Nynaeve zdało się, że kątem oka pochwyciła sylwetkę wysokiego mężczyzny o rudych włosach, w szerokim, brązowym płaszczu, daleko w głębi rozświetlonej słońcem ulicy, ale kiedy odwróciła się, by spojrzeć dokładniej spod szerokiego ronda błękitnego, słomkowego kapelusza, który dała jej Ailhuin, właśnie przetoczył się obok zaprzężony w woły wóz. Kiedy wóz przejechał, mężczyzny nie było już nigdzie widać. Była niemalże pewna, iż na plecach niósł drewnianą skrzynkę z fletem, a jego ubiór z pewnością nie był taireński.
„To nie mógł być Rand. Tylko dlatego, że bezustannie śnię o nim, nie oznacza, iż zamierza przebyć całą tę drogę z równiny Almoth.”
Jeden z bosych mężczyzn przebiegł obok, z kosza na plecach wystawało mu kilkanaście sierpowatych ogonów jakichś wielkich ryb. Nagle potknął się, nad głową przeleciał mu deszcz srebrnej rybiej łuski. Padł dłońmi oraz kolanami w glinę i spojrzał na ryby, które wypadły z kosza. Każdy z długich, szczupłych kształtów wbił się pyskiem w grubą pokrywę błota, tworząc regularny wzór oczek sieci. Nawet kilku przechodniów zagapiło się na ten widok. Mężczyzna podniósł się powoli, najwyraźniej nieświadom pokrywającego go błota. Zdjął kosz z pleców i zaczął wkładać doń ryby, kręcąc głową i mrucząc coś do siebie.
Nynaeve zamrugała, ale kierowała się właśnie w stronę krowiotwarzego rozbójnika, który czekał na nią w drzwiach swego sklepu, gdzie za jego plecami wisiały na hakach krwawe połcie mięsa. Szarpnęła warkocz i przeniosła spojrzenie na niego.
— Bardzo dobrze — powiedziała ostro. — Wezmę to, ale jeżeli tyle liczysz sobie za ten nędzny kawałek, nigdy więcej nie przyjdę już do twojego sklepu.
Pogodnie wzruszył ramionami, biorąc od niej monety, potem owinął tłustą baranią pieczeń w materię, którą wyciągnął z kosza na jej ramieniu. Patrzyła nań błyszczącymi oczyma, kiedy wkładał mięso z powrotem do kosza, ale nie zaprotestowała głośno.
Odwróciła się, by odejść — i omal nie upadła. Wciąż jeszcze nie przyzwyczaiła się do tych chodaków, bez przerwy grzęzły jej w glinie, nie potrafiła zrozumieć, jak ludziom udaje się w nich normalnie chodzić. Miała nadzieję, że słońce wkrótce osuszy ziemię, ale nie potrafiła wyzbyć się podejrzeń, że błoto jest w Maule rzeczą niezmienną.
Stąpając chwiejnie i mrucząc, ruszyła w kierunku domu Ailhuin. Ceny za jakikolwiek kawałek mięsa były bardzo wysokie, jakość nieodmiennie kiepska, i nikt zdawał się tym nie przejmować, ani ci, którzy kupowali, ani sprzedający. Prawdziwą ulgę przynosiło spotkanie kobiety; która krzyczała na sprzedawcę, wymachując mu przed nosem popękanymi żółtymi owocami — Nynaeve nie wiedziała, co to jest, mieli tutaj wiele owoców i warzyw, o których w życiu nie słyszała — trzymając po jednym w każdej dłoni i wzywała wszystkich, by zobaczyli jakie też odpadki jej sprzedał; ale sprzedawca tylko patrzył na nią zmęczonym wzrokiem, nie troszcząc się nawet o odpowiednią replikę.
Wiedziała, że istnieje usprawiedliwienie, częściowe przynajmniej, dla tych cen — Elayne wyjaśniła im wszystko na temat zboża, zjadanego przez szczury w spichlerzach, zboża, którego żaden Cairhienianin nie był w stanie kupić, oraz o rozmiarach handlu zbożem w Cairhien po wojnach z Aielami — ale nic nie usprawiedliwiało tego, że każdy wyglądał, jakby miał ochotę położyć się i umrzeć. Widziała jak grad niszczył plony w Dwu Rzekach, jak zjadały je koniki polne, jak owce marły od czarnego języka, albo czerwoniec powodował więdnięcie tytoniu, tak że nie było co sprzedać, kiedy kupcy przybywali z Baerlon. Pamiętała dwa kolejne lata, kiedy było naprawdę niewiele do jedzenia oprócz zupy z rzepy i starej kaszy jęczmiennej, a myśliwi mówili o szczęściu, gdy udało im się przynieść do domu kościstego królika, ale ludzie z Dwu Rzek potrafili podnieść się nawet wówczas, gdy zostali zupełnie w gniecieni w ziemię, i znów wracali do pracy. Ci ludzie przeżyli tylko jeden zły rok, a ich akweny rybne oraz pozostały handel zdawały się kwitnąć. Nie miała dla nich litości. To byli dziwni ludzie, dziwnie się zachowywali, jakby byli zastraszeni, nawet Ailhuin i Sandar. Uznała jednak na koniec, iż właśnie dlatego powinna zdobyć się wobec nich na większą dozę cierpliwości.
„Jeżeli wobec nich, to dlaczego nie wobec Egwene?”
Odsunęła od siebie tę myśl. Dzieciak zachowywał się paskudnie, buntując się przeciw najbardziej oczywistym sugestiom, sprzeciwiając się najbardziej rozsądnym propozycjom. Nawet kiedy jasne już było, co zrobią, Egwene chciała być przekonywana. Nynaeve nie była przyzwyczajona do przekonywania ludzi, a szczególnie ludzi, którym wcześniej zmieniała pieluszki. Fakt, że była tylko siedem lat starsza od tamtej, nie czynił żadnej różnicy.
„Wszystko przez te złe sny — powiedziała do siebie. — Nie potrafię zrozumieć, co one znaczą, a teraz mają je także Elayne i Egwene, a ja wciąż nie umiem ich wytłumaczyć, w dodatku Sandar nie chciał powiedzieć nic więcej jak to, że wciąż szuka, i jestem tak zawiedziona, że. . . że mogłabym pluć!”
Szarpnęła za warkocz tak mocno, że aż zabolało. Przynajmniej udało jej się przekonać Egwene, aby nie używała ponownie ter’angreala, aby włożyła go z powrotem do sakwy zamiast trzymać na rzemyku, radując się jego dotykiem na skórze. Jeżeli Czarne Ajah były w Tel’aran’rhiod. . . Nie dopuszczała do siebie tej możliwości.
„Znajdziemy je!”
— Zniszczę je — wymruczała. — Usiłowały sprzedać mnie niczym owcę! Polowały na mnie jak na zwierzę! Tym razem jestem myśliwym, nie królikiem! Ta cała Moiraine! Gdyby nigdy nie przyjechała do Pola Emonda, potrafiłabym nauczyć Egwene wystarczająco dużo. A Rand. . . Mogłabym. . . Byłabym w stanie coś zrobić.
To, że wiedziała, iż żadne z tych ostatnich zapewnień nie jest prawdziwe, nie pomagało a pogarszało tylko jej nastrój. Nienawidziła Moiraine niemal równie mocno, jak nienawidziła Liandrin oraz Czarnych Ajah, być może tak samo, jak nienawidziła Seanchan.
Skręciła za róg, a Juilin Sandar musiał uskoczyć jej z drogi, żeby go nie stratowała. Mimo pewnego obycia z gwałtownym sposobem zachowywania się Nynaeve, jakie miał już za sobą, niemalże potknął się o własne chodaki i tylko pałka uratowała go przed upadkiem twarzą w błoto. Dowiedziała się, że to jasne, karbowane drewno nazywano bambusem i że jest mocniejsze, niźli się na pierwszy rzut oka zdawało.
— Pani. . . Hmm. . . pani Maryim. — Powiedział Sandat, odzyskując równowagę. — Właśnie. . . szukałem cię. Zdobył się na nerwowy uśmiech. — Jesteś zła? Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób?
Postarała się, by mars zniknął z jej czoła.
— Nie na ciebie byłam zła, panie Sandar. Ten rzeźnik. . . Nieważne. Dlaczego mnie szukałeś? — Aż jej zaparło dech w piersiach. — Znalazłeś je?
Rozejrzał się dookoła, jakby w obawie, że jakiś przechodzień mógłby podsłuchiwać.
— Tak. Tak, musisz wrócić ze mną do domu. Pozostałe czekają. Pozostałe. Oraz Matka Guenna.
— Dlaczego jesteś taki zdenerwowany? Nie pozwoliłeś chyba, by odkryły, iż się nimi interesujesz? — pytała ostrym głosem. — Co cię tak przeraziło?
— Nie! Nie, pani. . . nie zdradziłem swej obecności. Jego oczy znowu pomknęły na boki, podszedł bliżej, głos ściszył niemalże do ledwie słyszalnego, aczkolwiek pełnego napięcia szeptu. — Te kobiety, których szukacie, one są w Kamieniu! Goście Wysokich Lordów! Samego Wysokiego Lorda Samona! Dlaczego nazywasz je złodziejkami? Wysoki Lord Samon! — słowa te wypowiedział, nieomal skrzecząc. Na jego twarzy lśnił pot.
„Wewnątrz Kamienia! Z Wysokim Lordem! Światłości, jak teraz mamy się do nich dostać?”
Z wysiłkiem stłumiła swą niecierpliwość.
— Proszę się uspokoić — powiedziała łagodnie. Proszę się uspokoić, panie Sandar. Wszystko wyjaśnimy, tak że nie będzie się pan musiał niczego obawiać.
„Mam nadzieję, że nam się uda. Światłości, jeżeli on pobiegnie do Kamienia, aby powiedzieć swym Wysokim Lordom, że szukamy tamtych. . .”
— Proszę, chodź ze mną do domu Matki Guenny. Joslyn, Caryla i ja wszystko ci wyjaśnimy. Naprawdę. Chodź. W końcu skinął głową w krótkim, niepewnym geście i poszedł obok niej, dostosowując swój krok do tempa, na jakie stać było jej stopy, obute w chodaki. Wyglądał, jakby w każdej chwili miał zamiar uciec.
Gdy znalazła się pod domem Mądrej Kobiety, śpiesznie ruszyła do tylnego wejścia. Zdążyła zaobserwować, iż nikt nie używał drzwi frontowych, nawet sama Matka Guenna. Konie stały przywiązane do bambusowego drążka — odpowiednio daleko od nowych fig Ailhuin oraz jej warzyw — natomiast siodła i wędzidła złożone były w środku. Pierwszy raz nie zatrzymała się i nie poklepała Gaidina po nozdrzach, i nie powiedziała mu jak zawsze, że jest dobrym chłopcem i bardziej wrażliwym niż jego imiennik. Sandar zatrzymał się, by końcem pałki zdrapać błoto z chodaków, potem szybko wszedł do środka.
Ailhuin Guenna siedziała na jednym ze swych krzeseł z wysokim oparciem, które przesunęła do kuchni, z rękoma opuszczonymi po bokach. Oczy siwej kobiety były szeroko otwarte z gniewu i strachu, wysilała się szaleńczo, nie mogąc poruszyć nawet jednym mięśniem. Nynaeve nie musiała wyczuwać subtelnych splotów Powietrza, by wiedzieć co się zdarzyło.
„Światłości, znalazły nas!Żebyś sczezł, Sandar!”
Zalał ją gniew, jego fala obaliła ściany, które zazwyczaj oddzielały ją od Mocy, kosz wypadł z jej dłoni, cała była białym kwieciem na ciernistych gałęziach, otwierającym się na uścisk saidara, otwierającym się. . . Było tak, jakby trafiła na następną ścianę, ścianę z przezroczystego szkła; była w stanie czuć Prawdziwe Źródło, ale ściana zatrzymywała wszystko z wyjątkiem bolesnego pragnienia, by być wypełnioną Jedyną Mocą.
Kosz uderzył o podłogę, a kiedy jeszcze podskakiwał, drzwi otworzyły się i do Środka weszła Liandrin, a za nią czarnowłosa kobieta z pasmem siwych włosów na lewej skroni. Ubrane były w długie, wzorzyste jedwabne suknie, wycięte tak, że obnażały ramiona, a saidar lśnił wokół nich poświatą.
Liandrin wygładziła swą czerwoną sukienkę, uśmiechnęła się tymi wzgardliwymi ustami w kształcie pączka róży. Na jej lalkowatej twarzy błyszczało rozbawienie.
— Rozumiesz sama, nieprawdaż, dzikusko — zaczęła — nie masz żadnych. . .
Nynaeve z całej siły uderzyła ją w twarz.
„Światłości, muszę uciekać. — Drugi cios trafił Riannę tak silnie, że tamta z jękiem usiadła na podłodze. — Muszą gdzieś być pozostałe, ale jeśli uda mi się wydostać na zewnątrz, jeżeli ucieknę dostatecznie daleko, nie będą w stanie złapać mnie i wtedy może coś uda mi się zrobić.”
Cios, który otrzymała Liandrin, odrzucił ją od drzwi.
„Żebym tylko wydostała się z zasięgu ich osłony, a wtedy. . .”
Ciosy zaczęły spadać na nią ze wszystkich stron, jakby uderzały ją pięści i kije. Ani Liandrin, której krew ściekała z kącika wygiętych teraz w ponurym grymasie ust, ani Rianna, z włosami w nieładzie i suknią w podobnym stanie, nie podniosły nawet ręki. Nynaeve czuła oplatające ją strumienie Powietrza równie wyraźnie, jak spadające na nią ciosy. Wciąż walczyła, by dostać się do drzwi, ale zdała sobie sprawę, że już powalono ją na kolana, a niewidzialne ciosy nie ustawały, niedostrzegalne pięści i kije biły jej plecy i brzuch, głowę i biodra, ramiona, piersi, nogi, głowę. Jęcząc padła na bok i zwinęła się w kłębek, usiłując rozpaczliwie osłonić się przed lawiną uderzeń.
„Och, Światłości, próbowałam. Egwene! Elayne! Próbowałam! Nie będę krzyczeć!Żebyście sczezły, możecie zbić mnie na śmierć, ale nie będę krzyczeć!”
Ciosy ustały, ale Nynaeve nie mogła powstrzymać drżenia. Czuła się pokaleczona i posiniaczona od stóp aż do głów.
Liandrin przykucnęła obok niej, ramionami oplotła kolana, jedwab otarł się o jedwab. Starła krew z kącika ust. Ciemne oczy patrzyły twardo, na jej twarzy nie było już śladu rozbawienia.
— Być może jesteś zbyt głupia, by wiedzieć kiedy należy się poddać, dzikusko. Walczyłaś niemal równie zawzięcie, jak tamta głupia dziewczyna, Egwene. Ona niemalże oszalała. Wszystkie musicie nauczyć się uległości. Ty nauczysz się jej także.
Nynaeve zadrżała i ponownie sięgnęła po saidara. Nie dlatego, żeby miała jakąś nadzieję, ale musiała coś zrobić. Przezwyciężając ból, sięgnęła poza siebie. . . i uderzyła w tę niewidzialną tarczę. W oczach Liandrin ponownie rozbłysło rozbawienie, na ustach wykwitł uśmiech wstrętnego dziecka, które zabawia się, odrywając muchom skrzydełka.
— Ostatecznie nie będziemy i tak miały z niej żadnego pożytku — powiedziała Rianna, stając obok Ailhuin. Zatrzymam jej serce.
Oczy Ailhuin niemalże wyszły z orbit.
— Nie! — Krótkie warkoczyki Liandrin o kolorze miodu zawirowały, kiedy pokręciła głową. — Zawsze zabijasz zbyt szybko, a tylko Wielki Władca potrafi czynić użytek z martwych.
Uśmiechnęła się do kobiety przywiązanej niewidzialnymi pętami do krzesła.
— Widziałaś żołnierzy, którzy przyszli z nami, stara kobieto. Wiesz, kto oczekuje nas w Kamieniu. Wysoki Lord Samon nie będzie zadowolony, jeżeli zaczniesz rozpowiadać o tym, co zdarzyło się dzisiaj w twoim domu. Jeżeli uda ci się pohamować swój język, będziesz żyła, być może po to, by pewnego dnia mu służyć. Jeżeli będziesz mówić, służyć będziesz wówczas tylko Wielkiemu Władcy Ciemności, i to za grobem. Co wybierasz?
Nagle Ailhuin mogła poruszyć głową. Potrząsnęła siwymi splotami, otworzyła usta.
— Ja. . . ja nic nie powiem — powiedziała zrozpaczona; potem obdarzyła Nynaeve pełnym zakłopotania i wstydu spojrzeniem — Jeżeli miałabym mówić, cóż by z tego przyszło dobrego? Wysoki Lord jednym uniesieniem brwi mógłby pozbawić mnie głowy. Cóż dobrego bym w ten sposób osiągnęła, dziewczyno? Cóż dobrego?
— Wszystko w porządku — odrzekła zmęczonym głosem Nynaeve.
„Komu mogłaby powiedzieć? Wszystko, co może w ten sposób osiągnąć, to umrzeć.”
— Wiem, że pomogłabyś nam, gdybyś potrafiła. Rianna odrzuciła głowę w tył i wybuchnęła śmiechem. Ailhuin opadła bezwładnie na krzesło, uwolniona z więzów, ale siedziała bez ruchu, wpatrując się w swe splecione dłonie.
Liandrin i Rianna podniosły Nynaeve z obu stron i wyprowadziły przed dom.
— Jeśli będą z tobą jakieś kłopoty — powiedziała twardym tonem czarnowłosa kobieta — to sprawię, że sama wyskoczysz ze skóry i będziesz tańczyć, grzechocząc obnażonymi kośćmi.
Nynaeve omal się nie roześmiała.
„Jakie jeszcze mogą być ze mną kłopoty? — Była oddzielona od Prawdziwego Źródła. Jej skaleczenia bolały tak, że ledwie stała na nogach. Każdy jej opór złamią tak łatwo jak furię dziecka. — Ale moje rany się wygoją, żebyście sczezły, a wy jeszcze się potkniecie! A kiedy to nastąpi. . .”
Przed frontem domu czekały już pozostałe. Dwóch wielkich żołnierzy w okrągłych hełmach z okapem oraz lśniących napierśnikach, nałożonych na czerwone kaftany z bufiastymi rękawami. Ich twarze zalewał pot, przewracali oczami, jakby bali się tak samo jak ona. Amico Nagoyin była tam również, wysmukła i śliczna, z długą szyją i białą skórą, wyglądała równie niewinnie jak dziewczynka zbierająca kwiaty na łące. Na twarzy Joiyi Byir gościł przyjazny uśmiech, mimo iż miała ona ten gładki spokój kobiety, która długo zajmowała się Mocą; przypominała niemalże twarz babki witającej swą wnuczkę, choć jej wiek nawet nie musnął siwizną ciemnych włosów, podobnie, jak nie pomarszczył skóry. Szare oczy przywodziły jednak na myśl raczej macochę z opowieści, taką, która zamordowała dzieci poprzedniej żony swego męża. Obie kobiety otaczało lśnienie Mocy.
Między dwoma Czarnymi siostrami stała Elayne, miała podbite oko, obtarty policzek i rozciętą wargę, jeden z rękawów jej sukni był na pół przedarty.
— Tak mi przykro, Nynaeve — powiedziała niewyraźnie, jakby bolała ją szczęka. — Nawet nie zauważyłyśmy ich, dopóki nie było już za późno.
Bezwładne ciało Egwene leżało na ziemi, jej twarz, poznaczona skaleczeniami i obtarciami, była nieomal nie do rozpoznania. Kiedy Nynaeve i jej eskorta podeszły bliżej, jeden z żołnierzy uniósł Egwene za ramię. Zwisła bezwładnie, niczym pusty worek ziarna.
— Co wyście jej zrobiły? — domagała się odpowiedzi Nynaeve. —Żebyście sczezły, co. . . !
Coś niewidzialnego uderzyło ją w usta, tak silnie, że na chwilę pociemniało jej w oczach.
— Spokojnie, spokojnie — oznajmiła Joiya Byir z uśmiechem, który rozjaśnił jej oczy. — Nie będę tolerowała żadnych żądań, ani niewłaściwego języka. — Jej głos również brzmiał tak ciepło, że należeć mógł do babci. — Będziesz mówiła, kiedy zostanie ci to nakazane.
— Powiedziałam ci, że ta dziewczyna nie chciała przestać walczyć, tak czy nie? — wtrąciła Liandrin. — Niech to będzie dla ciebie lekcją. Jeśli będziesz nam utrudniać, zostaniesz potraktowana nie mniej surowo.
Nynaeve ze wszystkich sił pragnęła zrobić coś dla Egwene, pozwoliła jednak powlec się na ulicę. Kazała się ciągnąć, to był drobny, choć jedyny sposób stawienia jeszcze jakiegoś oporu, odmowa współpracy, ale to było wszystko, co w tej chwili mogła zrobić.
Na błotnistej ulicy znajdowało się niewielu przechodniów, jakby każdy postanowił, iż zdecydowanie lepiej będzie udać się gdzie indziej, a ci nieliczni przemykali drugą stroną ulicy, nie zerknąwszy nawet na lśniący, lakierowany na czarno powóz, zaprzężony w sześć jednakiej maści siwków z wysokimi, białymi pióropuszami na łbach. Woźnica, ubrany jak żołnierze, ale bez zbroi ani miecza, siedział na koźle, drugi otworzył drzwi, kiedy tylko wyszły z domu. Zanim jednak drzwiczki się otwarły, Nynaeve zdążyła zobaczyć wymalowany na nich herb — odziana w srebrną rękawicę dłoń, ściskającą pęk poszarpanych błyskawic.
Podejrzewała, że był to herb Wysokiego Lorda Samona. . .
„Musi być Sprzymierzeńcem Ciemności, jeżeli zadaje się z Czarnymi Ajah. Niech go Światłość spali!”
. . . ale bardziej zainteresował ją widok człowieka, który padł na kolana w błoto, kiedy tylko pojawiły się jej zwyciężczynie.
—Żebyś sczezł, Sandar, dlaczego. . . ?
Podskoczyła, kiedy coś uderzyło ją w plecy z siłą drewnianej laski.
Jaiya Byir zaśmiała się dziecinnie i pogroziła jej palcem.
— Powinnaś zachowywać się z większym szacunkiem, dziecko. W przeciwnym razie możesz stracić swój niewyparzony język.
Liandrin roześmiała się. Przeczesała dłonią jego czarne włosy, potem uniosła głowę. Wpatrywał się w nią oczyma wiernego psa albo kundla, który oczekuje kopniaka.
— Nie powinnaś być zbyt twarda dla tego człowieka. — W jej ustach nawet słowo „człowiek” brzmiało jak „pies”. — Trzeba było mu najpierw. . . wytłumaczyć. . . żeby służył. Ale ja jestem lepsza w tłumaczeniu, nieprawdaż?
Roześmiała się powtórnie.
Sandar zwrócił zmieszane spojrzenie na Nynaeve.
— Musiałem tak zrobić, pani Maryim. Ja. . . musiałem.
Liandrin skręciła jego głowę, znowu wbił w nią spojrzenie przestraszonego psa.
„Światłości! — pomyślała Nynaeve. — Co one mu zrobiły? Co zamierzają zrobić nam?”
Ona i Elayne zostały szorstko wepchnięte do powozu, Egwene ciśnięto pomiędzy nie, głowa jej opadała, Liandrin i Rianna wsiadły również do środka i zajęły miejsca naprzeciwko. Poświata saidara otaczała je bez przerwy. Dokąd udały się pozostałe, to zupełnie nie interesowało Nynaeve. Chciała dotknąć Egwene, złagodzić trochę jej cierpienia, ale nie była w stanie ruszyć żadnym mięśniem poniżej szyi; czuła tylko drżenie powodowane przez ból. Strumienie Powietrza wiązały ich trójkę niczym warstwy ściśle owiniętego koca. Powóz ruszył, ciężko kołysząc się w błocie mimo skórzanych resorów.
— Jeżeli zrobiłyście jej coś złego. . .
„Światłości, sama widzę, że zrobiły. Dlaczego nie powiem tego, co naprawdę mam na myśli?”
Jednak równie trudno było wydobyć słowa z gardła, jak poruszyć ręką.
— Jeżeli ją zabiłyście, nie spocznę, póki nie dopadnę was wszystkich i nie pozabijam jak wściekłe psy.
Oczy Rianny rozjarzyły się, ale Liandrin tylko parsknęła. — Nie zachowuj się jak głupia, dzikusko. Jesteście potrzebne żywe. Na martwą przynętę nic się nie złapie.
„Przynęta? Na co? Na kogo?”
— To ty jesteś głupia, Liandrin! Czy sądzisz, że jesteśmy tutaj same? Tylko nasza trójka, nawet nie pełne Aes Sedai? Jesteśmy przynętą, Liandrin. A wy weszłyście prosto do pułapki, niczym tłuste cietrzewie.
— Nie mów jej tego! — ostro przerwała Elayne, a Nynaeve zamrugała, zanim zdała sobie sprawę, iż tamta podjęła jej grę pozorów. — Jeżeli pozwolisz, by zawładnął tobą gniew, zdradzisz im to, czego nie powinny wiedzieć. Muszą zawieźć nas do wnętrza Kamienia. Muszą. . .
— Bądź cicho — warknęła Nynaeve. — To ty powinnaś dbać o to, by trzymać swój język na wodzy!
Mimo skaleczeń pokrywających twarz Elayne, nie dało się ukryć obrażonej miny.
„Pozwólmy im zastanowić się nad tym” — pomyślała Nynaeve.
Ale Liandrin tylko się uśmiechnęła.
— Kiedy przestaniecie być przydatne w roli przynęty, wyznacie nam wszystko. Same będziecie błagały, byśmy wysłuchały waszej spowiedzi. Powiadają, że pewnego dnia będziecie naprawdę silne, zadbam jednak o to, abyście zawsze były mi posłuszne i dokonam tego, zanim nawet Wielki Pan Be’lal zrealizuje swoje plany w odniesieniu do was. Posłał właśnie po Myrddraali. Po trzynastu Myrddraali.
Usta w kształcie pączka róży zaśmiały się, akcentując ostatnie słowa.
Nynaeve poczuła jak wywraca się jej żołądek. Jeden z Przeklętych! Jej umysł pogrążył się w otępieniu wywołanym przez szok.
„Czarny i wszyscy Przeklęci są uwięzieni w Shayol Ghul, uwięzieni przez Stwórcę w chwili stworzenia.”
Ale katechizm nie pomógł;sama najlepiej wiedziała, ile w nim jest fałszu. Potem dopiero dotarł do niej sens pozostałych słów. Trzynastu Myrddraali. Oraz trzynaście sióstr z Czarnych Ajah. Usłyszała jak Elayne krzyczy, zanim zdała sobie sprawę, że sama krzyczy również, szarpiąc bezskutecznie niewidzialne więzy Powietrza. Trudno było powiedzieć, co było głośniejsze, ich rozpaczliwe krzyki, czy śmiech Liandrin i Rianny.