27 Tel’aran’rhiod

Pokój, który otrzymała Egwene, na tej samej galerii co Nynaeve i Elayne, niewiele różnił się od pomieszczenia zajmowanego przez Nynaeve. Jej łóżko było ociupinkę szersze, stół nieznacznie mniejszy. Jej strzęp dywanu pokrywały wzory kwiatów miast spiral. I to wszystko. Po kwaterach nowicjuszek wyglądało to niczym komnata w pałacu, kiedy jednak wszystkie trzy zebrały się tutaj ostatniej nocy, Egwene pożałowała, że nie znajduje się z powrotem na galeriach nowicjuszek, bez pierścienia na palcu i lamówek na sukni. Pozostałe wyglądały na równie zdenerwowane jak ona.

W kuchni minęły im dwa kolejne posiłki, a w tym czasie starały się rozszyfrować znaczenie tego, co znalazły w magazynie. Czy była to pułapka, czy próba odwrócenia kierunku poszukiwań? Czy Amyrlin wie o tych rzeczach, a jeżeli tak, dlaczego nawet o nich nie napomknęła? Rozmowy nie przynosiły żadnych rezultatów, a Amyrlin nie pokazała się, więc nie mogły jej samej zapytać.

Po południowym posiłku do kuchni przyszła Verin, mrugając oczyma, jakby nie była pewna, dlaczego się tutaj znalazła. Kiedy zobaczyła Egwene i jej dwie przyjaciółki po kolana w kotłach i garnkach, przez chwilę wydawała się zaskoczona, potem podeszła do nich i głośno, by każdy mógł słyszeć, zapytała:

— Czy znalazłyście coś?

Elayne była właśnie po głowę i ramiona zanurzona wewnątrz ogromnego kotła na zupę, wyłażąc z niego uderzyła głową o krawędź. Jej błękitne oczy zdawały się wypełniać całą twarz.

— Nic prócz tłuszczu i potu, Aes Sedai — odpowiedziała Nynaeve.

Szarpnęła za warkocz i na jej ciemnych włosach zostały rozmazane tłuste mydliny. Skrzywiła się.

Verin pokiwała głową, jakby takiej właśnie spodziewała się odpowiedzi.

— Cóż, szukajcie dalej.

Rozejrzała się ponownie po kuchni, marszcząc brwi, jakby to, że się tu znalazła, przepełniało ją konsternacją i wyszła.

Alanna również przyszła po południu do kuchni, zabrała misę z wielkimi, zielonymi porzeczkami agrestowymi, do tego dzban wina, a potem Elaida, po niej Sheriam, która pojawiła się po kolacji, podobnie jak Anaiya.

Alanna zapytała Egwene, czy chciałaby się dowiedzieć więcej o Zielonych Ajah, dociekała, kiedy mają zamiar nadgonić ich naukę. To, że Przyjęte mogły same wybierać swe lekcje i tempo nauki, nie oznaczało, iż niczego od nich nie wymagano. Pierwsze tygodnie będą niedobre, oczywiście, ale muszą wybierać albo wybór dokonany zostanie zaocznie.

Elaida zwyczajnie stała przez jakiś czas ze srogą twarzą i patrzyła na nie, trzymając dłonie na biodrach, a Sheriam postąpiła tak samo, przybierając pozę nieomal identyczną. Anaiya stała nad nimi w taki sam sposób z tym, że jej spojrzenie przepojone było większą troską. Dopóki nie zobaczyła, iż patrzą na nią. Wtedy wyraz jej twarzy stał się kubek w kubek podobny do grymasu tamtych.

Żadna z tych wizyt nie miała dla Egwene widocznego sensu. Mistrzyni Nowicjuszek z pewnością miała powody, by sprawdzać, co robią, zresztą odnosiło się to również do pozostałych nowicjuszek pracujących w kuchni, a Elaida miała powód, by doglądać losów Córki-Dziedziczki Andoru. Egwene próbowała nie myśleć o zainteresowaniu, jakim Aes Sedai darzyły Randa. Jeśli zaś chodzi o Alannę, nie była jedyną Aes Sedai, która przychodziła, by zabrać tacę do swego pokoju, miast jeść z innymi. Połowa sióstr w Wieży była nazbyt zajęta, aby spożywać posiłki, nazbyt zapracowana, by wezwać służącą, która przyniosłaby im tacę. A Anaiya...? Anaiya mogła być w równym stopniu zainteresowana losami swej Śniącej. Oczywiście nie zrobiłaby nic, aby złagodzić jej karę nałożoną przez samą Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Taki mógł być powód przybycia Anaiyi. Mógł być.

Wieszając suknię w garderobie, Egwene nieustannie powtarzała sobie, że nawet pomyłka Verin mogła być całkowicie zwyczajna i wytłumaczalna. Brązowa siostra bywała aż nazbyt często całkowicie roztargniona.

„To była pomyłka”.

Siedząc na brzegu łóżka, odciągnęła koszulę i zabrała się za zwijanie pończoch. Zaczynała nie znosić bieli w równym niemal stopniu co szarości.

Nynaeve stała przed kominkiem, trzymając sakwę Egwene w jednej dłoni, drugą zaś szarpiąc warkocz. Elayne siedziała przy stole, próbując nerwowo nawiązać jakąś rozmowę.

— Zielone Ajah — powiedziała złotowłosa, jak osądziła Egwene po raz co najmniej dwudziesty od południa. — Sama mogłabym wybrać Zielone Ajah, Egwene. Wówczas mogłabym mieć trzech lub czterech strażników i z jednym z nich ewentualnie wziąć ślub. Któż mógłby być bardziej odpowiedni na Księcia Małżonka Andoru niźli strażnik? Chyba że...

Przerwała i spłonęła rumieńcem.

Egwene poczuła ukłucie zazdrości, o której sądziła, iż pozbyła się jej już dawno temu, oraz pomieszanego z nią współczucia.

„Światłości, jak mogę być zazdrosna, kiedy nie potrafię spojrzeć na Galada bez jednoczesnego drżenia i uczucia, jakbym się roztapiała, a wszystko w tym samym czasie? Rand był mój, ale już nie jest. Żałuję, że nie mogę ci go ofiarować, Elayne, ale on nie jest przeznaczony żadnej z nas, jak sądzę. Mogłoby być słusznym i dobrym dla Córki-Dziedziczki poślubienie zwykłego człowieka, o ile byłby Andoraninem, ale nie wyjście za Smoka Odrodzonego”.

Pozwoliła by pończochy zsunęły się na podłogę, powiadając sobie, że dzisiejszego wieczoru ma ważniejsze rzeczy na głowie niż schludność.

— Jestem gotowa, Nynaeve.

Nynaeve podała jej sakwę i długi, cienki pasek skóry.

— Być może to zadziała na więcej niż jedną osobę naraz. Mogłabym... pójść z tobą, może.

Egwene wyłożyła kamienny pierścień na dłoń, przeciągnęła skórzany rzemyk przez otwór i zawiesiła na szyi. Paski oraz plamki błękitu, brązu i czerwieni zdawały się bardziej żywe na tle jej koszuli.

— I zostawić Elayne, by sama strzegła nas obu? Kiedy Czarne Ajah mogą o nas wiedzieć?

— Poradzę sobie — oznajmiła dzielnie Elayne. — Albo pozwól mi iść z tobą, a Nynaeve niech nas strzeże. Jest z rias najsilniejsza, kiedy się wścieknie, a jeżeli będziemy potrzebowały obrony, to możesz być pewna, że spokojna nie będzie.

Egwene potrząsnęła głową.

— A co, jeśli nie podziała na dwie osoby? Co, jeśli spróbujemy we dwie, a nic się nie stanie? Nie będziemy sobie nawet zdawały z tego sprawy, zanim się nie obudzimy, a wówczas zmarnujemy noc. Nie możemy sobie pozwolić na to, jeśli chcemy je dogonić. Już jesteśmy zbyt daleko z tyłu. — Były to mocne argumenty i ona sama w nie wierzyła, ale był jeszcze jeden, bliższy sercu. — Poza tym, będę się czuła lepiej wiedząc, że strzeżecie mnie obydwie, na wypadek...

Nie chciała tego powiedzieć. Na wypadek gdyby ktoś przyszedł, kiedy ona będzie spała. Szarzy Ludzie. Czarne Ajah. Każda z tych istot, które zmieniły Białą Wieżę z oazy bezpieczeństwa w ciemny las pełen dołów i węży. Coś mogłoby przyjść, kiedy ona będzie leżała tutaj bezbronna. Na ich twarzach zobaczyła zrozumienie.

Kiedy wyciągnęła się na łóżku i podłożyła pod głowę wypychaną pierzem poduszkę, Elayne przysunęła fotele, po jednym z każdej strony łóżka. Nynaeve po kolei zdmuchnęła świece, jedną po drugiej, potem w ciemnościach usadowiła się w jednym z foteli. Elayne zajęła drugi.

Egwene zamknęła oczy i spróbowała myśleć o takich rzeczach, jakie zwykle towarzyszą zasypianiu, ale zbyt ciążyła jej świadomość istnienia tej rzeczy, która spoczywała między jej piersiami. Znacznie mocniej obciążała jej głowę, niźli uraza, jaką pozostawiła wizyta w gabinecie Sheriam. Pierścień zdawał się ważyć tyle co cegła, a myśli o domu i cichych stawach pierzchały przed myślą o nim. O Tel’aran’rhiod. O Niewidzialnym Świecie. O Świecie Snów. Czekającym tuż po drugiej stronie snu.

Nynaeve zaczęła cicho mruczeć. Egwene rozpoznała bezimienną, pozbawioną słów piosenkę, którą śpiewała jej matka, by uśpić ją, kiedy była jeszcze malutka. Gdy leżała w łóżku, w swym własnym pokoju, na puchowej poduszce, pod ciepłymi kocami i czuła od swej mamy pomieszane zapachy różanego olejku i ciasta, i...

„Rand, czy z tobą wszystko dobrze? Perrin? Kim ona była?”

Sen nadszedł.


Stała pośród łagodnych wzgórz, wyściełanych dziko rosnącymi roślinami, spośród których wyłaniały się gdzieniegdzie małe zagajniki liściastych drzew, wyrastających z zagłębień oraz szczelin. Motyle przelatywały nad kwieciem, ich skrzydła błyskały żółcią, błękitem i zielenią, a dwa skowronki śpiewały sobie w pobliżu pieśń. Po nasyconym łagodnym błękitem niebie płynęły kłębiaste obłoki, a delikatna bryza utrzymywała tę delikatną równowagę pomiędzy zimnem i ciepłem, która przydarza się jedynie podczas kilku szczególnych dni wiosny. Dzień zbyt doskonały, aby być czymkolwiek innym niż tylko snem.

Spojrzała na swoją suknię i roześmiała z ukontentowania. Dokładnie jej ulubiony odcień jedwabiu błękitnego jak niebo, złamany bielą bluzki — który natychmiast zmienił się w zieleń, gdy tylko zmarszczyła brwi — z naszytymi rzędami drobniutkich pereł wzdłuż rękawów i na gorsie. Podniosła nogę tylko po to, by zobaczyć pantofel z aksamitu. Jedyną fałszywą nutę stanowił skręcony pierścień z różnokolorowego kamienia wiszący na jej szyi, na skórzanym rzemyku.

Wzięła pierścień w palce i aż wstrzymała oddech. Wydawał się lekki jak piórko. Pewna była, że jeśli podrzuci go do góry, popłynie w powietrzu niczym puch. W jakiś sposób, już dłużej się go nie bała. Wsunęła go pod suknię, aby nie psuł estetyki całości.

— Tak więc to jest Tel’aran’rhiod, Verin Sedai — powiedziała. — Corianin Nedeal Świat Snów. Mnie wcale nie wydaje się niebezpieczny.

Ale Verin powiedziała, że taki jest. Egwene nie rozumiała, w jaki sposób Aes Sedai mogłaby powiedzieć kłamstwo w żywe oczy.

„Mogła się mylić”.

Ale nie wierzyła, by przytrafiło się to Verin.

Tylko po to, by sprawdzić, czy potrafi, otworzyła się na Jedyną Moc. Saidar wypełnił ją. Był obecny nawet tutaj. Przeniosła lekki strumień, delikatnie, skierowała go w wiatr, skręcając motyle w migoczące spirale kolorów, w koła splecione ze sobą.

Nagle pozwoliła mu odejść. Motyle powróciły do samodzielnego lotu, nie troszcząc się o krótką przygodę, jaka je spotkała. Myrddraale i niektóre inne istoty Pomiotu Cienia potrafią wyczuć, gdy ktoś przenosi. Rozejrzawszy się dookoła, nie była w stanie wprawdzie dojrzeć żadnej takiej istoty w pobliżu, ale tylko dlatego, że nie potrafiła ich sobie wyobrazić, co nie oznaczało, że ich tu nie ma. A Czarne Ajah miały wszystkie te ter’angreale badane przez Corianin Nedeal. To było nieprzyjemne wspomnienie o celu, w jakim się tutaj znalazła.

— Przynajmniej wiem, że potrafię przenosić — wymruczała. — Niczego się nie dowiem, tak tutaj stojąc. Może, gdybym się rozejrzała dookoła...

Zrobiła krok...

...i okazało się, że stoi w wilgotnym, ciemnym korytarzu gospody. Była córką karczmarza, nie miała najmniejszych wątpliwości, iż znajduje się w gospodzie. Wokół panowała kompletna cisza, wszystkie drzwi wzdłuż korytarza zamknięte były na cztery spusty. Dokładnie w tej samej chwili, gdy zrozumiała, iż obawia się tego, co znajdzie za zwyczajnymi, drewnianymi drzwiami naprzeciw niej, ich skrzydło cichutko uchyliło się.

Pokój za drzwiami był pozbawiony sprzętów, zimny wiatr wył w otwartych oknach, rozwiewając wystygły popiół po palenisku. Wielki pies leżał zwinięty w kłębek pośrodku pokoju, kudłatym ogonem przykrył nos. Leżał między drzwiami a grubym słupem z nierówno ociosanego, czarnego kamienia, który stał pośrodku podłogi. Duży młodzieniec o kudłatych włosach siedział oparty o słup, ubrany jedynie w bieliznę, głowę skłoniwszy na ramię, jakby spał. Masywny czarny łańcuch opasywał słup i jego pierś, jego końce ściskał w swych dłoniach. Spał czy nie, jego potężne mięśnie naprężały łańcuch, wiążąc tym samym jego samego do słupa.

— Perrin? — zapytała z powątpiewaniem. Weszła do pokoju. — Perrin, co się z tobą dzieje? Perrin!

Pies rozwinął się z kłębka i powstał.

Nie był to pies, lecz wilk, cały w bieli i szarościach, cofnął wargi, odsłaniając lśniące bielą zęby, żółte oczy wpatrywały się w nią w taki sposób, jakby była myszą. A myszy można było jeść.

Wbrew samej sobie, Egwene postąpiła pośpiesznie krok do tyłu i z powrotem znalazła się na korytarzu.

— Perrin! Obudź się! Tam jest wilk!

Verin powiedziała, że to, co przydarza się tutaj jest rzeczywiste i na dowód prawdziwości swych słów pokazała jej bliznę. Zęby wilka wydawały się wielkie jak ostrza noży.

— Perrin, obudź się! Powiedz mu, że jestem przyjaciółką!

Objęła saidara. Wilk podkradał się coraz bliżej.

Perrin uniósł głowę, jego oczy otworzyły się ospale. Teraz spoglądały na nią dwie pary żółtych oczu. Wilk zbierał się w sobie.

— Skoczek — krzyknął Perrin — nie! Egwene! Drzwi zatrzasnęły się przed jej nosem i ogarnęła ją całkowita ciemność.

Nic nie widziała, mogła jednak czuć pot spływający jej po czole. Nie z gorąca.

„Światłości, gdzie ja jestem? Nie podoba mi się to miejsce. Chcę się obudzić!”

Coś cichutko zawarczało, aż podskoczyła, zanim rozpoznała świerszcza. Żaba zarechotała balowo w ciemnościach, po chwili odpowiedział jej chór. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegła wokół siebie mgliste sylwetki drzew. Chmury zakrywały niebo, a księżyc rozlewał się bladym srebrem po ich powłoce.

Z prawej strony dostrzegła migoczącą poświatę przesączającą się przez drzewa. Ognisko.

Wahała się przez chwilę, zanim ruszyła w jego kierunku. Samo pragnienie obudzenia się nie wystarczało, by wydostać się z Tel’aran’rhiod, a wciąż nie odkryła nic użytecznego. Ale też nie stała się jej żadna krzywda.

„Jak dotąd” — pomyślała i przeszył ją dreszcz.

Nie miała jednak najmniejszego pojęcia, kogo — lub co — może zastać przy ognisku.

„To może być Myrddraal. Poza tym, nie mam na sobie odpowiedniego stroju do gonitw po lesie.”

To właśnie ta ostatnia myśl zdecydowała, dumna była z tego, że zawsze wie, kiedy zachowuje się głupio.

Wzięła głęboki oddech i zebrała jedwabne suknie blisko przy ciele. Mogła nie mieć zdolności Nynaeve w skradaniu się po lesie, ale wiedziała wystarczająco dużo, by nie nastąpić na suchą gałązkę. Na koniec przyczaiła się za pniem starego dębu i spojrzała na ognisko.

Przy ognisku zobaczyła tylko jednego człowieka, wysoki młodzieniec siedział i wpatrywał się w płomienie. Rand. Źródłem płomieni, w które się wpatrywał, nie było drewno. Nie mogła dostrzec żadnego widocznego pokarmu dla płomieni. Ogień tańczył na skrawku nagiej ziemi. Wydało się jej, że nawet jej nie przypala.

Zanim zdążyła się poruszyć, Rand uniósł głowę. Była zaskoczona, gdy zobaczyła, że pali fajkę, z główki unosiła się cienka wstęga tytoniowego dymu. Wyglądał na zmęczonego, na tak strasznie zmęczonego.

— Kto tam jest? — Głośno zażądał odpowiedzi. Szeleściłeś liśćmi tak, że umarły by się zbudził, równie dobrze możesz się więc pokazać na oczy.

Egwene zacisnęła usta, ale wyszła zza drzewa.

„Nie szeleściłam!”

— To ja, Rand. Nie bój się. To jest sen. Muszę być w twoim śnie.

Poderwał się na równe nogi tak gwałtownie, że stanęła jak wryta. Zdawał się na pewien sposób większy, niźli zapamiętała. I jakby odrobinę groźniejszy. Być może nawet nie odrobinę. Błękitnoszare oczy lśniły lodowatym ogniem.

— Czy sądzisz, że nie wiem, że to jest sen? — warknął. — Wiem, ale to nie czyni go mniej rzeczywistym.

Wpatrywał się gniewnie w ciemność, jakby szukając tam kogoś jeszcze.

— Jak długo będziesz jeszcze próbować? — wykrzyknął w noc. — Jak wiele twarzy jeszcze przybierzesz? Moja matka, mój ojciec, a teraz ona! Piękne dziewczęta nie skuszą mnie pocałunkiem, nawet takie, które znam! Zapieram się ciebie, Ojcze Kłamstw! Zapieram się!

— Rand — zaczęła niepewnie Egwene. — To ja. Egwene. Jestem Egwene.

W jego dłoni błysnął miecz, jakby nagle pojawił się znikąd. Jego ostrze zrobione było z pojedynczego płomienia, lekko wygięte, z wygrawerowaną czaplą.

— Moja matka podała mi ciasto — powiedział zduszonym głosem — nad którym unosiła się woń trucizny. Mój ojciec chciał mi wsadzić nóż między żebra. Ona... ona proponowała mi pocałunek, i jeszcze więcej.

Pot spływał mu po twarzy, spojrzenie zdawało się ją palić.

— Co ty przynosisz?

— Musisz mnie wysłuchać, Randzie al’Thor, nawet gdybym miała cię do tego zmusić.

Zaczerpnęła z saidara, przeniosła strumienie mocy, aby powietrze pochwyciło go w sieć.

Miecz zawirował w jego dłoni, rycząc jak otwarte palenisko pieca.

Mruknęła coś i zachwiała się, poczuła, jakby nazbyt naciągnięta lina zerwała się i uderzyła w nią.

Rand zaśmiał się.

— Uczę się, jak widzisz. Kiedy tylko to działa... — Skrzywił się i spojrzał na nią. — Mogę wytrzymać widok każdej twarzy, z wyjątkiem tej jednej. Nie jej twarz, żebyś sczezł!

Błysnął miecz.

Egwene uciekła.

Nie miała pojęcia, co zrobiła, ani jak, ale znalazła się wśród falistych wzgórz, pod słonecznym niebem, gdzie śpiewały skowronki i igrały motyle. Wzięła głęboki, urywany oddech.

„Dowiedziałam się... Czego? Tego, że Czarny wciąż ściga Randa? To już wiedziałam. Że Czarny być może chce go teraz zabić? To coś nowego. Chyba, że już oszalał i nie wie, co mówi. Światłości, dlaczego nie potrafiłam mu pomóc? Och, Światłości, Rand!”

Wzięła kolejny głęboki oddech, aby się uspokoić.

— Jedynym sposobem pomożenia mu jest poskromienie go — wymamrotała. — Równie dobrze mogłabym tam pójść i go zabić. — Coś skręciło jej żołądek w ciasny węzeł. — Nigdy tego nie zrobię! Nigdy!

Czerwony ptak przysiadł na niedalekim krzaku malin, gałązka chwiała się, gdy przekrzywiał głowę, przyglądając się jej ciekawie. Odezwała się do ptaka.

— Cóż, w niczym nikomu nie pomogę, stojąc tutaj i rozmawiając sama ze sobą, nieprawdaż? Ani gawędząc z tobą, również.

Czerwony ptak rozłożył skrzydła, gdy postąpiła krok w stronę krzaka. Kiedy zrobiła następny krok, zobaczyła tylko błysk czerwieni, który zniknął w zagajniku, zanim uczyniła krok następny.

Zatrzymała się i wyciągnęła spod stanika sukni kamienny pierścień zawieszony na skórzanym rzemyku. Dlaczego on nie podlega zmianom? Dotąd wszystko zmieniało się tak szybko, że ledwie mogła złapać oddech. Dlaczego teraz tak się nie dzieje? Chyba, że tutaj tkwi odpowiedź na to pytanie. Rozejrzała się niepewnie dookoła. Rośliny przedrzeźniały ją, a pieśń skowronka to już była zupełna kpina. To miejsce wydawało się nazbyt wyraźnie jej własnym tworem.

Zdeterminowana zacisnęła dłoń wokół ter’angreala.

— Zabierz mnie tam, gdzie powinnam być.

Przymknęła oczy i skoncentrowała się na pierścieniu. Pomimo wszystko był to kamień, Ziemia powinna udostępnić jej jakieś wrażenie, które pozwoli go lepiej zrozumieć.

— Zrób to. Weź mnie tam, gdzie powinnam być.

Po raz kolejny objęła saidara, wysłała odrobinę Jedynej Mocy w głąb pierścienia. Wiedziała, że nie potrzebuje żadnego strumienia zewnętrznej Mocy, aby działać, nie próbowała też niczego takiego robić. Tylko tyle, aby dać mu trochę więcej Mocy do wykorzystania

— Zabierz mnie tam, gdzie mogę znaleźć odpowiedź. Muszę wiedzieć, czego chcą Czarne Ajah. Zabierz mnie do miejsca, gdzie zobaczę odpowiedź.

— Cóż, odnalazłaś ostatecznie drogę, dziecko. Tutaj są wszystkie rodzaje odpowiedzi.

Oczy Egwene rozwarły się. Stała w wielkiej komnacie, jej wielką sklepioną kopułę podtrzymywał las masywnych kolumn z czerwonego kamienia. Pośrodku, zawieszony w powietrzu wisiał kryształowy miecz, jarząc się i ciskając wokół siebie rozbłyski światła, drżące wraz z jego powolnym obrotem. Nie była pewna, ale sądziła, że może być to właśnie ten miecz, po który Rand sięgał w tamtym śnie. Innym śnie. Wszystko było tak rzeczywiste, iż musiała ciągle przypominać sobie, że to również jest sen.

Spośród cieni rzucanych przez kolumny wyłoniła się stara kobieta, zgarbiona, podpierała się laską. Zwykłe słowo szpetna nie opisałoby sprawiedliwie jej wyglądu. Miała kościsty, wystający podbródek, ostrzejszy jeszcze nos, jej twarz nieomal całkowicie pokrywały owłosione brodawki.

— Kim jesteś? — zapytała Egwene.

Jedynymi ludźmi, jakich dotąd spotkała w Tel’aran’rhiod byli ci, których znała już wcześniej, nie sądziła zaś, by mogła zapomnieć tę biedną, starą kobietę.

— To tylko biedna, stara Silvie, moja pani — zachichotała staruszka. Jednocześnie spróbowała wygiąć się, co zapewne zamierzone zostało jako ukłon, może nawet chciała przypaść jej do kolan. — Pamiętasz starą, biedną Silvie, moja pani. Służyłam wiernie twej rodzinie przez te wszystkie lata. Czy ta stara twarz wciąż cię przeraża? Nie pozwól, żeby tak było, moja pani. Służy mi, kiedy jej potrzebuję, równie dobrze jak ładniejsza.

— Oczywiście, że tak — powiedziała Egwene. — To jest silna twarz, dobra twarz.

Zastanawiała się, czy ta kobieta naprawdę wierzy w to, co mówi. Kimkolwiek była ta Silvie, zdawała się sądzić, że zna Egwene. Być może również zna odpowiedzi.

— Silvie, powiedziałaś coś o odpowiedziach, które można tutaj znaleźć.

— Och, przyszłaś do właściwego miejsca po odpowiedzi, moja pani. Serce Kamienia jest pełne odpowiedzi. I tajemnic. Wysocy Lordowie nie byliby zadowoleni, widząc nas tutaj, moja pani. Och, nie. Tutaj nie wchodzi nikt prócz Wysokich Lordów. I służby, oczywiście. — Zaniosła się chytrym, skrzekliwym śmiechem. — Wysocy Lordowie nie zamiatają i nie myją posadzek. Ale kto dostrzega służbę?

— Jakie rodzaje tajemnic?

Ale Silvie pokuśtykała w kierunku kryształowego miecza.

— Spiski — powiedziała w taki sposób, jakby mówiła do samej siebie. — Wszystkie zamierzone z myślą o korzyści Wysokich Lordów, a całe te knowania i plany po to, by odzyskać to, co stracili. Każdemu się wydaje, że tylko on spiskuje. Ishamael jest głupcem!

— Co? — ostro wtrąciła Egwene. — Co powiedziałaś o Ishamaelu?

Stara kobieta odwróciła się, a na jej twarzy pojawił się krzywy, przymilny uśmieszek.

— To tylko takie rzeczy, jakie mówią biedni ludzie, moja pani. To odwraca od ciebie potęgę Przeklętych, nazywanie ich głupcami. Powoduje, że czujesz się dobrze i bezpiecznie. Nawet Cień nie znosi, jak się nazywa go głupim. Spróbuj sama, moja pani. Powiedz, Ba’alzamon jest głupcem!

Usta Egwene wygięły się w cień uśmiechu.

— Ba’alzamon jest głupcem! Masz rację, Silvie.

To naprawdę pomagało, śmiać się z Czarnego. Stara kobieta zachichotała. Miecz obracał się tuż za jej ramieniem.

— Silvie, co to jest?

- Callandor, moja pani. Wiesz o tym, nieprawdaż? Miecz Którego Nie Można Dotknąć. — Znienacka wzięła szeroki zamach laską, stopę przed mieczem, laska zatrzymała się, jakby w coś uderzyła z głośnym „łup!” i odskoczyła. Silvie uśmiechnęła się jeszcze szerzej. — Miecz Który Nie Jest Mieczem, chociaż doprawdy niewielu wie, czym jest. Ale dotknąć go nie może nikt, prócz jednego człeka. Ci, którzy go tutaj umieścili, zadbali o to. Pewnego dnia Smok, Odrodzony ujmie w swą dłoń Callandora, i w ten sposób dowiedzie światu, że jest prawdziwym Smokiem. W każdym razie, będzie to pierwszy dowód. Lews Therin powróci, by zobaczył to cały świat i padł przed nim na twarz. Ach, Wysokim Lordom nie podoba się posiadanie go tutaj. Nie lubią niczego, co ma cokolwiek wspólnego z Mocą. Pozbyliby się go, gdyby tylko wiedzieli jak. Gdyby potrafili to zrobić. Przypuszczam, że inni również chętnie by go sobie przywłaszczyli, gdyby wiedzieli jak. Czegóż by nie dał jeden z Przeklętych, by ująć w dłoń Callandora?

Egwene patrzyła na iskrzący się miecz. Jeżeli Proroctwa Smoka głosiły prawdę, a Rand był Smokiem, jak utrzymywała Moiraine, to pewnego dnia będzie nim władał, chociaż na podstawie pozostałych rzeczy, jakie wiedziała na temat Proroctw dotyczących Callandora, nie potrafiła sobie wyobrazić, jak to się w ogóle może stać.

„Ale jeśli istnieje sposób zdobycia go, to może Czarne Ajah go znają? Jeśli tak jest, muszę się tego dowiedzieć”.

Ostrożnie sięgnęła strumieniem Mocy, badając to, co trzymało i osłaniało miecz. Jej sonda dotknęła... czegoś... i zatrzymała się. Mogła wyczuć, które z Pięciu Mocy tutaj zastosowano. Powietrze, Ogień i Ducha. Potrafiła prześledzić skomplikowany splot, utkany z saidara, postawiony z siłą, która ją zadziwiła. W tych splotach znajdowały się jednak szczeliny, przerwy, przez które jej sonda mogłaby wślizgnąć się do środka. Kiedy jednak spróbowała, było to niczym natarcie na najsilniejszą część splotu. A gdy przemocą usiłowała utorować sobie drogę, splot poraził ją w reakcji na jej starania, pozwoliła więc swej sondzie zaniknąć. Połowa tej przegrody spleciona została przy użyciu saidara, druga zaś połowa, ta część, której nie potrafiła ani poczuć, ani dotknąć, stworzona została przy użyciu saidina. To znaczy, ściśle rzecz biorąc tak nie było, cała przesłona stanowiła bowiem konstrukcję jednorodną, ale była i tak wystarczająco ścisła.

„Kamienna ściana z równą łatwością zatrzyma ślepą kobietę, jak kogoś kto widzi”.

Z oddali dobiegł ją odgłos kroków. Stukot butów.

Egwene nie potrafiła powiedzieć, jak wiele ich jest, ani określić kierunku, z którego się zbliżają, ale Silvie wzdrygnęła się i natychmiast spojrzała w cień kolumn.

— Nadchodzi, by ponownie na niego spojrzeć — wymamrotała. — Śniący czy przebudzony, pragnie...

Zdała się nagle przypomnieć sobie o obecności Egwene i na jej twarz wypełzł zatroskany uśmiech.

— Musisz teraz iść sobie, moja pani. On nie może cię tutaj spotkać, ani wiedzieć, że tu byłaś.

Egwene już szła w kierunku kolumnady, a Silvie podążyła za nią, machając dłonią i laską.

— Idę już, Silvie. Po prostu chciałabym zapamiętać drogę. — Dotknęła palcem kamiennego pierścienia. — Zabierz mnie z powrotem na wzgórza.

Nic się nie stało. Przeniosła cienki jak włos strumień na pierścień.

— Zabierz mnie z powrotem na wzgórza.

Wciąż otaczały ją kolumny z czerwonego kamienia. Odgłos butów zbliżał się, był tak niedaleko, że nie nakładał się już na wywoływane przez siebie echa.

— Nie znasz drogi wyjścia — powiedziała bezbarwnym głosem Silvie, potem zniżyła go nieomal do szeptu, przymilnego i drwiącego jednocześnie, niczym u starego służącego, który czuje, że może zdobyć się na odrobinę niedopuszczalnej w normalnych warunkach poufałości.

— Och, moja pani, to jest zbyt niebezpieczne miejsce, by przychodzić doń, nie znając drogi wyjścia. Chodź, pozwól biednej Silvie wyprowadzić cię stąd. Biedna stara Silvie zaprowadzi cię bezpiecznie do twego łóżka, moja pani.

Oboma ramionami otoczyła Egwene, prowadząc ją coraz dalej od miecza. Nie żeby tamta potrzebowała ponaglania. Kroki zatrzymały się, on — kimkolwiek był — zapewne spoglądał na Callandora.

— Po prostu pokaż mi drogę — wyszeptała w odpowiedzi Egwene. — Albo powiedz mi. Nie ma potrzeby pchać mnie.

Palce starej kobiety zacisnęły się w jakiś sposób na kamiennym pierścieniu.

— Nie dotykaj tego, Silvie.

— Bezpiecznie do twego łóżka.

Ból unicestwił cały świat.


Z krzykiem szarpiącym gardło, Egwene usiadła pośród ciemności, pot spływał jej po twarzy. Przez chwilę nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, ale nie dbała o to.

— Och, Światłości — zajęczała — to boli. Och, Światłości, jak boli!

Przesunęła dłońmi po ciele, pewna, że skóra musi być poznaczona szramami i pręgami, bo cóż innego mogłoby wywołać takie pieczenie, ale nie znalazła ani śladu.

— Jesteśmy tutaj — powiedział z ciemności głos Nynaeve. — Jesteśmy, Egwene.

Egwene rzuciła się w kierunku głosu i z najczystszą ulgą objęła ramionami szyję Nynaeve.

— Och, Światłości, wróciłam. Światłości, wróciłam.

— Elayne — powiedziała Nynaeve.

Po chwili jedna ze świec zapłonęła niewielkim płomieniem, Elayne zatrzymała się ze świecą w jednej dłoni i fidybusem, który zapaliła przy pomocy krzesiwa oraz stali, w drugiej. Uśmiechnęła się i nagle wszystkie świece w pokoju rozbłysły jasno. Zatrzymała się na moment przy umywalni, potem wróciła do łóżka, niosąc chłodny, mokry ręcznik, aby umyć Egwene twarz.

— Było źle? — zapytała z niepokojem. — Nawet nie drgnęłaś. Ani nie mamrotałaś. Nie wiedziałyśmy, czy cię budzić, czy nie.

Egwene z pośpiechem zdjęła z szyi skórzany rzemyk i odrzuciła razem z kamiennym pierścieniem na drugą stronę pokoju.

— Następnym razem — wydyszała — określimy czas, a wy obudzicie mnie po jego upływie. Obudzicie mnie, choćbyście miały zanurzyć mi głowę w misce z wodą!

Nie zdawała sobie sprawy, że tym samym postanowiła, iż będzie jednak następny raz.

„Czy wsadzisz głowę do paszczy niedźwiedzia tylko po to, by pokazać, że się nie boisz? Czy zrobisz to po raz drugi tylko dlatego, że zrobiłaś to już raz i nie zginęłaś?”

Jednak chodziło o coś więcej, niźli dowodzenie sobie, że się nie boi. Bała się i wiedziała o tym. Ale dopóki Czame Ajah mają te ter’angreale, których badaniem zajmowała się Corianin, będzie musiała wracać. Pewna była, że odpowiedź na pytanie, dlaczego ich potrzebowały, leży w Tel’aran’rhiod. Jeśli będzie w stanie znaleźć tam rozwiązanie kwestii Czarnych Ajah — a być może, również i innych problemów, a tak być powinno, pod warunkiem, że połowa choćby z tego, co jej powiedziano o Śnieniu była prawdą — to musi wrócić.

— Ale już nie dzisiejszej nocy — powiedziała cicho. — Jeszcze nie.

— Co się stało? — zapytała Nynaeve. — Co... śniłaś?

Egwene położyła się z powrotem na łóżku i opowiedziała im. O wszystkim, jedyna rzecz, którą pominęła, to Perrin mówiący do wilka. O wilku również nie wspomniała. Czuła się trochę winna, zatajając coś przed Nynaeve i Elayne, ale w istocie rzeczą samego Perrina było o tym opowiedzieć, jeżeli kiedyś będzie chciał. O wszystkim innym opowiedziała im słowo w słowo, opisując dokładnie, co widziała i przeżyła. Kiedy skończyła, poczuła się, jakby opróżniona.

— Oprócz tego, że był zmęczony — zapytała Elayne — czy nic innego mu nie było, czy nie był ranny? Egwene, nie wierzę, żeby mógł wyrządzić ci krzywdę. Nie wierzę.

— Rand — wtrąciła sucho Nynaeve — będzie musiał sam o siebie zadbać przez jakiś czas.

Elayne spłonęła rumieńcem; wyglądała z tym ślicznie. Egwene nagie zdała sobie sprawę, że tamta wygląda ślicznie, niezależnie od tego, co robi, nawet gdy płacze, albo szoruje garnki.

- Callandor - ciągnęła dalej Nynaeve. — Serce Kamienia. Było zaznaczone na planie. Sądzę, że już wiemy, gdzie szukać Czarnych Ajah.

Elayne odzyskała równowagę.

— To niczego nie zmienia, jeżeli chodzi o hipotezę pułapki — odpowiedziała jej. — Jeżeli nie jest to podstęp, to wobec tego mamy do czynienia z pułapką.

Nynaeve uśmiechnęła się zawzięcie.

— Najlepszym sposobem złapania tego, który zastawił pułapkę, jest wpaść w nią i poczekać, aż on się pojawi. Albo ona, w tym przypadku.

— Masz na myśli podróż do Łzy? — zapytała Egwene, a Nynaeve pokiwała głową.

— Amyrlin, jak się wydaje, odseparowała się od nas. Podejmujemy własne decyzje, pamiętacie? Przynajmniej wiemy, że Czarne Ajah są we Łzie i wiemy kogo tam szukać. Tutaj możemy tylko siedzieć i gryźć się, podejrzewając wszystkich, martwić się, czy przypadkiem nie czatuje gdzieś Szary Człowiek. Wolę być raczej ogarem niż królikiem.

— Muszę napisać do matki — oznajmiła Elayne. Kiedy poczuła na sobie ich spojrzenia, w tonie jej głosu pojawiły się defensywne nuty. — Raz już zniknęłam, nie powiadamiając jej, gdzie jestem. Jeżeli zrobię to znowu... Nie znacie charakteru Matki. Może wysłać Garetha Bryne’a i całą armię przeciwko Tar Valon. Albo ścigać nas po całym świecie.

— Możesz tu zostać — doradziła jej Egwene.

— Nie. Nie pozwolę, byście pojechały same, we dwie. I nie mam zamiaru zastanawiać się przez cały czas, czy ucząca mnie siostra jest Sprzymierzeńcem Ciemności, albo czy nie poluje na mnie następny Szary Człowiek. — Roześmiała się lekko. — Nie będę również pracować w kuchni, podczas gdy wy dwie wyprawicie się na poszukiwanie przygód. Po prostu, muszę zawiadomić moją matkę, że wyruszam z Wieży na polecenie Amyrlin, żeby nie była wściekła, kiedy posłyszy plotki. Nie muszę jej mówić, dokąd jedziemy, ani dlaczego.

— Lepiej żebyś tego nie robiła — powiedziała Nynaeve. — Zapewne natychmiast by po ćiebie posłała, gdyby dowiedziała się o Czarnych Ajah. Jeśli zaś o to chodzi, nie zdajesz sobie sprawy, przez ile rąk przejdzie twój list, zanim do niej trafi, ani jakie oczy mogą go czytać. Najlepiej nie pisz o niczym, o czym nie chcesz, by się ktokolwiek dowiedział.

— Jest jeszcze jedno — westchnęła Elayne. — Amyrlin nie wie, że jestem z wami. Muszę znaleźć jakiś sposób wysłania pisma, by ona również się nie dowiedziała.

— Muszę o tym pomyśleć. — Brwi Nynaeve połączyły się nieomal w jedną linię. — Być może wówczas, gdy będziemy już w drodze. Możesz wiadomość przesłać z Aringill, które leży w dole rzeki, jeżeli będziemy miały czas poszukać kogoś udającego się do Caemlyn. Widok tych dokumentów, które dała nam Amyrlin, może kogoś przekonać. Powinnyśmy mieć również nadzieję, iż na kapitanów statków także będą działać, chyba że któraś z was dysponuje większą ilością monet niż ja.

Elayne żałośnie pokręciła głową.

Egwene nawet nie kłopotała się, by to zrobić. Wszystkie pieniądze, które posiadały, rozeszły się podczas podróży z Głowy Tomana, wyjąwszy po kilka miedziaków na głowę.

— Kiedy... — Musiała przerwać, żeby odkaszlnąć. Kiedy wyjeżdżamy? Dziś w nocy?

Nynaeve wyglądała, jakby poważnie rozmyślała nad tą propozycją, ale po chwili potrząsnęła przecząco głową.

— Potrzebujesz snu po... — Gestem wskazała na kamienny pierścień, który leżał tam, gdzie upadł, odbiwszy się od ściany. — Damy Amyrlin jeszcze jedną szansę, by się z nami skontaktowała. Kiedy skończymy ze zmywaniem po śniadaniu, obie zapakujecie wszystko, co postanowicie zabrać, ale nie afiszujcie się z tym zbytnio. Jeżeli Amyrlin nie odezwie się do południa, mam zamiar, zanim Pryma wybije, być już na statku, przykładając ten papier kapitanowi do gardła, gdy zajdzie taka potrzeba. Co o tym sądzicie

— Zgadzam się w zupełności — powiedziała Elayne, a Egwene dodała:

— Dziś w nocy czy jutro, im szybciej, tym lepiej, na ile mogę osądzać.

Pragnęła, by jej głos brzmiał równie przekonująco jak Elayne.

— A więc lepiej będzie, jeżeli trochę się wyśpimy.

— Nynaeve — poprosiła Egwene słabym głosem. Ja... nie chcę być sama dzisiejszej nocy.

Bolało ją, że musi się do tego przyznać.

— Ja również nie mam na to ochoty — powtórzyła za nią Elayne. — Nie mogę przestać myśleć o Bezdusznych. Nie wiem dlaczego, ale przerażają mnie bardziej nawet od Czarnych Ajah.

— Przypuszczam — wolno powiedziała Nynaeve że ja również nie chcę zostać sama. — Zmierzyła wzrokiem łóżko, na którym leżała Egwene. — Wydaje się dość duże dla nas trzech, jeśli każda trzymać będzie łokcie przy sobie.

Później, kiedy wierciły się, usiłując znaleźć w miarę wygodną pozycję, Nynaeve znienacka wybuchnęła śmiechem.

— Co się stało? — zapytała Egwene. — Przecież nie masz łaskotek.

— Pomyślałam po prostu o kimś, kto będzie szczęśliwy, mogąc zawieźć list Elayne. W rzeczy samej, będzie szczęśliwy, mogąc opuścić Tar Valon. Mogę się założyć.

Загрузка...