Perrin wygramolił się z łóżka i zaczął ubierać, nie dbając już czy Zarine patrzy, czy nie. Wiedział, co ma zrobić, jednakże na wszelki wypadek zapytał:
— Wyjeżdżamy?
— Chyba że chcesz zawrzeć bliższą znajomość z Sammaelem — odrzekła sucho.
Grzmot zadudnił nad ich głowami, jakby był puentą do jej sentencji, a błyskawica rozświetliła niebo. Aes Sedai niemalże zupełnie nie zwracała uwagi na Zarine.
Upychając poły koszuli do spodni, nagle pożałował, że nie zdążył jeszcze włożyć kaftana i płaszcza. Wymówienie imienia jednego z Przeklętych spowodowało, iż w pokoju zrobiło się nagle zimno.
„Ba’alzamon już nie wystarczy;musimy mieć na karku również jednego z Przeklętych, grasującego na wolności. Światłości, jakie teraz ma znaczenie, czy odnajdziemy Randa? Czy jest już za późno?”
Ale nie przestawał się ubierać, gwałtownie wpychał nogi w buty. Miał do wyboru wyjazd albo się poddać, a ludzie z Dwu Rzek znani byli z tego, że się nie poddawali.
— Sammael? — zapytała słabym głosem Zarine. — Jeden z Przeklętych rządzi. . . ? Światłości!
— Dalej chcesz jechać z nami? — zapytała cicho Moiraine. — Nie pozwolę ci tutaj zostać, nie teraz, ale daję ci ostatnią szansę, możesz obiecać, że udasz się w przeciwną stronę niż ja.
Zarine zawahała się, a Perrin zastygł z kaftanem w połowie naciągniętym na grzbiet. Bez wątpienia, nikt nie zechce podróżować z ludźmi, którzy ściągnęli na siebie gniew jednego z Przeklętych. Nie po tym, jak dowiedziała się trochę na temat tego, z czym przyszło im się mierzyć.
„Chyba że ma się jakieś ważne powody.”
Jeśli już o tym mowa, każdy, kto usłyszał, że jeden z Przeklętych uwolnił się, powinien natychmiast wsiąść na najbliższy statek Ludu Morza i poprosić o przewiezienie na drugą stronę Pustkowia Aiel, a nie siedzieć tutaj i deliberować nad nie wiadomo czym.
— Nie — oznajmiła na koniec Zarine, a on poczuł, jak ogarnia go ulga. — Nie, nie przysięgnę, że udam się w przeciwną stronę. Niezależnie od tego, czy doprowadzicie mnie do Rogu Valere, czy nie, nawet ten, kto odnajdzie Róg nie przeżyje takiej przygody, jak ta. Sądzę, że historię tę będzie się opowiadać przez wieki, Aes Sedai, a ja chcę być jej częścią.
— Nie! — warknął Perrin. — To nie jest wystarczający powód. Czego ty właściwie chcesz?
— Nie mam czasu na te sprzeczki — przerwała im Moiraine. — W każdej chwili tak zwany lord Brend może się dowiedzieć, że jeden z jego Psów Czarnego jest martwy. Możecie być pewni, iż będzie wiedział, że oznacza to obecność Strażnika i na pewno dołoży wszelkich starań, by odnaleźć Aes Sedai związaną z tym Gaidinem. Czy macie zamiar siedzieć tutaj, aż on nie odkryje gdzie się znajdujecie? Ruszać się, głupie dzieci! Jedziemy!
Nim zdążył otworzyć usta, zniknęła w głębi korytarza.
Zarine również nie czekała dłużej, pobiegła do swego pokoju, zostawiając zapaloną świecę. Perrin pośpiesznie zebrał swój dobytek i popędził w kierunku tylnych schodów, w biegu dopinając pas z przytroczonym toporem. Dogonił Loiala, który również zmierzał na dół, Ogir usiłował jednocześnie wepchnąć oprawioną w drewno książkę do swoich juków i nałożyć płaszcz. Perrin pomógł mu z płaszczem, nie przerywając jednocześnie biegu po schodach, Zarine dogoniła ich zanim zdążyli wyskoczyć na lejący deszcz.
Perrin zgarbił ramiona pod siekącymi strugami wody inie zatrzymując się nawet by naciągnąć kaptur, pobiegł przez ciemne pod burzowymi chmurami podwórze w kierunku stajni.
„Ona musi mieć jakiś powód. Znalezienie się w przeklętej opowieści nie może być wystarczającą motywacją dla nikogo, prócz szaleńca!”
Zanim dotarł do drzwi stajni, deszcz przemoczył jego kędzierzawe loki, powodując, iż przylegały teraz płasko do głowy.
Moiraine dotarła tam przed nimi, nasycony oliwą płaszcz jeszcze ociekał kroplami deszczu, a Nieda trzymała latarnię, przyświecając Lanowi, który kończył siodłać konie. Wśród wierzchowców wypatrzył dodatkowego, siwego wałacha, z nosem potężniejszym nawet niż organ powonienia Zarine.
— Każdego dnia będę wysyłała gołębie — mówiła potężna niewiasta. — Nikt nie będzie mnie podejrzewał. Okalecz mnie, fortuno! Nawet Białe Płaszcze mówią o mnie dobrze.
— Posłuchaj mnie, kobieto! — warknęła Moiraine. Nie mówię tutaj o żadnym Białym Płaszczu ani o Sprzymierzeńcu Ciemności. Uciekniesz z tego miasta i sprawisz, że każdy, na kim ci zależy, ucieknie razem z tobą. Byłaś mi posłuszna przez kilkanaście lat. Bądź posłuszna i teraz!
Nieda przytaknęła, ale niechętnie, a Moiraine aż jęknęła z rozdrażnienia.
— Gniadosz jest twój, dziewczyno — zwrócił się Lan do Zarine. — Wskakuj na grzbiet. Jeżeli nie umiesz jeździć konno, będziesz się musiała nauczyć praktykując, albo skorzystać z mojej propozycji.
Kładąc rękę na wysokim łęku, zgrabnie wskoczyła na siodło.
— Wydaje mi się, że chyba siedziałam już na koniu, kamienna twarzy.
Odwróciła się, by przymocować swój tobołek z tyłu siodła.
— Co miałaś na myśli, Moiraine? — dopytywał się Perrin, przerzucając swe juki przez grzbiet Steppera. — Powiedziałaś, że on odkryje, gdzie jestem. A przecież już wie. Szarzy Ludzie!
Nieda zachichotała, a on zastanowił się z rozdrażnieniem, ile ona naprawdę wie, albo w ile rzeczy wierzy z tych, o których mówiła, iż traktuje je jako bajki.
— Sammael nie wysłał Szarych Ludzi. — Moiraine dosiadła Aldieb z chłodną, wypracowaną precyzją, jakby nie było żadnego pośpiechu. — Jednakże Pies Czarnego był jego. Sądzę, że szedł moim śladem. Na pewno nie użyłby jednych i drugich. Ktoś chce cię dopaść, ale nie sądzę, żeby Sammael w ogóle zdawał sobie sprawę z twego istnienia. Jak dotąd.
Perrin zamarł z jedną nogą w strzemieniu, wpatrując się w nią, ale zdawała się bardziej zajęta poklepywaniem giętkiej szyi swej klaczy, niźli zwracaniem uwagi na pytanie zastygłe na jego obliczu.
— Jak dobrze, że poszedłem za tobą — powiedział Lan, a Aes Sedai parsknęła głośno.
—Żałuję, że nie jesteś kobietą, Gaidinie. Wysłałabym cię jako nowicjuszkę do Wieży, abyś tam nauczył się posłuszeństwa! — Uniósł brew, a dłoń mimowolnie powędrowała do rękojeści miecza, potem wskoczył na siodło, ona zaś westchnęła. — Być może jednak to dobrze, że jesteś nieposłuszny. Czasami tak jest lepiej. Poza tym, nie sądzę, aby Sheriam i Siuan Sanche potrafiły, choćby razem, nauczyć cię posłuszeństwa.
— Nie rozumiem — powiedział Perrin.
„Zbyt często ostatnimi czasy wypowiadam te słowa, jestem już tym zmęczony. Pragnę kilku odpowiedzi, które potrafiłbym zrozumieć.”
Wgramolił się na siodło, choćby po to, żeby Moiraine nie patrzyła na niego z góry; i bez tego miała już dostateczną przewagę.
— Jeżeli nie on wysłał Szarych Ludzi, któż to w takim razie zrobił? Jeżeli Myrddraal, albo inny Przeklęty. . .
Przerwał na chwilę, by przełknąć ślinę.
„INNY Przeklęty! Światłości!”
— Jeżeli wysłał ich ktoś inny, dlaczego mu nie powiedzieli? Oni wszyscy są Sprzymierzeńcami Ciemności, czyż nie? I dlaczego ja, Moiraine? Czemu ja? Rand jest przeklętym Smokiem Odrodzonym!
Posłyszał jak Zarine i Nieda wstrzymały oddech i dopiero wtedy zrozumiał, co powiedział. Spojrzenie Moiraine zdawało się ciąć jego ciało niczym najostrzejsza stal.
„Cholerny, rozpuszczony jęzor! Kiedy wreszcie zacznę myśleć zanim otworzę usta?”
Przyszło mu na myśl, że wszystko zostało przesądzone już wówczas, kiedy po raz pierwszy raz poczuł na sobie wzrok Zarine. Teraz patrzyła na niego z szeroko rozwartymi ustami.
— Przynależysz teraz już do nas — zwróciła się do niej Moiraine. — Nie ma już dla ciebie odwrotu. Na zawsze.
Zarine wyglądała tak, jakby chciała coś powiedzieć i jednocześnie obawiała się słów, które mogą paść, ale uwaga Aes Sedai skierowana była już gdzie indziej.
— Nieda, uciekniesz dzisiaj w nocy z Illian. Zaraz! I trzymaj na wodzy swój język, jeszcze uważniej niż czyniłaś to przez te wszystkie lata. Są tacy, którzy by ci go odcięli za słowa, jakie mogłabyś niechcący wypowiedzieć, zanim nawet ja zdążyłabym cię odnaleźć.
Twardy ton jej głosu sugerował możliwość dwuznacznej interpretacji tego, co powiedziała, a Nieda pokiwała żywo głową, jakby zrozumiała jej słowa na oba sposoby.
— A jeżeli chodzi o ciebie, Perrin. — Biała klacz podeszła bliżej, a on cofnął się przed spojrzeniem Aes Sedai, mimo iż bardzo starał się tego nie zrobić. — Wiele wątków jest wplecionych we Wzór, a niektóre są tak czarne jak sam Cień. Bacz, aby jeden z nich nie zadusił cię.
Obcasami dotknęła lekko boków Aldieb i klacz skoczyła na deszcz, Mandarb pobiegł tuż za nią.
„Żebyś sczezła, Moiraine — myślał Perrin, jadąc za nimi. — Czasami nie wiem, po której stronie stoisz. — Spojrzał na Zarine, która jechała za nim z taką łatwością, jakby urodziła się w siodle. — A po której stronie ty stoisz?”
Deszcz spowodował, że ulice i kanały były opustoszałe, dlatego istniały spore szanse, że ich odjazdu nie obserwowały żadne ludzkie oczy, wilgoć jednak przysparzała trudności koniom, które stąpały niepewnie po nierównym bruku. Zanim dotarli do Grobli Maredo, szerokiej drogi z ubitej gliny, prowadzącej na północ przez bagna, ulewa nieco osłabła. Grzmoty wciąż było słychać, ale błyskawice przecinały niebo daleko z tyłu za nimi, bijąc już chyba tylko w morze.
Perrin pomyślał, że powoli szczęście zaczyna im sprzyjać. Deszcz padał wystarczająco długo, by osłonić ich ucieczkę, ale teraz wychodziło na to, iż zapowiada się odpowiednia pogoda na całonocną jazdę. To też powiedział na głos, Lan jednak przecząco pokręcił głową.
— Psy Czarnego najbardziej lubią właśnie jasne, skąpane w świetle księżyca noce, kowalu, deszczu nie cierpią. Porządna burza z piorunami potrafi sprawić, iż w ogóle nie wyjdą na dwór.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa deszcz zmienił się w drobną mżawkę. Perrin usłyszał, jak za jego plecami Loial jęknął.
Grobla i bagna skończyły się równocześnie, jakieś dwie mile za miastem, ale droga prowadziła dalej, łagodnie zakręcając w kierunku wschodnim. Pochmurny wieczór ustąpił miejsca nocy, w powietrzu wciąż wisiała mgiełka dżdżu. Wierzchowce Moiraine i Lana połykały drogę równym, mocnym krokiem. Kopyta rozbryzgiwały kałuże na mocno ubitej glinie. Przez szczeliny w chmurach prześwitywał księżyc. Powoli teren wokół nich stawał się coraz bardziej pofałdowany, wjeżdżali między niskie, gęściej porośnięte drzewami wzgórza. Perrin osądził, że przed nimi musi znajdować się las, ale nie potrafił ocenić czy to dobrze, czy źle. Pośród drzew łatwiej im będzie skryć się przed pościgiem, jednakowoż pod osłoną gęstwy pościg może dogonić ich, zanim zdążą go spostrzec.
W oddali, za ich plecami zrodził się stłumiony skowyt. Przez chwilę myślał, że to wilk; z zaskoczeniem przyłapał się na tym, iż machinalnie nieomal sięgnął doń myślą, nim w ostatniej chwili zdążył się powstrzymać. Zew nadciągnął ponownie i wtedy zrozumiał, że nie jest to żaden wilk. Odpowiedziały mu kolejne głosy, wszystkie oddalone o mile, niesamowite zawodzenia, w których pobrzmiewały krew i śmierć, ujadania, głoszące koszmary. Ku jego zdziwieniu, konie Moiraine i Lana zwolniły biegu, Aes Sedai uważnie wpatrywała się w otaczające ich, pogrążone w mroku wzgórza.
— Są daleko — powiedział Perrin. — Nie dogonią nas, jeżeli nie zatrzymamy się.
— Psy Czarnego? — wymamrotała Zarine. — To są Psy Czarnego? Pewna jesteś, że to nie Dziki Gon, Aes Sedai?
— Ależ to właśnie jest on — powtórzyła Moiraine. To on.
— Nigdy nie prześcigniesz Psów Czarnego, kowalu powiedział Lan. — Nawet na najszybszym koniu. Musisz zawsze stawić im czoło i pokonać je, w przeciwnym razie to one cię zniszczą.
— Mogłem zostać w stedding, wiecie — narzekał Loial. — Moja matka znalazłaby mi już żonę, ale to nie byłoby takie złe życie. Mnóstwo książek. Nie powinienem udawać się na Zewnątrz.
— Tutaj— oznajmiła Moiraine, wskazując wysoki, nie zalesiony pagórek, oddalony o spory kawałek drogi na prawo. Wokół niego, na dwieście kroków również nie było żadnych drzew, a dalej rosły rzadko. — Jeżeli mamy mieć jakąś szansę, musimy je widzieć.
Okropny zew Psów Czarnego rozbrzmiał ponownie, tym razem bliżej, choć wciąż jeszcze dość daleko.
Teraz, kiedy Moiraine już wybrała teren, Lan puścił Mandarba odrobinę szybszym krokiem. Gdy jechali po zboczu wzgórza, kopyta koni stukały na skałach do połowy zagrzebanych w glinie i obmytych przez mżawkę. Perrinowi przyszło na myśl, że mają zbyt wiele kanciastych wierzchołków, by mogły być dziełem natury. Na szczycie zsiedli z koni i zebrali się wokół czegoś, co przypominało niski, okrągły głaz. W przerwie między chmurami pokazał się księżyc i wtedy okazało się, że patrzą w długą na dwie stopy, zniszczoną erozją, kamienną twarz. Twarz kobiety, jak osądził Perrin po długości włosów. Spływający po niej deszcz wyglądał jak łzy.
Moiraine zsiadła z konia i stała, patrząc w kierunku, z którego dobiegało wycie. W mroku jej sylwetka wyglądała niczym cienista, zakapturzona zjawa; krople deszczu spływające po nasyconym oliwą płaszczu błyszczały w promieniach księżyca.
Loial podprowadził swego konia, aby spojrzeć na rzeźbę, potem pochylił się niżej i przesunął dłonią po rysach twarzy.
— Sądzę, że ona musiała być kobietą Ogirów — powiedział na koniec. — Ale tutaj nie znajduje się miejsce żadnego starego stedding, poczułbym to. Wszyscy byśmy poczuli. I nie zagrażałby nam Pomiot Cienia.
— Na co wy dwaj patrzycie? — Zarine spojrzała z ukosa na skałę. — Co to jest? Ona? Kto?
— Wiele ludów powstało i zginęło od czasu Pęknięcia — odrzekła Moiraine, nie odwracając głowy. — Po niektórych nie zostało nic oprócz wzmianki na pożółkłych kartach, albo granic na postrzępionych mapach. A co po nas zostanie?
Mrożące krew w żyłach wycie rozległo się znowu, tym razem jeszcze bliżej. Perrin spróbował obliczyć szybkość, z jaką się poruszają i doszedł do wniosku, że Lan miał rację — niezależnie od wszystkiego, konie nie mogłyby ich prześcignąć. Nie będą musieli długo czekać.
— Ogirze — rozkazał Lan — ty i dziewczyna zajmiecie się końmi.
Zarine protestowała, ale on poprowadził swojego konia prosto do niej.
— Twoje noże nie na wiele się tutaj przydadzą, dziewczyno.
Wyciągnięta z pochwy klinga jego miecza zalśniła w blasku księżyca.
— Nawet to jest tylko ostatnią deską ratunku. Wydaje się jakby było ich tam dziesięć, a nie tylko jeden. Twoim zadaniem jest opanowanie popłochu wśród koni, kiedy zwietrzą Psy Czarnego. Nawet Mandarb nie lubi ich zapachu.
Jeżeli miecz Strażnika nie na wiele mógł się przydać, podobnie było zapewne z toporem. Perrin poczuł coś na kształt ulgi, kiedy sobie to uświadomił; nawet jeśli rozprawiać się przyjdzie z Pomiotem Cienia, mimo wszystko nie będzie musiał używać topora. Zza popręgu siodła Steppera wyciągnął swój długi, nie naciągnięty łuk.
— Może to się na coś przyda.
— Spróbuj, jeśli chcesz, kowalu — powiedział Lan. One nie umierają łatwo. Być może uda ci się jednak zabić choć jednego.
Perrin wyciągnął nową cięciwę z sakwy, starając się osłonić ją przed mżącym deszczem. Pokrywająca ją warstwa pszczelego wosku była cienka i nie stanowiła zbyt trwałej ochrony przed wilgocią. Ustawił drzewce łuku ukośnie między nogami, napiął bez trudu i zaczepił pętle na cięciwie o wygięte zaczepy na końcach drzewca. Kiedy wyprostował się, zobaczył Psy Czarnego.
Biegły galopując jak konie, a kiedy spojrzał na nie, jeszcze przyśpieszyły. Stanowiły tylko dziesięć wielkich sylwetek, pomykających wśród nocy, prześlizgujących się między rozproszonymi drzewami. Wyciągnął z kołczana strzałę o szerokim grocie, nałożył na cięciwę, jednak nie napiął łuku. Jego umiejętności nie dorównywały najlepszym łucznikom w Polu Emonda, ale wśród młodzieży tylko Rand strzelał celniej.
Kiedy zbliżą się na trzysta kroków, będzie strzelał.
„Głupcze! Z takiej odległości masz kłopoty z trafieniem do nieruchomego celu. Ale jeżeli będę czekał. . . poruszają się tak szybko. . .”
Podszedł bliżej, stanął obok Moiraine, uniósł łuk. . .
„Muszę po prostu wyobrazić sobie, że te wielkie cienie to są tylko duże psy.”
. . . przyciągnął bełt z lotek gęsi do ucha i zwolnił cięciwę. Pewien był, że drzewce przeszyło najbliższy cień, ale jedynym efektem okazało się gniewne warknięcie.
„To się nie uda. Poruszają się zbyt szybko!”
Wyciągał już kolejną strzałę.
„Dlaczego nic nie robisz, Moiraine?”
Już widział oczy bestii, lśniące niczym srebro, zęby błyszczące jak polerowana stal. Czarne barwą samej nocy, wielkością dorównujące kucom, mknęły teraz prosto, skupione na bliskich ofiarach. Wiatr przyniósł odór przypominający paloną siarkę, konie zarżały przerażone, nawet bojowy rumak Lana.
„Żebyś sczezła, Aes Sedai, zrób coś!”
Strzelił powtórnie, najbliższy Pies Czarnego potknął się i pobiegł dalej.
„Potrafią umierać!”
Strzelił ponownie, a prowadzący Pies Czarnego zatoczył się i zachwiał na nogach, potem upadł, ale nawet wówczas Perrina nawiedziła chwila rozpaczy. Jeden padł, ale pozostała dziewiątka pokonała już dwie trzecie dzielącej ich odległości, zdawały się biec jeszcze szybciej, niczym cienie, płynące nad powierzchnią ziemi.
„Jeszcze jedna strzała. Czasu starczy jeszcze może na jedną, a potem już tylko topór. Żebyś sczezła, Aes Sedai!”
Naciągnął ponownie.
— Teraz — powiedziała Moiraine, kiedy jego strzała wyleciała z cięciwy. Pusta przestrzeń między jej rozłożonymi dłońmi wypełniła się ogniem, który trysnął w kierunku Psów Czarnego, rozrywając pierzchającą noc. Konie zakwiczały i szarpnęły się w wędzidłach.
Perrin gwałtownie zakrył ramieniem oczy, osłaniając je przed rozgrzanym do białości blaskiem, przed podmuchem gorąca tak silnym, jakby ktoś otworzył nagle drzwi kuźni; jaskrawe słońce rozbłysło nagle pośród nocy i zgasło. Kiedy odkrył oczy, zatańczyły w nich różnobarwne plamy, wśród nich lśnił słaby, zanikający strumień ognia. Tam, gdzie znajdowały się przedtem Psy Czarnego, nie było nic prócz otulonej nocą ziemi i mżącego deszczu, świat zamarł w bezruchu, tylko cienie przecinających tarczę księżyca chmur mknęły po ziemi.
„Sądziłem, że potraktuje je ognistą kulą, albo przywoła błyskawicę, ale to. . .”
— Co to było? — zapytał ochrypłym głosem.
Moiraine spoglądała znów w stronę, gdzie znajdowało się Illian, jakby mogła przebić wzrokiem wszystkie te mile ciemności.
— Może nie widział — powiedziała na poły do siebie. — Znajdujemy się już daleko i jeżeli nie patrzył, mógł niczego nie spostrzec.
— Kto? — domagała się odpowiedzi Zarine. — Sammael? — Jej głos zadrżał lekko. — Powiedziałaś, że on jest w Illian. W jaki sposób mógłby zobaczyć coś, co dzieje się tutaj? Co zrobiłaś?
— Coś niedozwolonego — odrzekła chłodno Moiraine. — Zakazanego przez Śluby równie silne jak Trzy Przysięgi.
Odebrała wodze Aldieb z rąk dziewczyny i uspokajająco poklepała klacz po karku.
— Coś, czego nie używano od blisko dwóch tysięcy lat. Coś, za co ujarzmiono by mnie, gdyby wyszło na jaw, że w ogóle wiem o jego istnieniu.
— Może. . . ? — Głos Loiala brzmiał jak echo odległego grzmotu. — Może powinniśmy już jechać? Jeżeli okaże się, że jest ich tu więcej. . .
— Nie sądzę — odpowiedziała Aes Sedai, dosiadając swego wierzchowca — Nie spuściłby naraz dwóch sfor, nawet gdyby je posiadał; rzuciłyby się na siebie, miast ścigać ofiarę. Uważam też, że nie byliśmy jego głównym celem, w przeciwnym razie pojawiłby się we własnej osobie. Okazaliśmy się. . . drobnym kłopotem, jak mniemam. — Ton jej głosu był spokojny, ale jasne było, że nie lubi, gdy się ją lekceważy. — I być może drobnym szczegółem, który można wykorzystać do jakichś rozgrywek, gdyby okazało się, iż nie sprawimy nadmiernego kłopotu. Jednak niewiele dobrego nam przyjdzie z trzymania się blisko niego, jeśli nie jest to konieczne.
— Rand? — zapytał Perrin. Niemal czuł, jak Zarine pochyla się do przodu, by lepiej słyszeć. — Jeżeli nie na nas poluje, wobec tego musi mu chodzić o Randa?
— Może — odpowiedziała Moiraine. — A może o Mata. Pamiętaj, że on również jest ta’veren, a nadto zadął w Róg Valere.
Zarine jęknęła zduszonym głosem, który brzmiał, jakby ktoś ściskał ją za gardło.
— Zadął w Róg? Ktoś go już znalazł?
Aes Sedai nie zwróciła na nią uwagi, pochyliła się w siodle, by spojrzeć Perrinowi z bliska w oczy; ciemne lśnienie napotkało płonące złoto.
— Kolejny raz nie potrafię dotrzymać kroku wydarzeniom. Nie podoba mi się to. Ciebie także powinno to zaniepokoić. Jeżeli prąd zdarzeń prześcignie mnie, możesz również w nim zatonąć, a wraz z tobą reszta świata.
— Pozostało nam jeszcze wiele lig do Łzy — wtrącił się Lan. — Propozycja Ogira jest słuszna.
Już siedział w siodle.
Po chwili Moiraine wyprostowała się w swoim i delikatnie trąciła piętami boki klaczy. Zdążyła już zjechać połowę drogi po stoku pagórka, zanim Perrin zdjął cięciwę z łuku i odebrał wodze Steppera z rąk Loiala.
„Żebyś sczezła, Moiraine! Gdzieś znajdę odpowiedź na te pytania.”
Wsparty o leżący drewniany bal, Mat rozkoszował się ciepłem ogniska — deszcze odeszły na południe trzy dni wcześniej, ale wciąż czuł się przemoczony — jednak w tej chwili ledwie zdawał sobie sprawę z tańczących płomieni. Przyglądał się z namysłem małemu, pokrytemu woskiem cylindrowi, który trzymał w dłoniach. Thom pochłonięty był strojeniem swej harfy, mrucząc coś do siebie o deszczu i wilgoci, ani razu nawet nie spojrzał w stronę Mata. Wokół nich Świerszcze cykały w ciemnym, gęstym zagajniku. Zachód słońca przyłapał ich w drodze, między kolejnymi wioskami, dlatego postanowili spędzić noc w tej kępie drzew, z dala od drogi. Dwukrotnie po nocy próbowali wynająć pokój, i dwukrotnie farmerzy spuszczali na nich swoje psy.
Mat wyciągnął z pochwy nóż i zawahał się na moment.
„Szczęście. Powiedziała, że przytrafia się tylko czasami. Szczęście.”
Najostrożniej jak tylko potrafił, przesunął ostrzem wzdłuż tuby. Tuba była naprawdę papierowa, zgodnie z tym co podejrzewał — dawno temu, w domu znajdował na ziemi strzępy papieru po wypalonych fajerwerkach — składały się na nią kolejne warstwy papieru, ale wewnątrz wypełnione czymś, co wyglądało jak ziemia, albo raczej maleńkie szaroczarne kamyczki lub kurz. Palcem rozprowadził je po wewnętrznej powierzchni dłoni.
„Jak, na Światłość, kamyczki mogą wybuchać?”
— Niech mnie Światłość spali! — zawył Thom. Wrzucił harfę z powrotem do kasetki, jakby chciał ochronić ją przed zawartością dłoni Mata. — Usiłujesz nas zabić, chłopcze? Nigdy nie słyszałeś, że te rzeczy dziesięciokrotnie łatwiej wybuchają pod wpływem powietrza, niż ognia? Fajerwerki są następną w kolejności niebezpieczną rzeczą, zaraz po dziełach Aes Sedai, chłopcze.
— Być może — odpowiedział Mat. — Ale według mnie Aludra w najmniejszym stopniu nie przypominała żadnej Aes Sedai. Tak właśnie myślałem kiedyś o zegarku pana al’Vere, że musi być dziełem Aes Sedai, ale pewnego razu otworzyłem tylną część gabloty i przekonałem się, że jest pełen kawałków metalu.
Poruszył się niespokojnie na samo wspomnienie. Tym razem pani al’Vere dopadła go pierwsza, a Wiedząca, jego ojciec i Burmistrz stali za jej plecami i żadne z nich nie wierzyło, że chciał tylko popatrzeć.
— Myślę, że Perrin też mógłby taki zrobić, gdyby zrozumiał jak działają te wszystkie kółka, sprężynki i nie wiem co tam jeszcze.
— Zdziwiłbyś się, chłopcze — sucho oznajmił Thom. — Nawet kiepski zegarmistrz bywa zazwyczaj dość bogatym człowiekiem, i jest to majątek uczciwie zapracowany. Ale zegar nie wybuchnie ci w twarz!
— To również nie wybuchło. Cóż, teraz jest bezużyteczne. — Wrzucił garść kamyczków wraz z papierem do ogniska, przy wtórze krzyku Thoma; kamyczki zaiskrzyły się maleńkimi rozbłyskami, dookoła rozszedł się gryzący dym.
— A jednak próbujesz nas zabić. — Głos Thoma drżał, w miarę jak mówił, jego ton stawał się coraz bardziej napięty i śpiewny. — Jeżeli zdecyduję, że chcę umrzeć, to po przyjeździe do Caemlyn pójdę do Pałacu Królewskiego i uszczypnę Morgase. — Jego długie wąsy zadrżały. — Nigdy więcej tego nie rób!
— Nie wybuchnął — upierał się Mat i marszcząc brwi, wpatrywał się w ogień. Pogrzebał w zwoju nasyconej oliwą tkaniny, leżącym po drugiej stronie kłody i wyciągnął następny, nieco większy fajerwerk. — Zastanawiam się, dlaczego nie było huku?
— Mnie nie interesuje, dlaczego nie było huku! Nie rób tego więcej!
Mat spojrzał na niego i roześmiał się.
— Przestań się trząść ze strachu, Thom. Nie ma się czego obawiać. Teraz już wiem, co mają w środku. A przynajmniej wiem, jak ich zawartość wygląda, lecz. . . Nie mów tego. Nie będę ich już rozcinał, Thom. W każdym razie, więcej zabawy można mieć z ich odpalenia.
— Nie boję się, ty świniogłowy pastuchu z błotem na stopach — oznajmił Thom z wypracowaną godnością. — Trzęsie mną wściekłość, ponieważ podróżuję w towarzystwie koziogłowego prostaka, który może sprowadzić śmierć na nas obu, ponieważ nie potrafi patrzeć dalej niż koniec swego. . .
— Hej, przy ognisku!
Podczas gdy stuk końskich kopyt stopniowo zbliżał się, Mat wymienił spojrzenia z Thomem. Było zbyt późno, by mogli to być uczciwi podróżni. Jednakże, tak blisko Caemlyn Gwardia Królowej dbała o bezpieczeństwo dróg, a nadto, czwórka osób, które wjechały w krąg światła rzucanego przez ognisko, nie wyglądała na zbójców. Jeden z konnych okazał się kobietą. Ubrani w długie płaszcze mężczyźni na pierwszy rzut oka stanowili jej świtę, ona zaś była piękna, niebieskooka, miała na sobie szarą, jedwabną suknię i aksamitny płaszcz z szerokim kapturem, szyję otaczał złoty naszyjnik. Mężczyźni zsiedli z koni. Jeden przytrzymał wodze jej wierzchowca, drugi strzemię. Idąc w kierunku ognia, zdejmowała po drodze rękawiczki i uśmiechała się do Mata.
— Obawiam się, że późna pora zastała nas w drodze, młody panie — powiedziała. — Dlatego też pozwoliłam sobie niepokoić cię pytaniem o drogę do najbliższej gospody, jeżeli znasz takową.
Uśmiechnął się w odpowiedzi i zaczął powstawać. Zdołał podnieść się tylko do przysiadu, kiedy usłyszał jak jeden z mężczyzn mruczy coś, a w dłoni drugiego pojawiła się wyciągnięta spod pluszcza kusza, naciągnięta już, z nałożonym bełtem.
— Zabij go, głupcze! — krzyknęła kobieta, a Mat tymczasem rzucił w ogień trzymany w dłoni fajerwerk i skoczył w kierunku swej pałki. Rozległ się głośny huk, rozbłysło światło. . .
— Aes Sedai! — zawołał mężczyzna.
— Fajerwerki, głupcze! — odkrzyknęła kobieta.
. . . a on potoczył się po ziemi i wstał, trzymając w dłoniach pałkę i zobaczył bełt kuszy, sterczący z leżącej kłody, niemalże dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą siedział oraz padającego kusznika, z którego piersi sterczała rękojeść jednego ze sztyletów Thoma.
Więcej nie zdążył dostrzec, bowiem dwóch mężczyzn skoczyło przez ogień w jego stronę, wyciągając miecze. Jeden z nich nagle zachwiał się na nogach, puścił miecz, wykonał taki ruch jakby chciał pochwycić nóż, sterczący mu z pleców i padł, twarzą w dół. Ostatni żołnierz nie zobaczył upadku swego towarzysza, najwyraźniej oczekiwał, że będzie jednym z dwójki atakujących, jego cios, skierowany w brzuch Mata, miał jedynie rozproszyć przeciwnika. Czując niemal pogardę, Mat jednym końcem pałki uderzył go w nadgarstek, a kiedy miecz wypadł tamtemu z ręki, drugim końcem trzasnął w czoło. Kiedy mężczyzna padał, jego oczy wywróciły się do góry, ukazując białka.
Kątem oka Mat dostrzegł, jak kobieta idzie w jego stronę i, niczym ostrze noża, wyciągnął w jej kierunku wyprostowany palec.
— Nosisz znakomite szaty jak na złodzieja, kobieto! Usiądź i poczekaj, aż zdecyduję, co z tobą zrobić, albo. . .
Równie zaskoczona jak Mat, spojrzała na nóż, który nagle utkwił w jej gardle, i wykwitł czerwonym kwiatem upływającej krwi. Zrobił pół kroku do przodu, by pochwycić padające ciało, zdawał sobie jednak sprawę, że na nic się to już nie zda. Jej długi płaszcz owinął się wokół ciała, odsłaniając jedynie twarz i rękojeść noża ’Thoma.
—Żebyś sczezł— wymamrotał Mat. —Żebyś sczezł, Thomie Merrilin! Kobietę! Światłości, mogliśmy ją związać, a jutro, w Caemlyn przekazać w ręce Gwardzistów Królowej. Światłości, mogłem nawet puścić ją wolno. Bez tych trzech, nikogo już by nie obrabowała, a jedynemu z nich, który przeżył, zabierze wiele dni, zanim przestanie widzieć podwójnie i miesiące, nim weźmie w rękę miecz. Żebyś sczezł, Thom, nie było potrzeby jej zabijać!
Bard pokuśtykał do miejsca, gdzie leżała kobieta i nogą rozsunął poły jej płaszcza. Z martwej dłoni wysunął się sztylet, szeroki jak kciuk Mata i długi na dwie dłonie.
— Wolałbyś raczej poczekać, aż umieści to między twymi żebrami, chłopcze?
Wyciągnął własny nóż, wycierając jego ostrze w płaszcz zabitej .
Mat zdał sobie sprawę, że nuci: „Nosiła maskę, która skrywała jej twarz” i przyłapawszy się na tym, natychmiast przestał. Pochylił się i nakrył jej twarz kapturem płaszcza.
— Powinniśmy ruszać — powiedział cicho. — Nie mam ochoty tłumaczyć wszystkiego, jeżeli nadarzy się akurat jakiś patrol Gwardii Królowej.
— Biorąc pod uwagę rzeczy, jakie miała na sobie? zaoponował Thom. — Nie sądzę, byśmy mieli większe kłopoty! Musieli obrabować żonę kupca, albo jakiś powóz szlachcianki.
W jego głosie pojawiły się delikatniejsze tony.
— Jeżeli mamy jechać, chłopcze, lepiej zacznij siodłać swego konia.
Mat wzdrygnął się i odwrócił spojrzenie od ciała kobiety.
— Tak, lepiej będzie jak się za to zabiorę, nieprawdaż?
Nie spojrzał na nią ponownie.
W stosunku do mężczyzn nie miewał takich skrupułów. Zawsze uważał, że mężczyzna, który postanowił obrabować i zabić, zasługiwał na to, co go spotykało, gdy jego zamiar kończył się niepowodzeniem. Nie zatrzymywał dłużej wzroku, ale też nie uciekał oczyma, gdy spojrzenie jego padło na któregoś ze zbójców. Dopiero po tym, jak osiodłał swego wałacha i przymocował rzeczy za siodłem, oraz nogą zasypał ogień, zorientował się, że patrzy na człowieka z kuszą. W jego rysach było coś znajomego, gdy gasnący ogień kładł cienie na twarzy.
„Szczęście — powiedział do siebie. — Jak zawsze, szczęście.”
— Kusznik był dobrym pływakiem, Thom — oznajmił, wspinając się na siodło.
— Co za głupstwa teraz znowu wygadujesz? — Bard również zdążył już dosiąść konia i znacznie bardziej zajmowało go bezpieczne zamocowanie instrumentów przy siodle, niźli losy zabitych. — Skąd możesz wiedzieć, czy w ogóle umiał pływać?
— W samym środku nocy dotarł do brzegu Erinin, skacząc z małej łódki. Myślę, że w ten sposób wykorzystał całe przysługujące mu szczęście.
Ponownie sprawdził zamocowanie rulonu z fajerwerkami.
„Jeśli ten głupiec mógł wziąć jeden z nich za Aes Sedai, zastanawiam się, co by sobie pomyślał, gdybym odpalił wszystkie.”
— Jesteś pewien, chłopcze? Szanse, że był to ten sam człowiek. . . Cóż, nawet ty nie przyjąłbyś takiego zakładu.
— Jestem pewien, Thom.
„Elayne, skręcę ci kark, kiedy wpadniesz w moje ręce. A wam, Nynaeve i Egwene, również.”
— I pewien jestem, że zamierzam oddać ten przeklęty list w godzinę po tym, jak znajdziemy się za murami Caemlyn.
— Powiedziałem ci, że w tym liście nic nie ma, chłopcze. Grałem w Daes Dae’mar, kiedy byłem jeszcze młodszy od ciebie i potrafię rozpoznać kod lub szyfr, nawet wówczas, gdy nie umiem go złamać.
— Cóż, nigdy nie grałem w twoją Wielką Grę, Thom, w twoją przeklętą Grę Domów, ale wiem, kiedy mnie ktoś ściga, a nie ścigano by mnie tak daleko i tak nieustępliwie wyłącznie dla pieniędzy jakie mam w kieszeni, nie ścigano by mnie w ten sposób dla czegoś mniej cennego, niźli szkatuła pełna złota.
„Niech sczeznę, piękne dziewczyny oznaczają dla mnie zawsze kłopoty.”
— Czy po tym wszystkim czujesz się jeszcze śpiący?
— Spałbym jak nowo narodzone niemowlę, chłopcze. Ale skoro chcesz jechać, jadę.
Twarz pięknej kobiety nie opuszczała myśli Mata, z jej gardła sterczał sztylet.
„Nie miałaś szczęścia, piękna pani.”
— A więc jedźmy! — krzyknął dziko.