Przechylony przez nadburcie, Mat patrzył, jak obwarowane murami miasto Aringill przybliża się miarowo po każdym uderzeniu wioseł, które pchały „Szarą Mewę” w kierunku smołowanych, drewnianych doków. Na przystani chronionej przez wysokie, kamienne skrzydła murów wbijających się w rzekę, mrowiło się mnóstwo ludzi, jeszcze więcej wysiadało z łodzi rozmaitych rozmiarów, przycumowanych wzdłuż nabrzeży. Niektórzy pchali taczki, inni ciągnęli sanie lub wozy na wysokich kołach, wszystkie załadowane stosami mebli i przywiązanych kufrów, większość jednak niosła tobołki na plecach, jeśli w ogóle dźwigali ciężary. Nie wszyscy uwijali się pośpiesznie wokół swoich spraw. Grupki mężczyzn i kobiet zbierały się niepewnie, dzieci z płaczem przywierały do ich nóg. Żołnierze w czerwonych kaftanach i lśniących napierśnikach nieprzerwanie próbowali zmusić ich, by przeszli z doków do miasta, większość gromadzących się na nabrzeżu wydawała się jednak nazbyt przestraszona, by ruszać dalej.
Mat odwrócił się i osłaniając oczy, spojrzał na rzekę, którą właśnie przypłynęli. Po raz pierwszy od czasu opuszczenia Tar Valon widział Erinin tak zatłoczoną. W zasięgu wzroku dostrzec mógł przynajmniej tuzin płynących łodzi, od długiego, ostrodziobego splintera, pnącego się w górę rzeki pod prąd, pchanego dwoma trójkątnymi żaglami, do szerokiego, pełnodziobego statku z kwadratowymi żaglami, wytrwale płynącego z nurtem ku północy.
Niemalże połowa statków, które widział nie miała nic wspólnego z handlem rzecznym. Dwa statki o szerokich, pustych pokładach ospale poruszały się w poprzek nurtu, w kierunku mniejszego miasteczka na przeciwnym brzegu, podczas gdy trzy inne płynęły do Aringill, z ludźmi upakowanymi na pokładach jak baryłki z rybą. Zachodzące słońce, wciąż jednak jeszcze zawieszone wysoko nad horyzontem, ocieniało sztandar, powiewający nad tym miasteczkiem. Brzeg był cairhieński, nie musiał jednak widzieć godła na sztandarze, by wiedzieć, że jest to Biały Lew Andoru. Wystarczająco wiele mówiono o tym w tych kilku andorańskich wioskach, gdzie „Szara Mewa” na krótko się zatrzymywała.
Potrząsnął głową. Polityka go nie interesowała.
„Przynajmniej dopóki nie wmawiają mi bez przerwy, że jestem Andoraninem, wyłącznie z powodu jakiejś mapy. Niech sczeznę, mogą nawet spróbować zmusić mnie, bym walczył w ich przeklętej armii, jeśli to cairhieńskie zamieszanie zacznie się rozszerzać. Słuchać rozkazów. Światłości!”
Wstrząsnął nim dreszcz, po chwili odwrócił się w stronę Aringill. Bosi marynarze z „Szarej Mewy” przygotowywali cumy, by podać je stojącym na nabrzeżu.
Kapitan Mallia obserwował go, stojąc za rumplem. Nigdy nie zrezygnował z wysiłków, by wkraść się w ich łaski i wykryć jaki jest cel ich ważnej misji. Mat pokazał mu na koniec zapieczętowany list, który wiózł od Córki-Dziedziczki do Królowej. Osobista wiadomość od córki dla matki, nic więcej. Z całych wyjaśnień Mallia zdawał się słyszeć jedynie słowa: „królowa Morgase”.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Głęboka kieszeń mieściła dwie sakiewki, grubsze niż wówczas, gdy wsiadał na pokład statku, luźnych monet miał więcej, niż zmieściłoby się w kolejnych dwu. Jego szczęście nie było już tak niesamowite jak tej pierwszej, przedziwnej nocy, kiedy kości i wszystko dookoła zdawało się szaleć, ale wciąż było wystarczająco dobre. Po upływie trzech nocy, Mallia zrezygnował z okazywania swej przyjaźni poprzez wspólną grę, niemniej w tym czasie jego kuferek z pieniędzmi stał się już lżejszy. Po Aringill ubędzie z niego jeszcze. Musiał tutaj odnowić zapasy prowiantu — Mat spojrzał na ludzi gniotących się w dokach — pod warunkiem oczywiście, że w ogóle będzie to możliwe, za jakąkolwiek cenę.
Uśmiech zniknął, kiedy ponownie pomyślało liście. Pomajsterkował nieco rozgrzanym ostrzem noża i złota pieczęć lilii oderwała się od papieru. W środku nie znalazł nic: Elayne ciężko studiowała, osiągała znaczne postępy dzięki swej żądzy wiedzy. Była posłuszną córką, Amyrlin zaś ukarała ją za samowolne odejście i zabroniła o tym mówić, dlatego też matka z pewnością zrozumie, dlaczego nie może napisać nic więcej. Pisała dalej, że podniesiono ją do godności Przyjętej, i czy nie jest to cudowne, że z tego względu tak szybko powierzono jej bardziej odpowiedzialne obowiązki, dlatego musi opuścić Tar Valon na krótki czas, udając się w służbie samej Amyrlin. Matka więc nie powinna się martwić.
Dla niej to było w porządku, powiedzieć Morgase, by się nie przejmowała. A to przecież jego właśnie wpędzała w tarapaty. Ten głupi list musiał być przyczyną, dla której ścigali go ci ludzie, lecz nawet Thom nie mógł nic z niego zrozumieć, choć mruczał coś o „szyfrach”, „kodach” i „Grze Domów”.
Mat umieścił pieczęć na swoim miejscu, zaszył bezpiecznie list w poszewce kaftana i najchętniej zrobiłby coś, żeby nikt o nim nigdy się nie dowiedział. Jeżeli ktoś pragnął tak bardzo tego pisma, że był gotów go zabić, by wejść w jego posiadanie, to może przecież spróbować ponownie.
„Powiedziałem ci, że dostarczę ten przeklęty list Nynaeve, i zrobię to, niezależnie od tego, kto będzie mnie próbował powstrzymać.”
W każdym razie, będzie wiedział, co powiedzieć tym trzem denerwującym kobietom, kiedy zobaczy je następnym razem — „Jeśli tak się stanie. Światłości, nigdy nawet nie pomyślałem. . .” — i na pewno nie będą zadowolone z tego, co usłyszą.
Kiedy załoga rzuciła cumy, na pokład wyszedł Thom z kasetami na instrumenty, zawieszonymi na plecach i tobołkiem w jednym ręku. Mimo iż utykał, dumnym krokiem podszedł do nadburcia, wymachując połą płaszcza tak, by trzepotały kolorowe łatki i z powagą podkręcając wąsa.
— Nikt i tak nie patrzy, Thom — powiedział Mat. Nie sądzę, aby zwrócili uwagę choćby na barda, chyba że miałby przy sobie jedzenie.
Thom popatrzył na nabrzeże.
— Światłości! Słyszałem, że jest źle, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Biedni głupcy. Połowa z nich wygląda jakby głodowała. Pokój na noc może nas kosztować zawartość jednej z twoich sakiewek. A posiłek zapewne drugie tyle, jeśli nadal nie zamierzasz zmienić swoich obyczajów. Spróbuj tylko na oczach tych wszystkich ludzi jeść w taki sposób jak dotąd, a rozbiją ci głowę.
Mat tylko uśmiechnął się do niego.
Mallia szarpiąc szpic swej brody, przeszedł ciężko po pokładzie, „Szara Mewa” właśnie przybijała do wyznaczonego miejsca postoju. Żeglarze spuścili trap, a Sanor stanął przy nim, z ramionami zaplecionymi na piersiach, na wypadek gdyby tłum z nabrzeża zechciał wtargnąć na pokład. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
— Tak więc opuszczacie mnie tutaj — zwrócił się Mallia do Mata. Uśmiech kapitana nie był tak życzliwy, jak by wypadało. — Pewien jesteś, że nic nie mogę już dla was zrobić? Na mą duszę, nigdy nie widziałem takiej ciżby! Ci żołnierze powinni opróżnić doki. . . mieczami, jeśli byłoby to konieczne!. . . żeby przyzwoici kupcy mogli spokojnie robić interesy. Sanor zapewne mógłby was przeprowadzić przez te szumowiny do gospody.
„Żebyś wiedział, gdzie się zatrzymaliśmy? Nie ma mowy”
— Myślałem o tym, żeby coś zjeść, zanim zejdę na ląd i o partyjce kości dla zabicia czasu. — Twarz Mallii pobladła. — Sądzę jednak, że chętniej zjem następny posiłek na stałym lądzie. Dlatego też pożegnamy się teraz, kapitanie. To była bardzo przyjemna podróż.
Podczas gdy na obliczu kapitana ulga wciąż walczyła ze zmieszaniem, Mat podniósł swe rzeczy z pokładu i podpierając się pałką jak kosturem, wraz z Thomem powędrował do trapu. Mania towarzyszył im do krawędzi pomostu, mrucząc pod nosem słowa żalu, że już opuszczają statek, tonem który balansował między prawdziwym smutkiem i kompletną nieszczerością. Mat był pewien, że tamten zły był, iż traci szansę na to, by wkraść się w łaski Wysokiego Lorda Samona, dzięki poznaniu szczegółów paktu między Andorem i Tar Valon.
Kiedy Mat wraz z bardem przepychali się przez tłumy, Thom wymruczał:
— Wiem, że niezbyt dawało się lubić naszego kapitana, dlaczego jednak tak się z niego naigrawać? Nie wystarczyło ci, że zjadłeś wszystkie zapasy, jakie miały mu starczyć aż do Łzy?
— Przez ostatnie dwa dni nie zjadałem wszystkiego.
Pewnego ranka, ku jego wielkiej uldze, głód zwyczajnie zniknął. Było to tak, jakby na koniec wydostał się wreszcie spod resztek wpływu Tar Valon.
— Większość wyrzucałem przez burtę, a cała trudność polegała na tym, żeby nikt tego nie widział.
Kiedy mówił to teraz, pośród tych wszystkich wymizerowanych twarzy, z których wiele należało do dzieci, nie wydawało się to już takie śmieszne.
— Mallia sam się prosił, by go ukarać. Pomyśl o tym statku, który widzieliśmy wczoraj. O tym, który zapewne utknął na mieliźnie.
Przed sobą zobaczył kobietę z długimi, czarnymi włosami spadającymi na twarz — która mogłaby być piękna, gdyby nie wyglądała na śmiertelnie zmęczoną — wpatrywała się w twarz każdego przechodzącego mężczyzny, jakby kogoś szukała, obok niej stał nieduży chłopiec i dwie mniejsze jeszcze od niego dziewczynki. Wczepione w jej suknie, płakały rzewnymi łzami.
— Całe to gadanie o rzecznych rozbójnikach i pułapkach. Dla mnie to wcale nie wyglądało na zasadzkę.
Thom wyminął wóz z wysokimi kołami — na stosie przykrytych płótnem bagaży przytroczono klatkę z dwoma kwiczącymi świniami — i niemalże przewrócił się, potknąwszy o sanie ciągnione przez kobietę i mężczyznę.
— Ty natomiast zawsze zbaczałeś z drogi, aby pomóc ludziom, nieprawdaż? Dziwne tylko, że jakoś umknęło to mojej uwagi.
— Pomagam każdemu, kto może zapłacić — twardo oznajmił Mat. — Tylko głupcy z opowieści bardów robią coś za darmo.
Dwie dziewczynki łkały z twarzami wtulonymi w suknie matki, natomiast chłopiec, choć z trudem, powstrzymywał jednak łzy. Głęboko osadzone oczy kobiety na chwilę objęły sylwetkę Mata, badawcze spojrzenie przesunęło się po jego twarzy, potem pomknęło dalej, wyglądało to tak, jakby ona również miała się zaraz rozpłakać. Nie zastanawiając się, wyciągnął z kieszeni garść luźnych monet i nie patrząc na ich wartość, wcisnął je w dłoń kobiety. Wzdrygnęła się zaskoczona, spojrzała na złoto i srebro w swej ręce z wyrazem zdumienia, które szybko zmieniło się w uśmiech, potem otworzyła usta, a łzy wdzięczności wypełniły jej oczy.
— Kup im coś do zjedzenia — powiedział szybko i pośpieszył dalej, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Zdał sobie sprawę, że Thom patrzy na niego. — Na co się gapisz? Monety zawsze mogę łatwo zdobyć, dopóki znajdę kogoś, kto lubi grać w kości.
Thom wolno pokiwał głową, ale Mat nie był pewien czy tamten rzeczywiście wszystko zrozumiał.
„Płacz przeklętych dzieciaków drażni moje nerwy, to wszystko. Głupi bard pewnie się teraz spodziewa, że będę rozdawał złoto każdej sierocie, która się nadarzy. Głupiec!”
Przez chwilę czuł się nieswojo, niepewny, czy ostatnie słowo odnosi się do Thoma czy do niego samego.
Wziął się w garść i odtąd unikał zatrzymywania wzroku na twarzach ludzi tak długo, by je naprawdę dostrzegać, do czasu gdy, przy wejściu do doków, nie wypatrzył tej, na której mu naprawdę zależało. Żołnierz bez hełmu, w czerwonym kaftanie i napierśniku, na pierwszy rzut oka posiwiały dowódca oddziału, człowiek przyzwyczajony do rozkazywania innym. Ustawiony bokiem do zachodzącego słońca, do złudzenia przypominał Uno, choć oczywiście miał oboje oczu. Wyglądał na równie zmęczonego, jak ludzie których poganiał.
— Nie możecie zostać tutaj. Przechodzić. Wynoście się do miasta.
Mat zatrzymał się zdecydowanie przed żołnierzem i przywołał uśmiech na twarz.
— Przepraszam, że przeszkadzam, kapitanie, ale czy może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę jakąś przyzwoitą gospodę? I stajnię, w której mógłbym kupić konie. Następnego ranka czeka nas długa droga.
Żołnierz zmierzył go wzrokiem go od stóp do głów, potem spojrzał na Thoma, zwracając uwagę na płaszcz barda, na koniec ponownie zwrócił spojrzenie na Mata.
— Kapitanie, powiadasz? Cóż, chłopcze, sam Czarny musiałby sprzyjać twemu szczęściu, żebyś znalazł stajnię, w której mógłbyś się wyspać. Większość tych ludzi śpi pod płotem. A jeśli znajdziesz konia, którego jeszcze nie zarżnięto na mięso, zapewne będziesz musiał walczyć z jego właścicielem, aby ci go sprzedał.
— Jeść końskie mięso! — wymamrotał Thom z niesmakiem. — Czy naprawdę na tym brzegu rzeki jest aż tak źle? Czy Królowa nie wysyła żywności?
— Jest źle, bardzie. —Żołnierz powiedział to tak, jakby chciał splunąć. — Przekraczają rzekę szybciej niż młyny nadążają mleć mąkę, a wozy dowozić żywność z farm. Cóż, długo to nie potrwa. Przyszły odpowiednie rozkazy. Od jutra nikomu nie pozwalamy przekraczać rzeki, a jeśli spróbują, będziemy wysyłać ich z powrotem.
Rzucił chmurne spojrzenie na tłum kłębiący się na nabrzeżach, potem zwrócił je na Mata.
— Blokujesz ruch, podróżniku. Przechodź dalej.
Jego głos ponownie zamienił się w krzyk skierowany do wszystkich, którzy pozostawali w jego zasięgu.
— Przechodzić! Nie możecie zostać tutaj! Przechodzić!
Mat i Thom przyłączyli się do wąskiego strumyka ludzi, pojazdów i sań, płynącego ku bramom miejskich murów, a dalej do Aringill.
Główne ulice wybrukowane były płaskim, szarym kamieniem, jednak ludzi było tyle, że nie można było dostrzec co znajduje się pod własnymi stopami. Większość zdawała się poruszać bez żadnego celu, nie mając dokąd pójść, a ci, którzy już zrezygnowali, przykucnęli przygnębieni w rynsztokach;szczęśliwcy położyli przed sobą tobołki z dobytkiem lub kurczowo ściskali cenne niegdyś rzeczy w swych ramionach. Mat dostrzegł trzech mężczyzn trzymających zegary i kilkunastu innych ze srebrnymi kielichami lub talerzami. Kobiety głównie tuliły do piersi dzieci. Powietrze wypełniał jednostajny szum, niski, nieartykułowany pomruk strapienia. Przeciskał się przez tłum, a grymas nie opuszczał jego twarzy. Szukał godła oznaczającego gospodę. Oglądał budynki najrozmaitszych rodzajów, drewniane, kamienne i ceglane, przyciśnięte do siebie, z dachami krytymi dachówką, łupkiem czy strzechą.
— To nie pasuje do Morgase — powiedział po chwili Thom, na poły do siebie. Jego krzaczaste brwi były ściągnięte, przypominając ostrze strzały celujące w nos.
— Co nie pasuje do niej? — zapytał Mat nieobecnym tonem.
— Zakaz przeprawy. Odsyłanie ludzi z powrotem. Zawsze miała temperament jak błyskawica, ale towarzyszyło temu miękkie serce dla wszystkich nieszczęśliwych i głodnych. — Potrząsnął głową.
Mat na koniec dostrzegł godło — „Wodniak”, głosił napis, a rysunek przedstawiał tańczącego, nagiego do pasa, bosego mężczyznę — i natychmiast skręcił w jego kierunku, pałką torując sobie drogę poprzez tłum.
— Cóż, to musiała być ona. Któż by inny? Zapomnij o Morgase, Thom. Przed nami jeszcze długa droga do Caemlyn. Najpierw zorientujmy się, ile złota kosztuje łóżko na noc.
Wspólna sala „Wodniaka” wyglądała na równie zatłoczoną, co ulica na zewnątrz, a kiedy gospodarz usłyszał, czego Mat sobie życzy, śmiał się tak, że aż trzęsły mu się policzki.
— W tej chwili w każdym łóżku sypia po czterech ludzi. Gdyby nawet odwiedziła mnie moja matka, nie mógłbym jej zaoferować choćby koca przy kominku.
— Jak zapewne musiałeś zauważyć — powiedział Thom tym szczególnym tonem głosu, który zdawał się rozbrzmiewać echem — jestem bardem. Z pewnością znajdzie się jakiś siennik w kącie w zamian za zabawianie twych gości opowieściami, żonglerką i połykaniem ognia.
Karczmarz zaśmiał mu się w nos.
Kiedy Mat wyciągnął go z powrotem na ulicę, Thom warknął na niego normalnym już głosem:
— Nie dałeś mi nawet szansy, bym zapytał o stajnię. Z pewnością udałoby mi się uzyskać miejsce na stryszku na siano.
— Spałem już w wielu stajniach i stodołach, od czasu opuszczenia Pola Emonda — oznajmił Mat — mam już również dosyć krzaków. Chcę mieć łóżko.
Ale w kolejnych czterech gospodach do jakich dotarli, reakcje karczmarzy były identyczne jak za pierwszym razem; dwaj ostatni niemalże wyrzucili go siłą za drzwi, gdy zaproponował, że może zagrać w kości o łóżko. A kiedy za piątym razem właściciel powiedział mu, że nie dałby siennika samej Królowej — miejsce to nazywało się „Dobra Królowa” — westchnął i zapytał:
— A co z twoją stajnią? Z pewnością za opłatą moglibyśmy się przespać na stryszku na siano.
— Moja stajnia jest dla koni — odparował mężczyzna o okrągłej twarzy — nie tak wiele już ich zostało w mieście.
Przez cały czas polerował srebrny kubek, teraz otworzył jedno skrzydło drzwiczek płytkiego kredensu, stojącego na szczycie głębokiego, porysowanego kufra i umieścił go obok innych; kubki nie tworzyły kompletu. Kubek do kości z tłoczonej skóry stał na samym szczycie kufra tuż za łukiem drzwi kredensu.
— Nie wpuszczam ludz i do środka, żeby minie straszyli koni, i żeby nie zachciało im się czasem zniknąć z nimi. Ci, którzy płacą mi za przechowywanie koni, chcą aby się nimi dobrze opiekować. Poza tym znajdują się tam dwa moje. W mojej stajni nie ma dla was miejsca.
Mat z uwagą przyjrzał się kubkowi do kości. Wyciągnął z kieszeni złotą koronę andorańską i położył na wieku kufra. Następną monetą, na którą trafiła jego dłoń, okazała się srebrna marka z Tar Valon, potem złota i wreszcie złota korona taireńska. Karczmarz patrzył na monety, oblizując pełne usta. Mat uzupełnił leżący przed nim stos o dwie srebrne marki illiańskie i kolejną złotą koronę andorańską, i spojrzał w okrągłą twarz tamtego. Karczmarz zawahał się. Mat sięgnął po monety. Dłoń karczmarza była szybsza.
— Przypuszczam, że wy dwaj nie będziecie zanadto przeszkadzać koniom.
Mat uśmiechnął się do niego.
— Jeśli już mówimy o koniach, ile chciałbyś za te dwa twoje? Z siodłami i uprzężą, ma się rozumieć.
— Nie sprzedam moich koni — powiedział tłuścioch, przyciskając monety do piersi.
Mat wziął kości i zagrzechotał nimi.
— Dwa razy tyle co przed chwilą, przeciwko twoim koniom, siodłom i uprzęży.
Aby dowieść, że stać go na pokrycie stawki, potrząsnął kieszenią płaszcza, zabrzęczały znajdujące się w niej luźne monety.
— Jeden mój rzut przeciwko najlepszemu z dwóch twoich.
Niemalże zaśmiał się, gdy chciwość rozświetliła twarz karczmarza.
Kiedy później wszedł do stajni, pierwszą rzeczą jaką zrobił, było odnalezienie pośród pół tuzina boksów z końmi pary kasztanowatych wałachów. Zobaczył dwa stworzenia o nieokreślonym zupełnie charakterze, które teraz należały do niego. Koniecznie potrzebowały zgrzebła, lecz poza tym ich stan był niezły, szczególnie wobec faktu, że wszyscy stajenni prócz jednego porzucili ostatnio pracę. Karczmarz był po prostu zupełnie obojętny na ich skargi dotyczące zbyt niskiej zapłaty, za którą nie mogli nawet przeżyć, a nadto zdawał się uważać za zbrodnię to, iż ostatni stajenny ośmiela się iść do domu, by położyć się do łóżka, ponieważ zmęczony jest pracą przeznaczoną dla trzech ludzi.
— Pięć szóstek — zamruczał z tyłu Thom. W spojrzeniach jakimi obrzucał stajnię nie było widać szczególnego entuzjazmu, choć przecież to on pierwszy wpadł na ten pomysł. Drobiny kurzu połyskiwały w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, wpadających przez wielkie drzwi, a liny służące do wciągania na górę bel siana zwisały niczym winorośle z bloków, zamocowanych w belkach pod stropem. Strych na siano niknął w mroku zalegającym pod dachem.
— Kiedy on za drugim razem wyrzucił cztery szóstki i piątkę, pomyślał, że nie masz już szans na wygraną, podobnie zresztą jak ja. Ostatnimi czasy nie wygrywałeś już każdego rzutu.
— Wygrałem dosyć.
Mat również z ulgą powitał fakt, że przestał za każdym razem wygrywać. Szczęście to jedna rzecz, ale na myśl o tamtej nocy wciąż dostawał gęsiej skórki. Jednakże, kiedy tylko zagrzechotał kośćmi w kubku, wiedział już, jaki uzyska wynik. Wrzucił swoją pałkę na stryszek, w tym samym momencie niebo przeszył łomot grzmotu. Potem wgramolił się po drabinie i przez ramię zawołał do Thoma:
— To był dobry pomysł. Pomyślałem sobie, że będziesz zadowolony, mogąc spędzić tę noc pod dachem.
Większa część siana została powiązana w bele, oparte o ściany stajni, na podłodze pozostało go jednak wystarczająco, by można było sporządzić sobie wygodne posłanie, na wierzch kładąc płaszcz. Głowa Thoma ukazała się na szczycie drabiny. Niósł ze sobą, wyciągnięte ze skórzanego zawiniątka, dwa bochenki chleba i trójkąt poznaczonego zielonymi żyłkami sera. Karczmarz — nazywał się Jeral Florry — podzielił się z nimi swym jedzeniem za sumę, która w lepszych czasach wystarczyłaby do kupienia jednego z tych koni. Gdy jedli, popijając strawę wodą z manierek — Florry nie dysponował winem, niezależnie od ceny, jaką za nie oferowali — o dach zaczęły bębnić pierwsze, ciężkie krople deszczu. Kiedy już skończyli się posilać, Thom wyciągnął krzesiwo oraz hubkę, nabił swoją fajkę o długim cybuchu, rozparł się wygodnie i zapalił.
Mat leżał na plecach, obserwując cienie pod sufitem i zastanawiał się czy deszcz ustanie do świtu — chciał się pozbyć tego listu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe kiedy na dole, w stajni, posłyszał skrzypienie osi. Potoczył się na skraj stryszku i spojrzał w dół. Było jeszcze dość światła, by mógł dostrzec, co się dzieje.
Szczupła kobieta prostowała się nad dyszlem wózka z wysokimi kołami, który przed chwilą wprowadziła do środka. Mruczała coś do siebie, strząsając wodę z płaszcza. Włosy miała zaplecione w mnóstwo cienkich warkoczyków, a jej jedwabną suknię — w półmroku osądził, że ma kolor bladej zieleni— zdobił na gorsie skomplikowany haft. Suknia była przednia, przynajmniej niegdyś, teraz bowiem była poszarpana i brudna. Kobieta roztarła zesztywniałe plecy, wciąż mrucząc coś cicho do siebie i pośpiesznie zawróciła do drzwi stajni, aby wyjrzeć na zewnątrz. Równie gwałtownie wychyliła się, przyciągnęła wrota, zamknęła jej wnętrze pogrążyło się w mroku. Na dole coś zaszeleściło, rozległ się trzask i syk, i nagle mały rozbłysk światła rozjaśnił latarnię w jej dłoniach. Rozejrzała się dookoła, spostrzegła hak na słupie rozdzielającym boksy, powiesiła latarnię i zaczęła szukać czegoś pod przymocowanym linami płótnem, pokrywającym jej wózek.
— Szybko się uwinęła — powiedział cicho Thom, nie wyjmując fajki z ust. — Mogła zaprószyć ogień w stajni, uderzając żelazo i krzemień w ciemnościach.
Kobieta tymczasem wyciągnęła z wozu bochenek chleba, który natychmiast zaczęła przeżuwać w taki sposób, jakby był twardy, ale głód nie pozwalał jej się tym przejmować.
— Czy zostało nam jeszcze trochę tego sera? — wyszeptał Mat. Thom potrząsnął głową.
Kobieta zaczęła wciągać powietrze nosem i Mat zrozumiał, że prawdopodobnie poczuła dym z fajki Thoma. Miał właśnie wstać i dać jej znać o swej obecności, gdy drzwi stajni otworzyły się ponownie.
Kobieta skuliła się, gotowa do ucieczki, a z deszczu weszło do środka czterech mężczyzn, zdejmując mokre płaszcze. Pod płaszczami mieli białe kaftany z szerokimi rękawami, haftowane na piersiach oraz luźne spodnie, również pokryte haftem. Wszyscy byli potężnie zbudowani, a twarze mieli ponure.
— Cóż więc, Aludra — powiedział człowiek w żółtym kaftanie — nie uciekałaś tak szybko jak ci się zdawało, hę?
W uszach Mata jego akcent brzmiał obco.
— Tammuz — kobieta wyrzekła to imię jak przekleństwo. — Nie wystarczyło ci, że doprowadziłeś do wyrzucenia mnie z Guildii, ty paskudzie, ty woli mózgu, ty. . . ale jeszcze musisz mnie ścigać. — Mówiła w taki sam dziwny sposób jak tamten mężczyzna. — Czy myślisz, że twój widok sprawia mi przyjemność?
Ten, którego nazwano Tammuzem, zaśmiał się.
— Jesteś bardzo wielkim głupcem, Aludra, ale od dawna już o tym wiedziałem. Gdybyś zwyczajnie odjechała, to mogłabyś żyć później spokojnie, w jakimś cichym miejscu. Ale nie możesz zapomnieć tajemnic, które masz w głowie, hę? Sądzisz, że nie słyszeliśmy, iż próbowałaś zarobić na swoją podróż, robiąc rzeczy, na które pozwolenie pozostaje wyłącznie w gestii samej Guildii? — Nagle w jego dłoni pojawił się nóż. — Z wielką przyjemnością poderżnę ci gardło, Aludra.
Mat nie spostrzegł nawet, a już stał, trzymając w dłoniach jedną z podwójnych lin zwisających z sufitu. Skoczył na dół.
„Niech sczeznę, cholerny głupiec!”
Starczyło mu czasu tylko na tę jedną myśl, która z szalonym pośpiechem przemknęła przez jego głowę, a już wpadł na mężczyzn w płaszczach, roztrącając ich niczym kręgle. Liny wyślizgnęły się z jego dłoni, upadł, i sam również potoczył się po zasłanej słomą podłodze, monety wysypały się z brzękiem z kieszeni. Zatrzymał się dopiero pod ścianą. Kiedy gramolił się niezdarnie, czterej mężczyźni już się również podnosili. Ale teraz wszyscy trzymali w dłoniach noże.
„Światłością oślepiony głupiec! Niech sczeznę! Niech sczeznę!”
— Mat!
Spojrzał w górę, a Thom rzucił mu jego pałkę. Złapał ją w locie, w samą porę, aby wybić ostrze z dłoni Tammuza i zdzielić go mocnym ciosem w skroń. Mężczyzna upadł, ale pozostali następowali tuż za nim i przez krótki moment gorączkowych wysiłków, Mat kręcił jak mógł wirującą pałką, aby utrzymać ich ostrza z dala od swego ciała, uderzając ich po kolanach, kostkach i żebrach, nim mógł wreszcie wymierzyć dobry cios w głowę. Gdy ostatni przeciwnik upadł, wpatrywał się przez chwilę w całą czwórkę, potem podniósł wzrok na kobietę.
— Czy wybrałaś tę stajnię na miejsce swej śmierci?
Wsunęła sztylet z cienkim ostrzem do pochwy przy pasie.
— Pomogłabym ci, ale bałam się, że jeżeli podejdę bliżej z żelazem w dłoni, to możesz pomylić mnie z jednym z tych wielkich błaznów. A wybrałam tę stajnię dlatego, że pada deszcz i zmokłam, a nikt jej nie strzegł.
Była starsza, niż mu się pierwotnie zdało, miała przynajmniej dziesięć lub piętnaście lat więcej od niego, ale wciąż była przystojna, z wielkimi, ciemnymi oczami i małymi ustami, które wydawały się odrobinę nadąsane.
„Albo chętne do pocałunku.”
Roześmiał się krótko i wsparł na pałce.
— Cóż, co się stało, to się nie odstanie. Przypuszczam, że nie będziesz nam sprawiać kłopotów?
Thom zszedł ze stryszku, niezgrabnie ze względu na swą nogę. Aludra popatrywała to na niego, to na Mata. Bard z powrotem założył swój płaszcz, rzadko pokazywał się bez niego obcym, szczególnie przy pierwszym spotkaniu.
— To jest jak w opowieści — powiedziała ona. — Zostałam uratowana przez barda i młodego bohatera.
Zmarszczyła brwi, obejmując wzrokiem mężczyzn rozciągniętych na podłodze.
— Z rąk tych, którzy mieli świnie za matki!
— Dlaczego chcieli cię zabić? — zapytał Mat. — On mówił coś o jakichś tajemnicach.
Tajemnice — odrzekł Thom tonem bardzo zbliżonym do tego, jakim przemawiał na scenie wyrobu fajerwerków, jeśli się nie mylę. Jesteś Iluminatorem, nieprawdaż?
Skłonił się dwornie, w wyuczony sposób zamiatając podłogę połą swego płaszcza.
— Ja jestem Thom Merrilin, bard, jak to zapewne już dostrzegłaś. — Jakby po krótkim namyśle, dodał: — A to jest Mat, młody człowiek obdarzony darem pakowania się w kłopoty.
— Byłam Iluminatorem — powiedziała sztywno Aludra — ale ten wielki łotr, Tammuz, zrujnował przedstawienie dla króla Cairhien, przy okazji omal nie niszcząc również kapitularza. Ale to ja byłam Mistrzynią Kapitularza, mnie więc Guilda uczyniła odpowiedzialną.
W jej głosie zabrzmiały defensywne tony.
— Nie zdradziłam sekretów Guildy, niezależnie od tego co mówił Tammuz, ale nie umrę z głodu, ponieważ umiem robić fajerwerki. Nie jestem już członkinią Guildii, dlatego też jej prawa już się do mnie nie odnoszą.
— Galldrian — zauważył Thom, takim samym głuchym tonem jak ona. — Cóż, teraz już jest martwym królem i nie zobaczy więcej żadnych fajerwerków.
— Guilda — w jej głosie pobrzmiewało zmęczenie prawie obwiniała mnie o całą wojnę w Cairhien, jakby to przez tę jedną, katastrofalną noc Galldrian umarł.
Thom skrzywił się, ona zaś ciągnęła dalej:
— Wygląda na to, że dłużej nie mogę już tu zostać. Tammuz i te pozostałe łobuzy wkrótce odzyskają przytomność. Przypuszczalnie tym razem powiedzą żołnierzom, że ukradłam swoje własne dzieło. — Spojrzała na Thoma, potem na Mata, zmarszczyła brwi w namyśle i w końcu podjęła decyzję. — Muszę was wynagrodzić, ale nie mam pieniędzy. Jednakże posiadam coś, co zapewne jest równie cenne jak złoto. A być może nawet bardziej. Zobaczymy, co na to powiecie.
Kiedy zaczęła szperać pod plandeką pokrywającą jej wóz, Mat i Thom wymienili spojrzenia.
„Pomogę każdemu, kto będzie mógł zapłacić.”
Zdało mu się, że w oczach Thoma zobaczył iskierkę namysłu.
Aludra wyciągnęła jeden tobołek ze sporej sterty podobnych — krótki zwój z mocnej, naoliwionej tkaniny, tak gruby, że prawie nie mogła go objąć ramionami. Postawiła go na słomie, rozwiązała sznurki, rozwinęła materię na klepisku. Na całej jej długości znajdowały się cztery rzędy kieszeni, w każdym kolejnym szeregu kieszenie były większe niż w poprzednim. Każda kieszeń zawierała pokryty woskiem papierowy cylinder opatrzony ciemnym lontem, o średnicy dokładnie odpowiadającej jej rozmiarom.
— Fajerwerki — powiedział Thom. — Wiedziałem. Aludra, nie wolno ci tego robić. Możesz je sprzedać i potem za zarobione pieniądze żyć w dobrej gospodzie co najmniej przez dziesięć dni, jedząc każdego dnia. Cóż, wszędzie, tylko nie tutaj, w Aringill.
Wciąż klęcząc przy naoliwionej tkaninie, parsknęła na niego.
— Bądź cicho, ty starcze. — Powiedziała to jednak w taki sposób, że słowa nie brzmiały obraźliwie. — Nie wolno mi okazać wdzięczności? Sądzisz, że dałabym ci te, gdybym nie miała więcej na sprzedaż? Słuchajcie mnie uważnie.
Mat, zafascynowany, przykucnął obok niej. Tylko dwa razy w swoim życiu widział fajerwerki. Handlarze przywozili je do Pola Emonda, za wysoką cenę sprowadzała je Rada Wioski. Kiedy miał dziesięć lat, spróbował rozciąć jeden, aby zobaczyć co jest w środku i wywołał tym spore zamieszanie. Bran al’Vere niezłego wówczas wytarmosił; Doral Banan, która była wówczas Wiedzącą, sprała go rózgą, natomiast jego ojciec zafundował mu w domu pasy. Oprócz Randa i Perrina, w wiosce nikt się do niego nie odzywał przez następny miesiąc, a i oni przez dłuższy czas mówili mu, jakim okazał się głupcem. Wyciągnął rękę, aby dotknąć jednego z cylindrów. Aludra dała mu po łapach.
— Słuchajcie mnie, powiedziałam! Te najmniejsze zrobią głośny huk, ale nic więcej. — Miały rozmiar małego palca. — Te obok, robią huk i dają jasny rozbłysk. Kolejne, huk, światło i mnogie skry. Ostatnie — były grubsze od jego kciuka — wszystko to, co tamte, z tym, że iskry będą różnokolorowe. Prawie jak w przypadku kwiata nocy, jednak, oczywiście, nie rozwiną się, jak on, na niebie.
„Kwiat nocy?” — zastanowił się Mat.
— Z tymi musisz szczególnie uważać. Widzisz, lont jest bardzo długi. — Dostrzegła jego puste spojrzenie i pomachała w jego stronę jednym z długich, czarnych sznurków. — To, to!
— Tam przykłada się ogień — wymamrotał. — Wiem o tym.
Thom zmełł w ustach jakieś słowo i szarpnął wąsa, jakby tłumiąc uśmiech.
Aludra chrząknęła.
— Tam właśnie przykładasz ogień. Tak. Nie powinieneś stać zbyt blisko żadnego z nich, ale jeżeli chodzi o te największe, to uciekaj, gdy tylko podpalisz lont. Rozumiesz mnie? — Szybko zwinęła długie płótno. — Możesz je sprzedać, albo wykorzystać, jak chcesz. Pamiętaj, nigdy nie wolno ci kłaść ich blisko ognia. Ogień spowoduje, że wszystkie wybuchną. Jest ich dość dużo„żeby mogły zniszczyć dom.
Związując sznurki zawahała się na moment i dodała:
— A teraz ostatnia rzecz, jaką może powinieneś usłyszeć. Nie rozcinaj przypadkiem żadnego z nich, jak to niekiedy czynią głupcy, którzy chcą się dowiedzieć, co jest w środku. Czasami za wartość może eksplodować pod wpływem kontaktu z powietrzem, nie trzeba do tego nawet ognia. Możesz stracić palce, a nawet dłoń.
— Słyszałem o tym — powiedział sucho Mat.
Spojrzała na niego i zmarszczyła brwi, jakby zastanawiała się, czy mimo wszystko nie ma zamiaru tego zrobić, na koniec popchnęła w jego stronę zrolowany tobołek.
— Masz. Teraz muszę już ruszać, zanim te koźle syny dojdą do siebie. — Spojrzała na wciąż otwarte drzwi, na deszcz zlewający noc na zewnątrz i westchnęła. — Może znajdę jeszcze jakieś suche miejsce. Myślę, że jutro ruszę w kierunku Lugardu. Ci głupcy będą się spodziewali, że pojechałam do Caemlyn, nieprawdaż?
Do Lugardu było o wiele dalej niż do Caemlyn, a Mat przypomniał sobie nagle tę twardą kromkę chleba. I to, że powiedziała, iż nie ma pieniędzy. Za fajerwerki nie kupi sobie nic do jedzenia, dopóki nie znajdzie kogoś, kto zechce je nabyć. Nawet nie spojrzała na złoto i srebro, które wysypały się z jego kieszeni, kiedy upadł; w świetle lampy lśniło i iskrzyło się pośród rozrzuconej słomy.
„Och, Światłości, nie mogę pozwolić, by jechała głodna.”
Zebrał tyle, ile udało mu się szybko dosięgnąć.
— Hej. . . Aludra? Mam tego mnóstwo, sama widzisz. Pomyślałem, że może. . . — Wyciągnął monety w jej stronę. — Zawsze mogę wygrać więcej.
Zastygła, z płaszczem na poły zarzuconym na ramiona, po chwili uśmiechnęła się do Thoma i dokończyła się ubierać.
— On jest jeszcze młody, co?
— Jest młody — zgodził się Thom. — I nawet w połowie nie taki zły, jak sam o sobie myśli. Czasami przynajmniej.
Mat, zarumieniony, wpatrywał się w nich po kolei, następnie opuścił rękę.
Aludra podniosła dyszel wózka, zawróciła go i ruszyła w kierunku drzwi; przechodząc kopnęła jeszcze Tammuza w żebra. Jęknął nieprzytomnie.
— Chciałbym jeszcze czegoś się dowiedzieć, Aludra powiedział Thom. — W jaki sposób udało ci się tak szybko zapalić tę lampę w zupełnych ciemnościach?
Zatrzymała się blisko drzwi, uśmiechnęła się do niego przez ramię.
— Chciałbyś, żebym zdradziła ci wszystkie swoje sekrety? Jestem wdzięczna, ale przecież nie zakochałam się w tobie. O tej tajemnicy nie wie nawet Guilda, ponieważ sama ją odkryłam. Powiem ci tylko tyle. Kiedy będę wiedziała, w jaki sposób sprawić, by ta sztuczka działała właściwie, zawsze, kiedy tylko zechcę, te patyczki przyniosą mi fortunę.
Naparła z całych sił na dyszel, wypchnęła wóz na deszcz i zniknęła w nocy.
— Patyczki? — zapytał Mat. Zastanawiał się, czy ona przypadkiem nie ma trochę źle poukładane w głowie. Tammuz jęknął ponownie.
— Lepiej zróbmy to samo, chłopcze — powiedział Thom. — W przeciwnym razie będziemy musieli wybierać pomiędzy poderżnięciem czterech gardeł, a możliwością spędzenia następnych kilku dni na wyjaśnianiu wszystkiego Gwardii Królowej. Ci ludzie wyglądają na takich, którzy nie darują nam urazy. A jak mniemam, mają się na nas o co złościć.
Jeden z towarzyszy Tammuza drgnął, jakby dochodził do siebie i wymamrotał coś niezrozumiale.
Zebrali swój dobytek i osiodłali konie, w tym czasie Tammuz zdołał stanąć na czworakach, głowę miał jednak opuszczoną, pozostali również zaczynali się podnosić wśród jęków.
Wskakując na siodło, Mat zagapił się na strugi deszczu w otwartych drzwiach, padało mocniej niż przedtem.
— Przeklęty bohater — powiedział. — Thom, jeżeli kiedykolwiek jeszcze będę chciał odgrywać bohatera, kopnij mnie.
— Czy wówczas postąpisz inaczej?
Mat spojrzał na niego spode łba, naciągnął kaptur, a potem nasunął poły płaszcza tak, żeby przykrywały gruby rulon przytroczony za wysokim łękiem jego siodła. Mimo iż płótno było nasączone oliwą, trochę dodatkowej ochrony przed deszczem nie zaszkodzi.
— Po prostu kopnij mnie!
Wbił swemu rumakowi pięty w boki i pognał w deszczową noc.