysięgi, składane Wielkiemu Władcy Ciemności?

Przez chwilę ciemność prawie zakryła go, można było dostrzec jedynie błyski płomieni.

— Nie tak łatwo je złamać, jak przysięgi składane Światłości, którą przeklęłaś, proklamując się nową władczynią w samej Komnacie Sług. Twój pan rości sobie do ciebie prawa na zawsze, Lanfear. Czy będziesz służyć, czy też wolisz wieczny ból, nie kończącą się śmierć, bez nadziei na przebaczenie?

— Służę — pomimo wypowiedzianych słów, wciąż stała wyprostowana w wyzywającej pozie. — Służę Wielkiemu Władcy Ciemności i nikomu innemu. Na zawsze!

Szeroka galeria luster poczęła znikać, jak gdyby porywana przez czarne fale, przetaczające się po niej, coraz bliżej środka. Przypływ czerni połknął w końcu Ba’alzamona i Lanfear. Pozostała tylko ciemność.

Perrin poczuł, jak Skoczek rusza i z niekłamaną ulgą poszedł za nim, prowadzony tylko przez kłąb futra ściskany w dłoni. Dopóki się nie poruszał, nie zdawał sobie sprawy, że to w ogóle będzie możliwe. Bez rezultatów starał się rozplątać sens sceny, której świadkiem był przed chwilą. Ba’alzamon i Lanfear. Koniuszek języka przylgnął do kącika ust. Z jakiegoś powodu, Lanfear przeraziła go bardziej niż Ba’alzamon. Być może dlatego, że wtedy, w górach nawiedzała jego sny.

— Światłości! Jedna z Przeklętych w moich snach! Światłości!

Ale, jeśli nie przeoczył czegoś, sprzeciwiła się Czarnemu. Mówiono mu zawsze, że Cień nie ma nad tobą władzy, gdy się mu opierasz, ale w jaki sposób Sprzymierzeniec Ciemności — gdzie tam Sprzymierzeniec, jedna z Przeklętych! — może oprzeć się Cieniowi?

„Musiałem oszaleć, jak brat Simiona. Te sny doprowadzają mnie do szaleństwa!”

Powoli czerń zmieniła się z powrotem w mgłę, a mgła stopniowo rzedła, dopóki wreszcie nie wyszedł razem ze Skoczkiem na porośnięty trawą stok wzgórza, jaskrawy w świetle dnia. W zaroślach u stóp wzgórza śpiewały ptaki. Obejrzał się za siebie. Pofałdowana równina, pokryta kępami drzew, rozciągała się aż po horyzont. Nigdzie nie było nawet śladu mgły. Wielki, posiwiały wilk stał, wpatrując się w niego.

— Co to było? — dopytywał się, usiłując zmusić swój umysł, aby formułował pytania w słowach, które wilk zrozumie. — Dlaczego mi to pokazałeś? Co to było?

Emocje i obrazy przepełniły jego myśli, a umysł ubrał je w słowa.

„To, co powinieneś zobaczyć. Bądź ostrożny, Młody Byku. To miejsce jest niebezpieczne. Bądź ostrożny, jak wilczek polujący na jeża.”

Brzmiało to jak coś zbliżonego do Małego z Kocami na Grzbiecie, ale jego umysł nazwał zwierzę imieniem, pod którym znali je ludzie.

„Jesteś zbyt młody, zbyt nowy.”

— Czy to było prawdziwe?

„Wszystko, co można zobaczyć jest prawdziwe, a także to czego nie można.”

Wyglądało na to, że Skoczek nie ma zamiaru powiedzieć nic więcej.

— Skoczek, jak się tutaj dostałeś? Widziałem jak umierasz. Czułem, że umierasz!

„Wszyscy są tutaj. Wszyscy bracia i siostry, którzy są, którzy byli, którzy będą.”

Perrin wiedział, że wilki nie śmieją się, ale przez moment miał wrażenie, jakby pysk Skoczka rozciągnął się w charakterystycznym grymasie.

„Tutaj szybuję jak orzeł.”

Wilk przysiadł i potem skoczył wysoko w powietrze. Unosiło go coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie zmienił się w małą plamkę na niebie. Pozostała po nim tylko ostatnia myśl:

„Szybować.”

Perrin patrzył w ślad za nim z ustami otwartymi ze zdumienia.

„Udało mu się.”

Oczy zaczęły go szczypać, odkaszlnął i potarł nos.

„Następnym razem rozpłaczę się jak dziewczyna.”

Nie myśląc, rozejrzał się wokół siebie, czy nikt go nie obserwuje, a wtedy wszystko uległo gwałtownej przemianie.

Stał na pagórku, wokół rozciągała się cienista, niewyraźna gmatwanina wzniesień i uskoków. Zdawały się dziwnie szybko ginąć w oddali. Rand stał poniżej. Rand, a wokół niego zaciskał się poszarpany krąg Myrddraali oraz mężczyzn i kobiet, na których wzrok jakby nie mógł się zatrzymać. Psy wyły w oddali, Perrin wiedział, że na coś polują. Woń Myrddraali i zapach palonej siarki przesycały powietrze. Perrin poczuł jak jeżą mu się włosy na karku.

Krąg złożony z Myrddraali i ludzi zaciskał się coraz bardziej, wszyscy poruszali się jakby we śnie. A Rand zaczął ich zabijać. Kule ognia wyleciały z jego dłoni i pochłonęły dwóch. Błyskawica runęła z góry i wypaliła innych. Wstęgi Światła, niczym rozgrzany do białości metal, uderzyły z jego pięści na pozostałych. Ale ci, którzy przeżyli, nie przestawali się powoli zbliżać, jak gdyby nic się nie stało. Ginęli jeden po drugim, aż nie został nikt. Wtedy Rand padł na kolana, ciężko dysząc. Perrin nie wiedział, czy tamten śmieje się, czy płacze, wyglądało to tak, jakby zawładnęło nim i jedno, i drugie uczucie.

Wśród wzniesień pojawiły się kolejne kształty, nadchodzili nowi ludzie, nowe Myrddraale, wszyscy zmierzali w stronę Randa.

Perrin przyłożył dłonie do ust.

— Rand! Rand, nadchodzą następni!

Rand spojrzał na niego, skulił się jakby w sobie i warknął; pot spływał mu po twarzy.

— Rand, nadchodzą. . .

— Sczeźnij! — zawył Rand.

Światłość wypaliła Perrinowi oczy i ból zagłuszył wszystko.


Jęcząc zwinął się w kłębek na wąskim łóżku, jasność wciąż płonęła pod powiekami. Bolało go w piersiach. Podniósł dłoń i aż skrzywił się, kiedy wyczuł oparzelinę pod koszulą, nie większą od srebrnej monety.

Ostrożnie, powoli, prawie przemocą rozluźniał skurczone mięśnie, aż wreszcie mógł wyprostować nogi i legł płasko w wąskiej kabinie.

„Moiraine. Tym razem muszę opowiedzieć Moiraine. Poczekam tylko, aż ból trochę minie.”

Ale kiedy ból zaczął mijać, zwyciężyło zmęczenie. Ledwie pomyślał o tym, żeby wstać, sen otulił go znowu.

Kiedy ponownie otworzył oczy, leżał, wpatrując się w belki sufitu. Światło w szparach między drzwiami a framugą oznaczało, że nadszedł już ranek. Przyłożył dłoń do piersi, aby upewnić się, że wszystko tylko sobie wyobraził, tak dobrze sobie wyobraził, że nawet teraz czuł oparzelinę. . .

Jego palce znalazły ranę.

„A więc jednak nie wyobraziłem sobie tego.”

Zachował niejasne wspomnienia kilku innych snów, które jednak rozwiały się, kiedy usiłował je sobie przypomnieć. Zwykłe sny. Czuł się dobrze, jakby spokojnie przespał całą noc.

„I mógłbym od razu przespać następną.”

Znaczyło to, że jednak może spać.

„Dopóki w pobliżu nie ma wilków.”

Pamiętał postanowienie, które powziął podczas krótkiego przebudzenia ze snu o Skoczku i po chwili zdecydował, że jest to decyzja słuszna.

Pukał do pięciu drzwi i przeklinał przy dwóch, mieszkańcy znajdujących się za nimi pomieszczeń zapewne byli na pokładzie, zanim wreszcie znalazł Moiraine. Była już całkowicie ubrana, ale wciąż siedziała ze skrzyżowanymi nogami na jednym z dwu wąskich łóżek, czytając przy świetle latarni swą księgę z notatkami. Jak dostrzegł, księga otwarta była blisko początku, notatki musiały więc pochodzić z czasu, zanim przybyła do Pola Emonda. Rzeczy Lana leżały schludnie ułożone na sąsiednim łóżku.

— Miałem sen — zaczął, a potem opowiedział jej wszystko po kolei. Dokładnie wszystko. Podniósł nawet koszulę, by pokazać małą, kolistą plamę na piersiach, czerwoną, z odchodzącymi od niej falistymi czerwonymi pręgami. Przedtem zatajał przed nią pewne rzeczy, i podejrzewał, że w przyszłości również może postępować podobnie, jednak ta sprawa była zapewne nazbyt ważna, by zatrzymać ją wyłącznie dla siebie. Nit jest najmniejszą częścią nożyczek i najłatwiejszą do wykonania, ale bez niego nożyczki nie przetną niczego. Kiedy skończył, stanął w milczeniu, czekając.

Jej twarz była pozbawiona wyrazu, tylko ciemne oczy zdradzały, jak dokładnie rozważa każde wypowiadane przezeń słowo, waży je, mierzy, unosi do światła. Potem siedziała dalej w tej samej pozycji, ale miał wrażenie, że teraz to on był badany, ważony i podnoszony do światła.

— A więc, czy to jest ważne? — na koniec nie wytrzymał. — Sądzę, że był to jeden z tych wilczych snów, o których mi mówiłaś. Jestem pewien, tak właśnie musiało być! Tylko powiedziałaś, że niektórzy z Przeklętych mogli się uwolnić, a on mówił do niej Lanfear i. . . To jest naprawdę ważne, czy stojąc tutaj, robię tylko z siebie głupca?

— Są kobiety — powiedziała powoli — które zrobiłyby wszystko, by cię poskromić, po usłyszeniu tego, co ja usłyszałam przed chwilą.

Nie mógł oddychać, czuł się tak, jakby płuca odmówiły mu posłuszeństwa.

— Nie oskarżam cię o zdolności do przenoszenia Mocy. — Kontynuowała po chwili, a lód w jego wnętrzu powoli zaczął się rozpuszczać. — Czy choćby nawet o zdolności do nauczenia się tego. Próba poskramiania nie wyrządziłaby ci najmniejszej krzywdy, pominąwszy okrutne traktowanie, jakie miałbyś do zawdzięczenia Czerwonym Ajah, zanim zdałyby sobie sprawę ze swej pomyłki. Tacy mężczyźni są tak nieliczni, że nawet Czerwone, opętane gorączką polowania, nie znalazły więcej niż trzech w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przynajmniej do czasu plagi fałszywych Smoków. Usiłuję ci uświadomić, że nie sądzę, abyś nagle zaczął przenosić Moc. Tego nie musisz się obawiać.

— Cóż, dziękuję przynajmniej za to — powiedział gorzko. — Nie musiałaś mnie śmiertelnie przerażać tylko po to, by mi powiedzieć, że nie muszę się niczego obawiać.

— Och, oczywiście, że masz się czego obawiać. A przynajmniej masz powody do zachowania daleko idącej ostrożności, jak cię przestrzegał wilk. Czerwone siostry, lub kto inny, mogłyby cię zabić, zanimby odkryły, że nie ma w tobie nic do poskramiania.

— Światłości! Światłości, spal mnie! — Wpatrywał się w nią spod zmarszczonych brwi. — Próbujesz wodzić mnie za nos, Moiraine, ale ja nie jestem głupim cielęciem i nie mam kółka w nosie. Czerwone Ajah, albo jakiekolwiek inne nie pomyślałyby o poskramianiu, jeśli w moich snach nie byłoby nic prawdziwego. Czy oznacza to, że Przeklęci są na wolności?

— Mówiłam ci już wcześniej, że jest to możliwe. Niektórzy z nich. Twoje. . . sny są czymś, czego nie oczekiwałam, Perrin. Śniący pisali o wilkach, ale tego się nie spodziewałam.

— Cóż, ja myślę, że to było prawdziwe. Sądzę, że widziałem coś, co się rzeczywiście zdarzyło, coś, co nie było przeznaczone dla moich oczu.

„A co jednak zobaczyć musiałem.”

— Uważam, że Lanfear uwolniła się zupełnie niedawno. Co masz zamiar zrobić?

— Jadę do Illian. A potem do Łzy. Mam nadzieję, że uda mi się zdążyć przed Randem. Musieliśmy zbyt szybko opuścić Remen i Lan nie zdążył się zorientować, czy Rand przekroczył rzekę czy popłynął nią. Jednak zanim dotrzemy do Illian, będziemy wiedzieli. Napotkamy znaki jego przejścia.

Spojrzała na książkę, jakby zamierzała ponownie podjąć lekturę.

— To wszystko, co masz zamiar zrobić? Lanfear jest na wolności i, Światłość wie, ilu jeszcze innych?

— Nie wypytuj mnie — powiedziała chłodno. — Nie wiesz nawet, jakie pytania zadawać, i nie byłbyś w stanie zrozumieć choćby połowy odpowiedzi, jakich bym ci udzieliła. Czego zresztą nie uczynię.

Zmieszany pod jej spojrzeniem przebierał nogami, dopóki nie stało się jasne, że nic więcej nie usłyszy na ten temat. Koszula boleśnie ocierała oparzelinę na piersiach. Nie wyglądało to jednak na poważną ranę — „Na pewno nie, a jedynie jak na skutek trafienia błyskawicą!” — ale sposób, w jaki została zadana, był zupełnie inną kwestią.

— Hmm. . . Uzdrowisz to?

— Już nie niepokoisz się myślą o stosowaniu wobec ciebie Jedynej Mocy, Perrin? Nie, nie uzdrowię tego. Rana nie jest poważna, będzie ci przypominać o tym, by być ostrożnym.

Nie chciał jej naciskać, w tej sprawie rzeczywiście należało zachować ostrożność, podobnie zresztą jak w kwestii samych snów oraz rozpowiadaniu o nich innym.

— Coś jeszcze, Perrin?

Ruszył w kierunku drzwi, ale po chwili przystanął.

— Jest jeszcze coś. Czy imię Zarine może coś mówić o kobiecie, która je nosi?

— Dlaczego, na Światłość, pytasz mnie o takie rzeczy?

— Dziewczyna — powiedział zakłopotany. — Młoda kobieta. Spotkałem ją wczorajszej nocy. Płynie z nami na statku.

Pozwolił jej samej odkryć, że Zarine wie, iż ona jest Aes Sedai. I że uważa, iż jadąc za nimi odnajdzie Róg Valere. Nie opuścił niczego ważnego, ale jeśli Moiraine może mieć swoje tajemnice, to on również.

— Zarine. To saladejskie imię. Żadna kobieta nie nazwałaby tak swojej córki, gdyby nie spodziewała się, że ta będzie wielką pięknością. I pożeraczką serc. Kimś, kto przeznaczony jest do wylegiwania się na poduszkach w pałacu, w otoczeniu służących i konkurentów. — Uśmiechnęła się lekko, ale widać było, że jest mocno rozbawiona. — Być może masz kolejny powód do ostrożności, Perrin, jeśli Zarine płynie na tej samej łodzi co my.

— Mam zamiar uważać — odrzekł jej.

Dowiedział się na koniec, dlaczego Zarine nie lubi swego imienia. Niezbyt nadawało się dla Myśliwego, polującego na Róg.

„Przynajmniej dopóki nie nazwała się „sokołem”. Kiedy wrócił na pokład, zastał tam Lana, doglądającego Mandarba. I Zarine, która siedziała na zwoju liny przy relingu, ostrząc jeden ze swych noży i patrząc na niego. Wielkie, trójkątne żagle były zwinięte i z brasowane, a „Śnieżna Gęś” płynęła teraz z prądem.

Spojrzenie Zarine nie odrywało się od Perrina, gdy ten przeszedł obok niej, by stanąć na dziobie. Dziób ciął wodę, pieniącą się po obu jego stronach, jak dobry pług ziemię. Perrin zamartwiał się snami i Aielem. Wizjami Min i sokołami. Bolała go rana na piersiach. Nigdy dotąd życie nie było tak skomplikowane.


Rand obudził się z wyczerpującego snu, nerwowo chwytając powietrze. Płaszcz, którego używał jako koca, zsunął się zeń podczas snu. Bolał go bok, rwała stara rana z Falme. Z ogniska pozostał tylko żar, na którym tańczyło parę drżących płomieni, ale nawet to wystarczało, by poruszyć cienie.

„To był Perrin. Bez wątpienia! To był on, a nie sen. Jakoś się tam dostał. Prawie go zabiłem! Światłości, muszę być ostrożniejszy!”

Drżąc, podniósł długą gałąź dębu i zaczął nią rozgarniać żar. Drzewa rzadko porastały murandiańskie wzgórza, wznoszące się w niewielkiej odległości od brzegu Manetherendrelle, ale udało mu się znaleźć wystarczającą ilość opadłych gałęzi, aby rozpalić ognisko. Drewno było już stare, nie schło porządnie, jednak jeszcze nie całkiem spróchniało. Zanim jednak dotknął końcem gałęzi żaru ogniska, zatrzymał się nagle. Nadjeżdżały konie, szły stępa, było ich dziesięć lub dwanaście.

„Muszę być ostrożny. Nie mogę popełnić następnego błędu.”

Konie zmierzały w kierunku dogasającego ogniska, po wejściu w krąg mdłej poświaty zatrzymały się. Cień skrywał jeźdźców, ale można było dostrzec surowe twarze pod okrągłymi hełmami i długie, skórzane kaftany, naszywane na całej powierzchni metalowymi tarczami, przez co wyglądały jak pokryte rybią łuską. Jednym z jeźdźców była kobieta o siwiejących włosach i poważnym wyrazie twarzy. Jej ciemna suknia zrobiona była z prostej wełny, jednak o bardzo wyrafinowanym splocie, ozdobiona srebrną broszką w kształcie lwa. Wyglądała na kupca, widział już ludzi jej pokroju, jak przyjeżdżali do Dwu Rzek po tytoń i wełnę. Kupiec i jego straż.

„Muszę być ostrożny — pomyślał, wstając. —Żadnych pomyłek.”

— Wybrałeś dobre miejsce na obozowisko, młody człowieku — odezwała się. — Zawsze z niego korzystam podczas drogi do Remen. Niedaleko jest małe źródełko. Ufam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym również tu zanocowała?

Jej strażnicy już zsiedli z koni, szarpnięciami odpinali pasy z bronią i rozluźniali popręgi przy siodłach.

— Oczywiście, że nie — odpowiedział Rand.

„Ostrożność.”

Wystarczyły mu dwa kroki i znalazł się wystarczająco blisko, by wyskoczyć w powietrze, wykonując jednocześnie obrót — Puch Ostu Wirujący na Wietrze — a wycięte z ognia ostrze opatrzone znakiem czapli, pojawiło się w jego dłoniach. Jej głowa spadła z karku, zanim nawet wyraz zaskoczenia zdążył pojawić się na twarzy.

„Ona była najbardziej niebezpieczna.”

Opadł na ziemię w chwili, gdy głowa kobiety toczyła się jeszcze po zadzie konia. Strażnicy krzyknęli i sięgnęli po miecze, wrzeszcząc na widok płonącego ostrza. Tańczył między nimi, wykorzystując formy, których nauczył go Lan, wiedział, że mógłby zabić wszystkich dziesięciu zwykłą stalą, ale ostrze, które dzierżył, stanowiło część jego ciała. Ostatni mężczyzna upadł, i wszystko było tak, jak na zwykłych ćwiczeniach; wrażenie to opanowało go do tego stopnia, że już chciał schować miecz, wykonując gest nazywany Zwijaniem Wachlarza, gdy przypomniał sobie, iż nie ma pochwy, a to ostrze i tak zmieniłoby każdą w popiół.

Pozwolił mieczowi zniknąć i odwrócił się, by zobaczyć, co robią konie. Większość uciekła, lecz niektóre niezbyt daleko, wysoki wałach kobiety stał, przewracając oczami i rżąc niespokojnie. Jej bezgłowe ciało leżało na ziemi, martwe ręce wciąż ściskały wodze, ciągnąc głowę konia w dół.

Rand wyrwał wodze z jej palców i zatrzymał się tylko na chwilę, by zebrać swój skromny dobytek, zanim wskoczył na siodło.

„Muszę być ostrożny — pomyślał, patrząc na martwe ciała. Żadnych pomyłek.”

Moc wciąż go wypełniała, strumień saidina był słodszy niż miód, bardziej cuchnący od zgniłego mięsa. Nagle spróbował przenosić, nie do końca zdając sobie sprawę, co robi, czy też jak, wiedział tylko, że tak trzeba. Działało, zaczął przenosić ciała. Ułożył je w jednym rzędzie, głowami w swoją stronę, na kolanach, twarzą do ziemi. Przynajmniej tych, którym zostały jakieś twarze. Na kolanach przed nim.

— Jestem Smokiem Odrodzonym — powiedział im w ten sposób musi się wszystko dokonywać, nieprawdaż?

Porzucenie saidina było trudne, ale w końcu mu się udało.

„Gdybym zatrzymał go nazbyt długo, w jaki sposób miał bym nie dopuścić do siebie szaleństwa? — zaśmiał się gorzko. — A może jest już na to za późno?”

Marszcząc brwi, wpatrywał się w rząd ciał. Pewien był, że przedtem było tylko dziesięciu ludzi, ale w rzędzie klęczało jedenaście trupów. Jedenasty bez jakiejkolwiek zbroi, jedynie ze sztyletem zaciśniętym w garści.

— Wybrałeś złe towarzystwo — powiedział do niego Rand.

Zawrócił wałacha, wbił mu obcasy w żebra i pognał ostrym galopem w noc. Do Łzy było daleko, postanowił jednak jechać tam najprostszą drogą, choćby nawet miał zajeżdżać konie albo je kraść.

„Wreszcie z tym skończę. Z szyderstwami. Z udręką. Skończę z tym! Callandor.”

Callandor wzywał go.

Загрузка...