10 Tajemnice

Nie zwracając przez chwilę uwagi na swe towarzyszki, Egwene al’ Vere stanęła w strzemionach, mając nadzieję zobaczyć w dali przelotny widok Tar Valon, ale dojrzała tylko niewyraźne lśnienie bieli w świetle poranka. Musi być to jednak miasto na wyspie. Samotna góra ze ściętym wierzchołkiem, zwana Górą Smoka, wznosiła się nad pofałdowaną równiną, ona pierwsza pojawiła się na horyzoncie, późnym popołudniem poprzedniego dnia, a wszak leżała po tej samej stronie Rzeki Erinin co Tar Valon. Góra stanowiła znak — poszczerbiony kieł sterczący z pagórków równiny — łatwo widoczny z daleka, nietrudny do ominięcia, jak czynili wszyscy, nawet ci, którzy zdążali do Tar Valon.

Góra Smoka była miejscem, gdzie umarł Lews Therin Zabójca Rodu, tak przynajmniej powiadano. Dużo jeszcze innych rzeczy mówiono na temat tej góry. Proroctwa i ostrzeżenia. Wystarczająco dobre powody, by trzymać się z dala od jej czarnych zboczy.

Ona zaś miała powody, i to więcej niż jeden, aby postąpić wręcz przeciwnie. Tylko w Tar Valon mogła otrzymać wyszkolenie, którego potrzebowała, wyszkolenie, które otrzymać musiała.

„Nigdy więcej nie dam się wziąć na smycz! — Odepchnęła tę myśl i wszystko, co się z nią wiązało, ale ona powróciła ponownie. — Nigdy nie dam sobie odebrać wolności!”

W Tar Valon Anaiya podejmie z powrotem badania jej snów, wcześniej zajmowały się nią również inne Aes Sedai, nie udało im się jednak stwierdzić w przekonujący sposób, czy Egwene jest Śniącą, jak to podejrzewała Anaiya. Jej sny stawały się coraz bardziej kłopotliwe od czasu, gdy opuściły Równinę Almoth. Oprócz snów o Seanchanach — a z nich wciąż budziła się zlana potem — coraz częściej śniła o Rundzie. Rund uciekający. Uciekający w kierunku czegoś, ale również uciekający przed czymś.

Wytężyła wzrok, spoglądając w kierunku Tar Valon. Anaiyu czeka tam na nią.

„I Galad, zapewne również. — Mimowolnie pokraśniała i spróbowała wygnać go ze swoich myśli. — Myśl o pogodzie. Myśl o czymkolwiek innym. Światłości, ale myśleć o nim jest tak przyjemnie”.

Pora roku była wczesna, zima stanowiła wciąż niedawne wspomnienie, śniegi pokrywały jeszcze Górę Smoka, ale tutaj, poniżej, już topniały. Świeże źdźbła przebijały się przez brązową powłokę zeszłorocznej trawy, a tam gdzie z rzadka rozsiane na szczytach wzgórz rosły drzewa, można było dostrzec świeże pędy tegorocznych roślin. Po zimie spędzonej w podróży, całych dniach uwięzienia z powodu burzy w jakiejś wiosce lub obozowisku, albo przedzierania się w śniegu sięgającym po końskie brzuchy, kiedy między wschodem a zachodem słońca udawało im się pokonać mniejszą odległość niźli pieszo w ciągu połowy tego czasu przy lepszej pogodzie, dobrze było zobaczyć oznaki nadchodzącej wiosny.

Egwene odrzuciła swój gruby, wełniany płaszcz do tyłu, opadła w głębokie siodło i wygładziła suknie niecierpliwym gestem. Spojrzenie jej ciemnych oczu wyrażało niesmak. Zbyt długo już nosiła tę suknię, własnoręcznie rozciętą i zszytą na dole w celu ułatwienia konnej jazdy, ale jedyna zapasowa była jeszcze bardziej paskudna. Ponadto w tym samym kolorze, wstrętna ciemna szarość Wziętych na Smycz. Wiele tygodni temu, gdy zaczynały swą podróż do Tar Valon, do wyboru miała jednak tylko tę barwę albo nic.

— Przysięgam, że nigdy już nie założę szarego, Bela zwróciła się do swego kudłatego wierzchowca, klepiąc klacz po szyi.

„I tak nie będę miała żadnego wyboru, gdy wrócimy do Białej Wieży” — pomyślała.

W Wieży wszystkie nowicjuszki nosiły białe suknie.

— Znowu mówisz do siebie? — zapytała Nynaeve, podjeżdżając bliżej na swym gniadoszu.

Obie kobiety były równego wzrostu i podobnie ubrane, ale różnica wzrostu ich wierzchowców powodowała, że była Wiedząca z Pola Emonda wydawała się wyższa. Nynaeve zmarszczyła brwi i szarpnęła za gruby warkocz czarnych włosów zwisający jej przez ramię w taki sposób, jak zawsze, gdy była zdenerwowana lub zmartwiona, albo gdy przygotowywała się, by być szczególnie uparta, wyjątkowo, nawet jak na jej nieustępliwy charakter. Pierścień z Wielkim Wężem na jej palcu czynił z niej Przyjętą, jeszcze nie Aes Sedai, ale już o duży krok bliżej, niźli znajdowała się Egwene.

— Lepiej byłoby, gdybyś zwracała więcej uwagi na otoczenie.

Egwene powstrzymała swój język i nie odpowiedziała, że przecież rozglądała się, próbując dostrzec Tar Valon.

„Czy jej się wydaje, że staję w strzemionach tylko dlatego, iż nie lubię swego siodła?”

Nynaeve zbyt często zdawała się zapominać, że nie jest już Wiedzącą z Pola Emonda, zaś Egwene nie jest dzieckiem.

„Ale ona nosi pierścień, a ja nie. Jeszcze nie! Dla niej więc oznacza to, że nic się nie zmieniło”.

— Czy zastanawiałaś się, jak Moiraine traktuje Lana? — zapytała słodko i miała swój moment przyjemności, gdy Nynaeve ostro szarpnęła swój warkocz.

Przyjemność jednakże szybko się rozwiała. Raniące uwagi nie przychodziły jej w sposób naturalny, a jednocześnie wiedziała, że uczucia Nynaeve do strażnika można porównać do poszarpanego przez kociaka kłębka wełny. Ale Lan nie był kociakiem, a Nynaeve powinna coś zrobić z nim, zanim jej tępouparta wyniosłość spowoduje, iż wścieknie się do tego stopnia, że gotowa będzie go zabić.

Razem było ich sześcioro, wszyscy przyodziani byli wystarczająco zwykle, aby nie odstawać na tle mieszkańców wiosek i małych miasteczek, których spotykali po drodze, a jednak stanowili najdziwniejsze towarzystwo, jakie ostatnimi czasy przekroczyło Stepy Caralain, cztery kobiety, a na dodatek jeden z mężczyzn na noszach niesionych przez dwa konie. Koniom tym dodatkowo przytroczono do grzbietów juki z zapasami na dłuższe etapy podróży, kiedy to na ich drodze nie leżała żadna wioska.

„Sześcioro ludzi — pomyślała Egwene — a jak wiele tajemnic?”

Dzielili ze sobą więcej niż jeden sekret i to z rodzaju takich, które lepiej zatrzymać dla siebie, zapewne nawet również w Białej Wieży.

„W domu życie było prostsze”.

— Nynaeve, czy myślisz, że z Randem wszystko w porządku? I z Perrinem? — dodała szybko.

Nie miała już podstaw, by utrzymywać, iż pewnego dnia poślubi Randa, obecnie wszystkim, czego mogłaby oczekiwać, były właśnie takie próżne pretensje. Nie lubiła tej myśli — nie do końca jeszcze do niej przywykła — ale wiedziała, że to prawda.

— Twoje sny? Czy znowu męczą cię sny?

W głosie Nynaeve brzmiała troska, Egwene jednak nie była w nastroju do przyjmowania wyrazów współczucia.

Postarała się, aby jej głos zabrzmiał tak zwyczajnie, jak to tylko było możliwe.

— Z plotek, które słyszałyśmy, nie potrafię osądzić, co mole się dziać. To wszystko, co wiem, jawi się w sposób tak niejasny, tak zły.

— Wszystko zaczęło się źle dziać, od kiedy Moiraine wkroczyła w nasze życie. — Szorstko podsumowała Nynaeve. — Perrin i Rand...

Zawahała się, skrzywiła. Egwene pomyślała, że wszystko to, czym stał się Rand, Nynaeve przypisuje machinacjom Moiraine.

— Odtąd będą musieli sami o siebie zadbać. Obawiam się, że my same mamy czego się obawiać. Coś jest nie tak. Mogę to... wyczuć.

— Wiesz co? — zapytała Egwene.

— Czuję to, jakbym przeczuwała burzę. — Ciemne oczy Nynaeve uważnie wpatrywały się w niebo, czyste i błękitne, po którym płynęło tylko kilka rozproszonych chmur. Ponownie potrząsnęła głową. — Jakby nadchodziła burza.

Nynaeve zawsze potrafiła przepowiadać pogodę. Nazywano to słuchaniem wiatru, oczekując tej umiejętności po Wiedzącej z każdej wioski, choć w istocie wiele z nich nie miało o całej sprawie bladego pojęcia. Jednak od czasu opuszczenia Pola Emonda zdolności Nynaeve rozwinęły się, ulegając jednocześnie odmianie. Burze, które wyczuwała niekiedy, targały raczej ludźmi niż ziemią.

Egwene w zamyśleniu zagryzła dolną wargę. Nie mogą sobie pozwolić, by teraz coś je zatrzymało, albo opóźniło. ich podróż, nie po tym, jak dotarły tak daleko, nie u samych nieomal bram Tar Valon. Dla dobra Mata oraz z powodów, które jej umysł uznałby za znacznie ważniejsze niż życie jednego wiejskiego chłopca, przyjaciela jej dzieciństwa, których natomiast jej serce z pewnością nie oceniłoby tak wysoko. Spojrzała po pozostałych, zastanawiając się, czy ktokolwiek coś dostrzegł.

Verin Sedai, niska i pulchna, ubrana we wszelkie odcienie brązów, jechała zdając się zupełnie pogrążona w myślach, kaptur płaszcza nasunęła głęboko na czoło, tak że nieomal skrywał twarz, zajmowała miejsce w przodzie, ale jej koń szedł nie prowadzony i nie poganiany, swoim własnym krokiem. Należała do Brązowych Ajah, a one zazwyczaj bardziej troszczyły się o poszukiwanie wiedzy niż o cokolwiek innego w świecie. Egwene jednakże nie była zupełnie przekonana o całkowitej obojętności tamtej na świat zewnętrzny. Przyłączając się do nich, Verin głęboko utkwiła w sprawach tego świata.

Elayne, dziewczyna w wieku Egwene, również nowicjuszka, złotowłosa i niebieskooka — Egwene była ciemna — jechała z tyłu, obok noszy, na których leżał nieprzytomny Mat, odziana zresztą w takie same szarości jak Nynaeve i Egwene. Patrzyła na niego zmartwiona, wszystkie odczuwały podobnie. Mat od trzech dni nie podnosił się. Chudy, długowłosy mężczyzna, jadący po przeciwnej stronie noszy, zdawał się spoglądać wszędzie, nie dostrzegając jednak niczego, głębokie zmarszczki na jego twarzy znamionowały wysiłek koncentracji.

— Hurin — powiedziała Egwene, a Nynaeve przytaknęła.

Zwolniły, pozwalając koniom niosącym nosze dogonić je. Verin została z przodu.

— Czy czujesz coś, Hurin? — zapytała Nynaeve.

Elayne oderwała wzrok od Mata, w jej oczach rozbłysło nagłe zainteresowanie.

Czując wbite w siebie spojrzenia trojga kobiet, chudzielec poruszył się niespokojnie w swym siodle i potarł grzbiet długiego nosa.

— Kłopoty — odrzekł, grzecznie i niechętnie zarazem. — Sądzę, że może... kłopoty.

Łowca złodziei króla Shienaru nie nosił czuba, na jaki w tamtych stronach zazwyczaj wojownicy strzygli włosy, jednakże wiszący u pasa krótki miecz i zębaty łamacz mieczy nosiły ślady częstego użytku. Lata doświadczeń rozwinęły w nim jakiś talent wyczuwania złoczyńców, szczególnie tych, którzy dopuszczali się przemocy.

Dwukrotnie w czasie tej podróży doradził im opuszczenie danej wioski po pobycie nie trwającym nawet godziny. Za pierwszym razem wszystkie odmówiły, tłumacząc się nadmiernym zmęczeniem, ale nim minęła noc, karczmarz i dwóch mężczyzn z wioski próbowało zarżnąć ich podczas snu. Byli tylko zwykłymi złodziejami, nie zaś Sprzymierzeńcami Ciemności, połakomili się na ich konie i domniemaną zawartość juków oraz toreb. Ale reszta mieszkańców wioski wiedziała o wszystkim i najwyraźniej uważała obcych za swój sprawiedliwy łup. Zostali zmuszeni do ucieczki przez motłoch wymachujący styliskami toporów i widłami. Za drugim razem Verin nakazała jechać dalej, gdy tylko Hurin się odezwał.

Ale łowca złodziei zawsze był ostrożny, kiedy zwracał się do swoich towarzyszy. Z wyjątkiem Mata, kiedy jeszcze tamten mógł mówić — obaj żartowali często i grali w kości, kiedy żadnej z kobiet nie było w pobliżu. Egwene sądziła, iż powodem jego niepokoju może być konieczność samotnego przebywania w towarzystwie Aes Sedai oraz trzech kobiet przygotowujących się do zostania pełnymi siostrami. Niektórzy mężczyźni woleliby raczej uczestniczyć w boju, niźli stanąć przed obliczem Aes Sedai.

— Jaki rodzaj kłopotów? — zapytała Elayne.

Powiedziała to dosyć lekkim tonem, ale była w nim tak wyraźnie wyczuwalna nuta oczekiwania, iż odpowiedź zostanie jej udzielona i to do tego natychmiast, że Hurin otworzył usta.

— Czuję... — Przerwał zaraz i zamrugał, jakby zaskoczony, jego wzrok wędrował od jednej kobiety do drugiej. — Po prostu czuję coś — rzekł na koniec. — To... przeczucie. Widziałem ślady, wczoraj i dzisiaj. Wiele koni. Dwadzieścia lub trzydzieści idących w tę stronę, tyleż samo w drugą. To wszystko. Przeczucie. Ale mówię wam, że oznacza to kłopoty.

Ślady? Egwene ich nie dostrzegła. Nynaeve powiedziała ostro:

— Nie dostrzegłam w nich niczego, co mogłoby być przyczyną zmartwień. — Nynaeve z dumą twierdziła o sobie, że jest równie dobrym tropicielem jak każdy mężczyzna. — Pochodziły sprzed wielu dni. Dlaczego sądzisz, że oznaczają kłopoty?

— Po prostu sądzę, że może tak być — powiedział powoli Hurin, tak jakby chciał coś jeszcze dodać. Spuścił oczy, potarł nos i głęboko wciągnął powietrze. — Dawno temu już minęliśmy ostatnią wioskę — wymamrotał. — Kto wie, jakie wieści z Falme wyprzedziły nas po drodze? Możemy nie doznać tak życzliwego powitania, jakiego się spodziewamy. Sądzę, że ci ludzie mogą być rozbójnikami, zabójcami. Powinniśmy się strzec, tak sądzę. Gdyby Mat trzymał się na nogach, mógłbym jechać do przodu, na zwiady, ale w takiej sytuacji lepiej chyba będzie, jeżeli nie zostawię was samych.

Brwi Nynaeve uniosły się do góry.

— Czy uważasz, że same nie potrafimy o siebie zadbać?

— Jedyna Moc na nic się wam nie przyda, jeżeli ktoś zabije was, zanim zdążycie jej użyć — powiedział Hurin, patrząc na wysoki łęk swego siodła. — Bardzo przepraszam, ale sądzę, że... że przez pewien czas pojadę obok Verin Sedai.

Pognał konia naprzód, zanim któraś z nich zdążyła przemówić powtórnie.

— A oto niespodzianka — zauważyła Elayne, gdy Hurin zwolnił w niewielkiej odległości od Brązowej siostry. Verin zdawała się nie bardziej go zauważać niż resztę otoczenia, jemu zaś taka sytuacja najwyraźniej odpowiadała. — Trzymał się od Verin tak daleko, jak to tylko było możliwe, nawet kiedy już opuściliśmy Głowę Tomana. Zawsze spoglądał na nią w taki sposób, jakby bał się tego, co może zaraz powiedzieć.

— Szacunek dla Aes Sedai nie musi zaraz oznaczać, że się ich boi — zauważyła Nynaeve, a po chwili dodała niechętnie — że się nas boi.

— Jeżeli on uważa, że grożą nam jakieś kłopoty, powinnyśmy go wysłać na zwiady. — Egwene wciągnęła głęboko powietrze i obdarzyła kobiety spojrzeniem tak pozbawionym wyrazu, jak to tylko możliwe. — Jeżeli przydarzą się nam jakieś kłopoty, jesteśmy w stanie lepiej się obronić, niżby on potrafił, mając setkę żołnierzy za sobą.

— On o tym nie wie — zwróciła uwagę Nynaeve, tonem pozbawionym emocji — a ja nie mam zamiaru mu mówić. Ani nikomu innemu.

— Mogę sobie wyobrazić, co Verin miałaby na ten temat do powiedzenia. — W głosie Elayne brzmiał niepokój. — Chciałabym mieć choć odrobinę pojęcia, ile ona właściwie wie. Egwene, nie wiem, czy moja matka będzie w stanie mi pomóc, gdy Amyrlin się dowie, w jeszcze większym stopniu dotyczy to was dwóch. Nie wiem nawet, czy w ogóle spróbuje. — Matka Elayne była królową Andoru. — Była w stanie nauczyć się niewiele o Mocy, zanim opuściła Białą Wieżę, a jednak żyła, jakby wyniesiono ją do godności pełnej siostry.

— Nie możemy pokładać naszej nadziei w Morgase oznajmiła Nynaeve. — Ona jest w Caemlyn, a my będziemy w Tar Valon. Nie, możemy się znaleźć w wystarczających kłopotach, ze względu na to, w jaki sposób wyjechałyśmy, niezależnie od tego, co przywozimy z powrotem. Najlepiej będzie, jeżeli będziemy siedzieć cicho, zachowywać się pokornie i nie robić nic, by zwracać na siebie więcej uwagi, niźli to już miało miejsce.

Innym razem Egwene śmiałaby się z samego wyobrażenia Nynaeve zachowującej się pokornie. Nawet Elayne potrafiłaby to zrobić lepiej. Teraz jednak nie było jej do śmiechu.

— A jeżeli Hurin ma rację? Jeśli zostaniemy zaatakowane? Nie potrafi obronić nas przed dwudziestoma czy trzydziestoma ludźmi, a gdy będziemy czekać, aż Verin coś zrobi, możemy dawno już być martwe. Sama powiedziałaś, że wyczuwasz burzę w powietrzu, Nynaeve.

— Rzeczywiście? — zapytała Elayne. Rudozłote loki zafalowały, gdy potrząsnęła głową. — Verin nie spodoba się, jeśli my... — Urwała. — Cokolwiek spodoba się, albo nie spodoba Verin, być może będziemy musiały.

— Zrobię, co musi być zrobione — ucięła ostro Nynaeve — gdy coś rzeczywiście trzeba będzie zrobić, a wy dwie będziecie uciekać, gdy się okaże to konieczne. W Białej Wieży mogą sobie ile chcą plotkować o waszych możliwościach, ale nie sądzę, by nie miały was obu ujarzmić, jeżeli Tron Amyrlin albo Komnata Wieży uznają, że jest to konieczne.

Egwene z trudem przełknęła ślinę.

— Jeżeli za to mają nas ujarzmić — powiedziała słabym głosem — w takim razie ciebie to również czeka. Powinnyśmy uciec razem albo działać razem. Hurin miał rację w tym, co powiedział przed chwilą. Jeżeli chcemy przeżyć po to, by doczekać kłopotów, jakie spodziewamy się zastać w Wieży, możemy być zmuszone... zrobić to, co będzie konieczne.

Egwene zadrżała. Ujarzmiona. Odcięta od saidara, żeńskiej połowy Prawdziwego Źródła. Jedynie kilka Aes Sedai kiedykolwiek ściągnęło na siebie taką karę, jednakże były czyny, za które Wieża domagała się ujarzmienia. Od nowicjuszek wymagano, by wyuczyły się na pamięć imion każdej ujarzmionej Aes Sedai oraz popełnionych przez nie zbrodni.

Cały czas wyczuwała Źródło, tu i teraz, tuż za granicą pola widzenia, niczym południowe słońce zaglądające jej przez ramię. Jeżeli zdarzało się, a zdarzało się dosyć często, że nie pochwyciła niczego, starając się dotknąć saidara, pragnienie wciąż w niej trwało. Im częściej jednak sięgała poń, tym bardziej tego pragnęła, pragnęła przez cały czas, nie dbając, co Sheriam Sedai, Mistrzyni Nowicjuszek, mówiła o niebezpieczeństwach nadmiernego zagłębiania się we wrażeniach, jakie dawała Jedyna Moc. Być od niego odciętą, wciąż zdolną do wyczuwania go, ale nigdy już go nie dotknąć...

Obie pozostałe kobiety najwyraźniej również straciły ochotę do rozmowy.

Aby pokryć drżenie, które ją opanowało, pochyliła się w siodle nad łagodnie rozkołysanymi noszami. Koce Mata były splątane, odsłaniały rzeźbiony sztylet w złotej pochwie, z rękojeścią zwieńczoną rubinem wielkości gołębiego jaja. Uważając, by nie dotknąć sztyletu, naciągnęła koce ponownie na jego dłoń. Był jedynie kilka lat starszy od niej, ale zapadnięte policzki i ziemista cera postarzały go. Chrapliwy oddech ledwie unosił piersi. Zniszczony, skórzany worek leżał tuż przy jego boku. Przesunęła koce, tak by go również przykrywały.

„Musimy dowieźć Mata do Wieży — pomyślała. No i worek.”

Nynaeve również pochyliła się nad nieprzytomnym, przykładając mu dłoń do czoła.

— Coraz bardziej gorączkuje. — W jej głosie brzmiał niepokój. — Gdybym tylko miała korzeń nietrapki oraz żywokost.

— Być może Verin mogłaby spróbować ponownie uzdrawiania — zaproponowała Elayne.

Nynaeve potrząsnęła głową. Przygładziła włosy Mata i westchnęła, potem wyprostowała się w siodle.

— Mówi, że zrobiła już wszystko, by utrzymać go przy życiu, a ja jej wierzę. Ja... próbowałam sama go uzdrowić zeszłej nocy, ale nic się nie zdarzyło.

Elayne wstrzymała oddech.

— Sheriam Sedai mówiła, że nie wolno nam próbować uzdrawiania, dopóki po sto razy nie przerobimy tego pod nadzorem nauczycielki.

— Mogłaś go zabić — powiedziała ostro Egwene.

Nynaeve parsknęła głośno.

— Uzdrawiałam, zanim w ogóle pomyślałam o wyjeździe do Tar Valon, nawet jeśli nie wiedziałam, że właśnie to robię. Ale wygląda na to, że potrzebuję swoich lekarstw, żeby to zadziałało. Gdybym miała choć odrobinę nietrapki. Nie wydaje mi się, by zostało mu dużo czasu. Godziny, może.

Egwene pomyślała, że w jej głosie można wyczytać tyleż samo zmartwienia stanem Mata, ile wiedzą na temat tego stanu. Ponownie zastanowiła się, dlaczego właściwie Nynaeve zdecydowała się pojechać na nauki do Tar Valon: Nauczyła się przenosić zupełnie bezwiednie, nawet jeśli nie zawsze była w stanie kontrolować sam akt i przetrwała kryzys, który zwykł zabijać trzy z czterech kobiet, które uczyły się bez przewodnictwa Aes Sedai. Nynaeve powiadała, że chciała się nauczyć więcej, często jednak wydawała się tak niechętna jak dziecko, któremu aplikuje się korzeń baraniego języka.

— Wkrótce dowieziemy go do Tar Valon — próbowała pocieszyć ją Egwene. — Tam będą w stanie go uzdrowić. Amyrlin zajmie się nim. Wszystkim się zajmie.

Nie spojrzała nawet w kierunku noszy Mata i miejsca gdzie w jego nogach koc zakrywał torbę. Pozostałe kobiety również z rozmysłem unikały spoglądania w tamtą stronę. Były tajemnice, których pozbędą się z ulgą.

— Jeźdźcy — oznajmiła nagle Nynaeve, ale Egwene zobaczyła ich w tym samym momencie.

Ponad dwudziestu jeźdźców pojawiło się na szczycie niskiego wzniesienia przed nimi, białe płaszcze łopotały, kiedy galopem pędzili w ich kierunku.

— Synowie Światłości. — Elayne wypluła to z siebie jak przekleństwo. — Sądzę, że właśnie napotkałyśmy twoją burzę i Hurinowe kłopoty.

Verin ściągnęła cugle swego wierzchowca, jednocześnie kładąc dłoń na ramieniu Hurina, który już się sposobił do miecza. Egwene dotknęła lekko pierwszego z koni idących z noszami, który zatrzymał się tuż za zażywną Aes Sedai.

— Pozwólcie, że ja z nimi porozmawiam, dzieci — powiedziała pogodnie Aes Sedai, zdejmując jednocześnie z głowy kaptur i odsłaniając siwe włosy. Egwene nie miała pojęcia, ile właściwie lat może mieć Verin, sądziła, że tamta mogłaby być jej babką, jednak siwe pasma we włosach stanowiły jedyną oznakę wieku u Aes Sedai. — I cokolwiek zechciałybyście zrobić, nie dajcie się im rozgniewać.

Twarz Verin była równie spokojna jak jej głos. Egwene wydało się jednak, iż Aes Sedai mierzy wzrokiem odległość od Tar Valon. Widać już było szczyty wież oraz zawieszony w górze most, łukiem przecinający rzekę, wysoki na tyle, by mogły przepływać pod nim statki handlowe, które kursowały po rzece.

„Wystarczająco blisko, by zobaczyć — pomyślała Egwene — ale dostatecznie daleko, by nic z tego nie przyszło”.

Przez krótki moment zdawało jej się, iż nadjeżdżający jeźdźcy zechcą wykonać na nich szarżę, ale ich przywódca podniósł dłoń i gwałtownie ściągnęli wodze. Zatrzymali się ledwie czterdzieści kroków przed nimi, wzniecając spod kopyt obłok ziemi i kurzu.

Nynaeve wymruczała coś gniewnie pod nosem, a Elayne usiadła sztywna i pełna dumy, jakby nieomal chciała zwymyślać Białe Płaszcze za brak manier. Hurin opierał wciąż dłoń na rękojeści miecza, zdawał się gotów wyciągnąć go w obronie kobiet, nie bacząc na to, co powiedziała Verin. Verin lekko pomachała dłonią przed twarzą, aby odegnać kurz. Jeźdźcy w białych płaszczach ustawili się w łuk, zdecydowani zablokować im przejazd.

— Dwie wiedźmy z Tar Valon, o ile mnie oczy nie mylą, czy tak? — zaczął dowódca z nieznacznym uśmiechem, który ściągał mu twarz. W jego oczach lśniła arogancja, jakby znał jakąś prawdę, której pozostali głupcy niebyli w stanie dostrzec. — I dwie młode larwy oraz dwa pieski łańcuchowe, jeden chory, a drugi stary.

Hurin zjeżył się, ale Verin go powstrzymała.

— Dokąd jedziecie? — zażądał odpowiedzi Biały Płaszcz.

— Przybywamy z zachodu — odrzekła łagodnie Verin. — Jedźcie dalej swoją drogą i pozwólcie nam przejechać. Synowie Światłości nie mają na tych terenach żadnej władzy.

— Synowie Światłości mają władzę wszędzie tam, gdzie panuje Światłość, a gdzie jej nie ma, tam ją krzewimy. Odpowiedz na moje pytanie! Czy też muszę zabrać cię do swego obozu, a tam będziesz odpowiadać przed Śledczymi?

Mat nie zniesie żadnej dłuższej zwłoki, musi natychmiast otrzymać pomoc w Tar Valon. A co ważniejsze — Egwene skrzywiła się na samą myśl, że potrafi tak wartościować co ważniejsze, nie mogą pozwolić sobie, by zawartość tej torby wpadła w ręce Białych Płaszczy.

— Odpowiedziałam ci — kontynuowała Verin, wciąż spokojnym głosem — i to dużo grzeczniej niżby ci się należało. Czy naprawdę sądzisz, że potrafisz nas zatrzymać?

Niektórzy z Białych Płaszczy unieśli swe łuki, jakby wypowiedziała wyzwanie, ona jednak nie zrażona ciągnęła dalej, nie podnosząc nawet odrobinę głosu.

— W niektórych krajach wasze groźby mogą mieć jakieś znaczenie, ale nie tutaj, w zasięgu wzroku od Tar Valon. Czy rzeczywiście uważasz, że w tym miejscu będzie ci wolno wyrządzić najmniejszą choćby krzywdę, Aes Sedai?

Oficer poruszył się niespokojnie w swym siodle, jakby nagle zwątpił w możliwość poparcia czynem wypowiedzianych słów. Potem obejrzał się na swoich ludzi — albo po to, by upewnić się co do ich poparcia, albo dlatego, żeby przypomnieć sobie, iż na niego patrzą — i wziął się w garść.

— Nie boję się twoich sztuczek Sprzymierzeńca Ciemności, wiedźmo. Odpowiedz mi albo odpowiesz przed Śledczymi.

Jego głos nie rozbrzmiewał już z taką siłą, jak poprzednio.

Verin otworzyła usta, jakby przygotowując się na dalsze prowadzenie tej bezsensownej pogaduszki, ale zanim zdążyła przemówić, Elayne wysunęła się naprzód, a w jej głosie rozbrzmiał ton rozkazu.

— Jestem Elayne, Córka-Dziedziczka Andoru. Jeżeli natychmiast nie ustąpicie nam z drogi, będziesz odpowiadał przed królową Morgase, Biały Płaszczu!

Verin aż syknęła ze złości.

Biały Płaszcz przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, ale potem roześmiał się.

— Tak sądzisz, nieprawdaż? Być może ze zdumieniem przekonasz się, że Morgase nie darzy już wiedźm taką miłością, dziewczyno. Jeżeli odbiorę im ciebie i przywiozę do domu, tylko mi za to podziękuje. Lord Kapitan Eamon Valda będzie bardzo zadowolony z możliwości porozmawiania z tobą, Córko-Dziedziczko Andoru.

Podniósł dłoń, ale czy to chcąc gestem podkreślić swe słowa, czy też, aby dać znak swoim ludziom, tego Egwene nie potrafiła powiedzieć. Niektórzy z Białych Płaszczy pochwycili wodze.

„Nie ma na co już czekać — pomyślała. — Nie dam ponownie zakuć się w łańcuchy!”

Otworzyła się na Jedyną Moc. Było to proste ćwiczenie, a w wyniku długiej praktyki powiodło się jej zdecydowanie szybciej niż na początku, kiedy spróbowała po raz pierwszy. W mgnieniu oka opróżniła umysł ze wszystkich myśli i emocji, pozostawiając tylko pojedynczą różę, unoszącą się w pustce. To ona była tą różą i otwierała się na światło, otwierała się na saidara, żeńską połowę Prawdziwego Źródła. Moc zalała ją, grożąc uniesieniem. Było to tak, jakby przepełniło ją światło, Światłość, jak bycie jednym ze Światłością we wspaniałej ekstazie. Zmagała się teraz z wabiącą potęgą strumienia, aby nie dać się przepełnić; skupiła uwagę na ziemi pod kopytami wierzchowca oficera Białych Płaszczy. Na małym skrawku ziemi, nie miała ochoty nikogo zabijać.

„Nie weźmiesz mnie!”

Dłoń mężczyzny wciąż trwała zawieszona w górze. Grunt przed nim z wyciem eksplodował, unosząc w górę, na wysokość jego głowy, fontannę ziemi i skały. Koń Białego Płaszcza kwiknął, stanął dęba, a on sam stoczył się na ziemię bezwładnie jak worek.

Zanim runął, Egwene już skupiła się na pozostałych Białych Płaszczach, ziemia wytrysnęła kolejną eksplozją. Bela dała kilka kroków w bok, ale kolanami i wodzami zachowywała pełną kontrolę nad klaczą, nawet o tym nie myśląc. Owinięta w pustkę, zdziwiła się na widok trzeciej eksplozji, która nie była jej dziełem, a potem czwartej. W odległy sposób świadoma była obecności Nynaeve i Elayne, obie otaczała poświata, która dowodziła, że również objęły saidara, zostały objęte przez niego. Aury tej nie dostrzegłby nikt prócz kobiet potrafiących przenosić, jednak rezultaty widoczne były dla wszystkich. Eksplozje nękały Synów Światłości ze wszystkich stron, zasypując ich ziemią, przeszywając hałasem, wzniecając popłoch wśród koni.

Hurin rozglądał się wokół siebie z otwartymi ustami, najwyraźniej równie przerażony jak tamci, desperacko starał się pohamować popłoch wśród koni. Verin spoglądała na wszystko szeroko rozwartymi oczyma, w których błyszczało zdziwienie i gniew. Jej usta poruszały się z wściekłością, ale cokolwiek mówiła, ginęło pośród grzmotu.

I wtedy Białe Płaszcze rzuciły się do ucieczki, niektórzy w panice porzucali swe łuki i gnali, jakby sam Czarny ich gonił. Wszyscy, prócz młodego oficera, który zbierał się z ziemi. Ze zgarbionymi plecami wstał wreszcie, tocząc dookoła oczami. Płaszcz miał powalany ziemią, podobnie zresztą jak twarz, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi.

— Zabij mnie więc, wiedźmo — odezwał się drżącym głosem. — Dalej. Zabij mnie, jak zabiłaś mojego ojca!

Aes Sedai zignorowała go. Jej uwagę w całości zaprzątały towarzyszki podróży. Uciekając jak jeden mąż, Białe Płaszcze zniknęli za tym samym wzgórzem, z którego nadjechali, jakby oni również zapomnieli o swoim oficerze. Żaden się nawet nie obejrzał. Koń oficera pobiegł za nimi.

Pod rozjuszonym spojrzeniem Verin, Egwene oswobodziła saidara, powoli, niechętnie. To było zawsze trudne, pozwolić mu odejść. Nawet wolniej jeszcze zniknęła poświata wokół Nynaeve. Tamta wpatrywała się z grymasem w ściągniętą twarz stojącego przed nimi Białego Płaszcza, jakby mógł wciąż być zdolny do jakiegoś podstępu. Elayne wyglądała na wstrząśniętą tym, co zrobiły.

— Co wy narobiłyście — zaczęła Verin, przerwała jednak wkrótce, by wziąć głębszy oddech. Spojrzeniem objęła wszystkie trzy naraz. — To, co zrobiłyście, to jest zbrodnia. Zbrodnia! Aes Sedai nie używa Jedynej Mocy jako broni przeciwko komukolwiek prócz Pomiotu Cienia, albo w ostatecznej potrzebie obrony swego życia. Trzy Przysięgi...

— Byli gotowi nas zabić — wtrąciła się zapalczywie Nynaeve. — Zabić nas albo zabrać na tortury. Wydawał właśnie rozkaz.

— Tak... tak naprawdę, to nie użyłyśmy Jedynej Mocy jako broni, Verin Sedai. — Elayne zadarła wysoko podbródek, ale głos jej drżał. — Nikogo nie skrzywdziłyśmy, nawet nie próbowałyśmy nikogo skrzywdzić. Z pewnością...

— Rozmawiając ze mną, nie będziesz dzielić włosa na czworo! — warknęła Verin. — Kiedy zostaniesz pełną Aes Sedai... jeżeli zostaniesz pełną Aes Sedai!... wówczas będziesz zmuszona przestrzegać Trzech Przysiąg, ale nawet od nowicjuszek oczekuje się, że będą żyć tak, jakby te przysięgi już były dla nich wiążące.

— A co z nim? — Nynaeve wskazała gestem oficera Białych Płaszczy, który wciąż stał tam, gdzie poprzednio, wyglądając na zupełnie ogłuszonego. Jej twarz była napięta jak skóra na bębnie, wyglądała na równie wściekłą, co Aes Sedai. — Miał zamiar wziąć nas w niewolę. Mat umrze, jeśli szybko nie dotrzemy do Wieży, a... a...

Egwene wiedziała, czego Nynaeve nie chce powiedzieć głośno.

„A my nie możemy pozwolić, by ten worek wpadł w czyjekolwiek ręce prócz Amyrlin”.

Verin obrzuciła Białego Płaszcza zmęczonym spojrzeniem.

— On próbował nas tylko zastraszyć, dziecko. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zmusi nas, byśmy poszły, dokąd nie zechcemy, bez narażania się na kłopoty, na które nigdy by nie przystał. Nie tutaj, nie w zasięgu wzroku od Tar Valon. Mając trochę czasu i wkładając w to odrobinę cierpliwości, przekonałabym go, żeby nas przepuścił. Och, mógłby swobodnie spróbować nas zabić, jeżeli zrobiłby to z zasadzki, ale żaden Biały Płaszcz, odrobinę chociaż mądrzejszy od kozła, nie poważy się otwarcie podnieść ręki na Aes Sedai, która zdaje sobie sprawę z jego obecności. Zobaczcie, co narobiłyście! Jakie historie opowiedzą ci ludzie i jaką one wyrządzą nam krzywdę?

Twarz oficera poczerwieniała, gdy napomknęła o zasadzce.

— Nie jest tchórzostwem nie wyzywać otwarcie mocy, które spowodowały, że Pękł Świat — wybuchnął. — Wy wiedźmy chcecie ponownie doprowadzić do tego, by Pękł Świat, albowiem działacie w służbie Czarnego!

Verin potrząsnęła głową, w jej oczach lśnił wyraz zmęczonego niedowierzania.

Egwene zapragnęła cofnąć przynajmniej część szkód, które spowodowała.

— Bardzo mi przykro z powodu tego, co zrobiłam powiedziała, zwracając się do oficera. Była zadowolona, że nie wiąże jej przysięga nie wypowiadania kłamstw, jak to jest w przypadku pełnych Aes Sedai, ponieważ to, co miała do powiedzenia w najlepszym przypadku stanowiło prawdę połowiczną. — Nie powinnam tego robić i przepraszam za to, co się stało. Pewna jestem, że Verin Sedai uzdrowi twoje skaleczenia.

Cofnął się o krok, jakby zaproponowano mu obdarcie żywcem ze skóry, a Verin parsknęła głośno.

— Przebyłyśmy długą drogę — ciągnęła dalej Egwene — aż z Głowy Tomana i gdybym nie była tak zmęczona, nigdy nie...

— Bądź cicho, dziewczyno! — wykrzyknęła Verin w tej samej chwili, gdy Biały Płaszcz warknął:

— Głowa Tomana? Falme! Byłyście w Falme.

Cofnął się chwiejnie kolejny krok i na poły wyciągnął miecz z pochwy. Z wyrazu jego twarzy Egwene nie potrafiła osądzić, czy chce zaatakować, czy się bronić. Hurin podjechał bliżej do Białego Płaszcza, z dłonią na łamaczu mieczy, ale mężczyzna o wąskiej twarzy perorował dalej, zapluwając się z wściekłości.

— Mój ojciec zginął w Falme! Byar mi powiedział! Wy, wiedźmy, zabiłyście go dla waszego fałszywego Smoka! Postaram się, abyście odpowiedziały za to głową! Dopatrzę, byście sczezły!

— Gwałtowne dzieci — westchnęła Verin. — Niemalże równie straszne jak chłopcy, których tak często ponoszą słowa. Idź ze Światłością, mój synu — zwróciła się do Białego Płaszcza.

Bez jednego więcej słowa poprowadziła je za sobą, objeżdżając mężczyznę dookoła, ale jego krzyki goniły ich.

— Nazywam się Dain Bornhald! Zapamiętajcie to, Sprzymierzeńcy Ciemności! Doprowadzę do tego, że lękać się będziecie mojego imienia! Zapamiętajcie moje imię!

Kiedy krzyki Bornhalda ścichły z tyłu, przez pewien czas jechały w milczeniu. Na koniec Egwene przerwała ciszę, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

— Próbowałam tylko ratować jakoś sytuację.

— Uratować! — wymruczała Verin. — Musisz się nauczyć, że jest czas, by mówić całą prawdę i czas, kiedy należy pilnować swego języka. Jest to ostatnia z lekcji, które musisz pojąć, ale ważna, jeśli masz zamiar żyć wystarczająco długo, aby nosić szal pełnej siostry. Czy nie przyszło ci do głowy, że nazwa Falme mogła nas wyprzedzić?

— Dlaczego miałoby to jej przyjść do głowy? — zapytała Nynaeve. — Ze wszystkich ludzi, których spotkałyśmy dotąd, nikt nie wiedział więcej prócz zwykłych plotek, jeśli w ogóle, a w ciągu ostatniego miesiąca prześcignęłyśmy nawet plotki.

— Czy myślisz, że wszystkie wiadomości podążają tymi samymi drogami, co my? — zareplikowała Verin. — Jechałyśmy wolno. Plotki podróżują na skrzydłach po setce ścieżek. Zawsze bądź przygotowana na najgorsze, dziecko, tym sposobem czekają cię tylko przyjemne niespodzianki.

— Co on miał na myśli, mówiąc o mojej matce? — zapytała nagle Elayne. — Musiał kłamać. Nigdy nie zwróciłaby się przeciwko Tar Valon.

— Królowe Andoru zawsze były przyjaciółkami Tar Valon, ale wszystkie rzeczy zmieniają się. — Twarz Verin była na powrót spokojna, w jej głosie jednak pobrzmiewało napięcie. Odwróciła się w siodle i objęła ich wszystkich spojrzeniem, trzy młode kobiety, Hurina, Mata na noszach. — Świat jest pełen dziwności i żadnej w nim stałości.

Wspięły się na wzgórze, przed ich wzrokiem odsłoniła się wioska, żółte, kryte dachówką dachy skupiały się wokół mostu wiodącego do Tar Valon.

— Teraz musicie się rzeczywiście pilnować — oznajmiła im Verin. — Teraz rozpoczyna się prawdziwe niebezpieczeństwo.

Загрузка...