Egwene leżała w poprzek łóżka Nynaeve, z policzkami opartymi o dłonie, patrząc, jak tamta spaceruje w tę i z powrotem. Elayne rozłożyła się przed kominkiem, w którym wciąż pełno było popiołu z ognia palonego zeszłej nocy. Kolejny raz Elayne studiowała listę imion, które wypisała Verin, cierpliwie odczytując ponownie każde słowo. Pozostałe strony, na których wymieniono ter’angreale, spoczywały na stole. Po jednorazowym odczytaniu, które zresztą wywołało u nich wstrząs przemieszany ze zdumieniem, nie wracały do nich więcej, chociaż o wszystkim innym mówiły dużo. Kłócąc się przy tej okazji niemiłosiernie.
Egwene stłumiła ziewnięcie. Było dopiero przedpołudnie, jednak żadna nie zażyła tej nocy zbyt wiele snu. Musiały wstać wcześnie. Z powodu dyżuru w kuchni i konieczności pomocy w przygotowaniu śniadania. Z powodu innych rzeczy, o których nie chciała myśleć. Krótki sen, który przypadł jej w udziale, wypełniały nieprzyjemne wizje.
„Może Anaiya mogłaby mi pomóc je zrozumieć, te przynajmniej, które domagają się zrozumienia, ale... Ale co, jeśli ona jest Czarną Ajah?”
Po tym, jak wczorajszej nocy w komnacie pod Wieżą wpatrywała się we wszystkie kobiety po kolei, zastanawiając się, która jest Czarną Ajah, z trudem odnajdywała w sobie zaufanie do kogokolwiek prócz swych dwu towarzyszek. Ale żałowała, że nie ma jakiegoś sposobu na interpretację tamtych snów.
Koszmary dotyczące tego, co zdarzyło się zeszłej nocy w ter’angrealu były wystarczająco łatwe do wyjaśnienia, choć budziła się po nich z płaczem. Śniła też o Seanchanach, o kobietach ubranych w suknie, z błyskawicami wyszytymi na piersiach, wiodących na smyczach szereg innych kobiet, na których palcach lśniły pierścienie z Wielkim Wężem i przymuszających je do ciskania gromów przeciwko Białej Wieży. Ten sen spowodował, że obudziła się zlana zimnym potem, ale to również był tylko koszmar. Albo sen o Białych Płaszczach wiążących dłonie jej ojca. Koszmar wywołany przez tęsknotę za domem, jak przypuszczała. Ale te inne...
Ponownie spojrzała na pozostałe kobiety. Elayne wciąż czytała. Nynaeve nieprzerwanie przemierzała równym krokiem izbę.
Był sen o Randzie — sięga po miecz, który zdaje się być wykuty z kryształu i nie dostrzega opadającej na niego sieci. I kolejny o nim — jak klęczy w komnacie, w której palący wiatr rozwiewa kurz po podłodze, a istoty podobne do tej, którą umieszczono na sztandarze Smoka, jednak dużo mniejsze, unoszą się na tym wietrze i przysiadają mu na skórze. Był sen o tym, jak Rand schodzi w głąb wielkiej dziury w czarnej górze, dziury wypełnionej czerwonawą poświatą, jakby odblaskiem wielkich ogni, płonących w jej głębi, a nawet o tym, jak stawi czoło Seanchanom.
Co do tego ostatniego nie miała pewności, pozostałe jednak musiały coś znaczyć. Kiedyś dawno, zanim była pewna, że może wierzyć Anaiyi, dużo wcześniej nim opuściła Wieżę, zanim nauczyła się, iż Czarne Ajah są ponurą rzeczywistością, zrozumiała, że kilka ostrożnych pytań pod adresem Aes Sedai — postawionych, och, tak zręcznie, że Anaiya nie mogła uważać ich za nic innego niźli wyraz czystej ciekawości, jaką darzyła również inne tematy — zdradziło jej, że sny Śniącej na temat ta’veren są niemalże zawsze znaczące, a im silniejszy ta’veren, tym bardziej owo „niemalże zawsze” zamienia się w „na pewno”.
Ale Mat i Perrin również byli ta’veren, o nich śniła takie. Dziwne sny, bardziej nawet trudne do zrozumienia niźli sny o Rundzie. Perrin z sokołem na ramieniu i Perrin z jastrzębiem. Jedynie jastrząb trzymał smycz w pazurach — Egwene była w jakiś sposób pewna; że zarówno sokół, jak i jastrząb były płci żeńskiej — a sokół próbował zacisnąć ją wokół szyi Perrina. Do teraz drżała na jego wspomnienie, nie lubiła snów o smyczach. Albo ten sen o Perrinie z brodą! — prowadzącym wielkie stado wilków, które rozciągało się jak okiem sięgnąć. Sny o Macie były jeszcze bardziej nawet paskudne. Mat umieszczający swe lewe oko na szalce wagi. Mat zwisający za szyję z gałęzi drzewa. Był też sen o Macie i Seanchanach, ale ze wszystkich sił pragnęła odrzucić go jako zwykły koszmar. Tak jak ten, w którym Mat przemawiał w dawnej mowie. Mógł przecież być rezultatem tego, co słyszała podczas jego uzdrawiania.
Westchnęła, a westchnienie wywołało następne ziewnięcie. Zaraz po śniadaniu poszły wszystkie trzy do jego pokoju, aby zobaczyć, jak się czuje, ale nie było go w środku.
„Zapewne czuje się wystarczająco dobrze, by tańczyć. Światłości, teraz będę pewnie śniła, jak tańczy z Seanchanami! Żadnych więcej snów — powiedziała sobie zdecydowanie. — Nie teraz. Pomyślę o nich, gdy nie będę tak zmęczona”.
Zamiast tego pomyślała o kuchni, o południowym posiłku, zbliżającym się wielkimi krokami, a potem znowu kolacja, i ponownie rano śniadanie, i garnki, i czyszczenie, i skrobanie, i tak już bez końca.
„Jakbym nigdy już nie miała odpocząć”.
Zmieniła pozycję na łóżku i popatrzyła na swe przyjaciółki. Elayne wciąż siedziała ze wzrokiem wbitym w listę imion. Nynaeve zwolniła kroku.
„Zaraz Nynaeve znowu to powie. Jak za każdym razem”.
Nynaeve zatrzymała się i spojrzała w dół, na Elayne.
— Odłóż to. Przeglądałyśmy je dwadzieścia razy i nie znalazłyśmy żadnego słowa, z którego cokolwiek by wynikało. Verin dała nam same śmieci. Pytanie brzmi, czy to po prostu wszystko, co miała, czy też zrobiła to celowo?
„Zgodnie z oczekiwaniami. Minie jakieś pół godziny, zanim powie to ponownie”.
Egwene spojrzała na swoje ręce i zmarszczyła brwi, zadowolona, że nie może ujrzeć ich dokładnie. Pierścień z Wielkim Wężem prezentował się — zupełnie nie na miejscu — na dłoniach pomarszczonych od długiego zanurzania w gorącej wodzie z mydłem.
— Znajomość ich imion jest pomocna — powiedziała Elayne, nie odrywając wzroku od kartki. — Wiedza o tym, jak wyglądają, również jest pomocna.
— Wiesz dobrze, co chciałam powiedzieć — odburknęła Nynaeve.
Egwene westchnęła i zaplótłszy przed sobą ramiona, przyłożyła do nich policzek. Kiedy tego ranka wyszła z gabinetu Sheriam, a słońce nawet jeszcze nie pozłociło horyzontu, Nynaeve czekała na nią ze świecą w ręku, w zimnym, ciemnym korytarzu. Nie widziała dokładnie, ale pewna była, że tamta wygląda, jakby była gotowa gryźć kamień. A jednocześnie wiedziała aż nazbyt dobrze, że nawet to nie zmieni niczego podczas następnych dziesięciu minut. Dlatego tak łatwo wpadała we wściekłość.
„Jest równie wrażliwa na punkcie swej dumy, jak wszyscy mężczyźni jakich kiedykolwiek w życiu spotkałam. Ale nie powinna wyżywać się na mnie i Elayne. Światłości, jeśli Elayne jest w stanie to znieść, ona również mogłaby. Nie jest już dłużej Wiedzącą”.
Elayne zdawała się niemalże nie zauważać, czy Nynaeve łatwo wpada w gniew, czy też jest może zupełnie przeciwnie. W zamyśleniu wpatrzyła się w dal.
— Liandrin jako jedyna pochodziła z Czerwonych. Wszystkie pozostałe Ajah utraciły po dwie siostry.
— Och, bądź cicho, dziecko — powiedziała Nynaeve.
Elayne pokręciła uniesioną dłonią, ukazując swój pierścień z Wielkim Wężem, obdarzyła Nynaeve znaczącym spojrzeniem i ciągnęła dalej:
— Każda z nich urodziła się w innym mieście, nie więcej niźli dwie w tej samej krainie. Amico Nagoyin była najmłodsza, tylko cztery lata starsza od Egwene i mnie, Joiya Byir mogłaby być naszą babcią.
Egwene nie podobało się, że jedna z Czarnych Ajah nosiła imię jej córki.
„Głupia dziewczyno! Ludzie czasami mają takie same imiona, a ty nigdy nie miałaś córki. To nie było prawdziwe!”
— I co z tego wynika? — Głos Nynaeve był jakby na zbyt spokojny, znaczyło to, że gotowa jest wybuchnąć niczym wóz pełen fajerwerków. — Jakie tajemnice odnalazłaś w tych dokumentach, które uszły mojej uwagi? Ostatecznie staję się coraz starsza i bardziej ślepa!
— Wynika stąd, że wszystko się jakoś nazbyt zgrabnie układa — odrzekła spokojnie Elayne. — Jaka jest szansa, aby trzynaście kobiet, dobranych tylko z tego powodu, iż są Sprzymierzeńcami Ciemności, tworzyło tak misterny układ według wieku, według narodowości, według Ajah? Nie powinno być raczej tak, aby były pośród nich na przykład trzy Czerwone, albo cztery urodzone w Cairhien, albo dwie w tym samym wieku, gdyby miał to być czysty przypadek? Albo miały z kogo wybierać, w przeciwnym razie nie byłyby w stanie zbudować tak doskonale przypadkowego wzoru. W Wieży albo gdzieś indziej wciąż zatem są jeszcze Czarne Ajah, o których nie wiemy. To musi tyle oznaczać.
Nynaeve zafundowała swemu warkoczowi jedno gwałtowne szarpnięcie.
— Światłości! Sądzę, że możesz mieć rację. Rzeczywiście potrafisz odkrywać tajemnice, które uchodzą mojej uwagi. Światłości, miałam nadzieję, że wszystkie odeszły z Liandrin.
— Nie wiemy nawet, czy to ona jest przywódczynią dodała Elayne. — Mógł ktoś jej rozkazać aby... zajęła się nami. — Jej usta zacisnęły się. — Obawiam się, że istnieje jeden tylko powód, dla którego trudziły się do tego stopnia, żeby tak wszystko rozmazać, aby uniknąć każdego wzoru, wyjąwszy brak wzoru. Myślę, iż oznacza to, że można właśnie odnaleźć jakiś wzór pośród Czarnych Ajah.
— Jeśli taki wzór istnieje — oznajmiła zdecydowanie Nynaeve — to odnajdziemy go. Elayne, jeśli to obserwacja sposobu, w jaki twoja matka zarządza swym dworem spowodowało, że myślisz tak bystro, to cieszę się, iż obserwowałaś uważnie.
Uśmiech na jaki Egwene zdobyła się w odpowiedzi, wywołał dołeczki w jej policzkach.
Egwene uważnie obserwowała starszą przyjaciółkę. Wyglądało na to, że Nynaeve przestaje wreszcie zachowywać się jak niedźwiedź, którego boli ząb. Uniosła głowę.
— Chyba, że jest tak, iż pragną, abyśmy myślały o ukrytym wzorze i marnowały czas na jego poszukiwania, podczas gdy nic takiego być może nie istnieje. Nie mówię tym samym, że nie istnieje na pewno, powiadam tylko, że po prostu jeszcze nie wiemy. Powinnyśmy go szukać, ale sądzę, że nie możemy równocześnie odwracać swej uwagi od innych rzeczy, nieprawdaż, jak myślicie?
— A więc postanowiłaś się na koniec obudzić — powiedziała Nynaeve. — Sądziłam, że zasnęłaś.
Wciąż jednak uśmiech nie schodził z jej twarzy.
— Ona ma rację — z niesmakiem przyznała Elayne. — Zbudowałam zamek na piasku. Na życzeniach. Być może ty również masz rację, Nynaeve. Jaki pożytek z tych... śmieci? — Porwała kartkę z leżącego przed nią stosu. Rianna miała czarne włosy z siwym pasmem na lewej skroni. Jeśli znajdę się tak blisko niej, by to dostrzec, będzie to o wiele zbyt blisko, niżbym sobie życzyła. — Podniosła następną stronicę. — Chesmal Emry jest jedną z najbardziej utalentowanych uzdrowicielek, jakie objawiły się w ciągu ostatnich lat. Światłości, czy wyobrażacie sobie, być uzdrawianą przez jedną z Czarnych Ajah? – Trzecia kartka. — Marillin Gemalphin uwielbiała koty i zawsze odrywała się od swoich zajęć, by pomagać skaleczonym zwierzętom. Koty! Ba! — Chwyciła wszystkie kartki naraz i za: cisnęła w dłoniach. — Bezużyteczne śmieci.
Nynaeve uklękła przy niej i delikatnie oderwała jej dłonie od dokumentów.
— Być może tak, a być może wcale nie. — Uważnie wygładziła pomięte kartki, przyciskając je do piersi. Znalazłaś w nich coś, na czym możemy się skoncentrować. Jeżeli będziemy dostatecznie wytrwałe, być może odnajdziemy więcej. A tu jest kolejna lista.
Oczy ich obu skierowały się na Egwene, zarówno w niebieskich, jak i w brązowych lśniła jednakowa troska.
Egwene starała się nie patrzeć na stół, gdzie leżały dalsze kartki. Nie miała ochoty o nich myśleć, było to jednak nie do uniknięcia. Spis ter’angreali głęboko wrył się w jej myśli.
Pozycja. Różdżka wykonana z czystego kryształu, gładka i doskonale przezroczysta, długa na stopę, o średnicy jednego cala. Zastosowanie nieznane. Ostatnie badania przeprowadziła Corianin Nedeal. Alabastrowa figurka nagiej kobiety, wysokości dłoni. Zastosowanie nieznane. Ostatnie badanie przeprowadziła Corianin Nedeal. Pozycja. Krążek, pozornie z czystego żelaza, jednak nie tknięty przez rdzę, trzy cale średnicy, pięknie rzeźbiony po obu stronach w gęstą spiralę. Zastosowanie nieznane. Ostatnie badania wykonane przez Corianin Nedeal. Pozycja. Zbyt wiele pozycji i ponad połowa opatrzona dopiskiem „zastosowanie nieznane”, ostatnie badania przeprowadziła Corianin Nedeal. Trzynaście z nich, żeby wyrazić się ściśle.
Egwene zadrżała.
„Staje się powoli tak, że nawet nie potrafię myśleć o tej liczbie”.
Pozycje, o których wiedziano więcej były na liście zdecydowanie mniej liczne, nie wszystkie wydawały się mieć jakieś rzeczywiste zastosowanie, ale nawet to, co wynikało z ewentualnych możliwości ich wykorzystania niewiele przyniosło uspokojenia, kiedy je zobaczyła. Drewniana rzeźba jeża, nie większa od ostatniego stawu męskiego kciuka. Tak prosta rzecz i zapewne nieszkodliwa. Każda kobieta, która próbowała przenosić przy jej pomocy, zasypiała. Pogrążała się na pół dnia w spokojnym śnie bez marzeń, ale wnioski stąd wypływające wiodły w regiony, o których nie chciała myśleć, bowiem myśli takie wywoływały u niej gęsią skórkę. Trzy kolejne przedmioty miały również coś wspólnego ze snami. Niemalże ulgę przynosiło czytanie o różdżce z czarnego kamienia, w kształcie podobnej do fletu, długiej na cały krok, która wytwarzała ogień stosu, zaopatrzonej w notatkę NIEBEZPIECZNE I NIEMALŻE NIEMOŻLIWE DO KONTROLOWANIA, skreśloną ręką Verin z takim naciskiem, że pióro przebiło w dwu miejscach papier. Egwene wciąż nie miała pojęcia, czym jest płomień stosu, lecz choć brzmiało to z pewnością groźnie jak mało co, z identyczną pewnością nie miało nic wspólnego z Corianin Nedeal ani ze snami.
Nynaeve zaniosła wygładzone kartki do stołu i położyła je na blacie. Zawahała się, zanim rozłożyła kolejne i przebiegła palcem w dół jednej stronicy, potem po następnej.
— Tutaj jest coś, co spodobałoby się Matowi — powiedziała głosem zbyt lekkim i beztroskim. — Pozycja. Rzeźbione kości do gry naznaczone kropkami, połączone na rogach, mniej niż dwa cale w przekątnej. Zastosowanie nieznane, z wyjątkiem tego, że przenoszenie przy jego pomocy zdaje się zakłócać w pewien sposób przypadkowość. — Zaczęła czytać głośniej. — Przy rzutach monetą zawsze wypadała ta sama strona, w pewnej próbie moneta sto razy pod rząd lądowała na krawędzi. Z tysiąca rzutów kośćmi, tysiąc razy wypadło pięć koron. — Zaśmiała się w wymuszony sposób. — Mat by oszalał dla niego.
Egwene westchnęła, podniosła się i sztywno podeszła do kominka. Elayne usiadła i popatrzyła na nią, zachowując milczenie. Podobnie zachowywała się Nynaeve. Odsuwając rękaw tak wysoko jak tylko mogła, Egwene sięgnęła ostrożnie w głąb komina. Pod palcami wyczuła wełnę na wewnętrznym gzymsie i wyciągnęła zwiniętą, pojedynczą pończochę, wielokrotnie cerowaną na palcach. Strzepnęła plamy sadzy z ręki, potem zaniosła pończochę na stół i wytrząsnęła ją. Skręcony pierścień z paskowanego, nakrapianego kamienia potoczył się po blacie i zatrzymał dokładnie na szczycie strony z listą ter’angreali. Przez kilka chwil wpatrywały się weń tylko, zachowując całkowite milczenie.
— Być może — powiedziała na koniec Nynaeve Verin najzwyczajniej przeoczyła fakt, że tak wiele z nich ostatni raz badała Corianin.
Jej głos nie brzmiał bynajmniej tak, jakby wierzyła w to, co mówi.
Elayne przytaknęła, ale najwyraźniej niechętnie.
— Widziałam, jak kiedyś spacerowała po ulewnym deszczu, przemoknięta do suchej nitki i zaniosłam jej płaszcz. Była tak pochłonięta tym, o czym myślała, że nie sądzę, aby zdawała sobie sprawę, że pada, dopóki nie zarzuciłam jej płaszcza na ramiona. Mogła więc to również przeoczyć.
— Być może — niechętnie zgodziła się Egwene. Jeśli jednak było inaczej, musiała wiedzieć, iż zorientuję się natychmiast, jak tylko przeczytam listę. Nie wiem. Czasami myślę, że Verin wie dużo więcej, niźli zdradza. Po prostu nie wiem.
— Tak więc Verin dochodzi nam jako kolejna podejrzana — westchnęła Elayne. — Jeżeli ona jest Czarną Ajah, wówczas dokładnie wiedzą, czym się zajmujemy. Alanna również.
Rzuciła Egwene niepewne spojrzenie z ukosa.
Egwene opowiedziała im wszystko: Wyjąwszy to, co zdarzyło się wewnątrz ter’angreala podczas jej inicjacji, nie była w stanie zmusić się, aby o tym mówić, nie bardziej niż Elayne czy Nynaeve, zdolne były relacjonować swoje przejścia. Wszystko poza tym starała się opowiedzieć jak najdokładniej, wszystko, co zdarzyło się w komnacie prób, to, co Sheriam zdradziła jej o straszliwej słabości, stanowiącej konsekwencję zdolności przenoszenia, każde słowo wypowiedziane przez Verin, niezależnie od tego, czy wydawało się istotne, czy nie. Jedyną częścią opowieści, jaką było im najtrudniej zaakceptować było zachowanie Alarmy; Aes Sedai po prostu nie robiły takich rzeczy. Nikt zdrowy na umyśle nie robił takich rzeczy, ale do Aes Sedai było to już skrajnie niepodobne.
Egwene patrzyła na nie groźnie, słysząc nieomal, jak mówią w myślach:
— O Aes Sedai zakłada się również, że nie kłamią, ale Verin i Matka znalazły się niebezpiecznie blisko granicy prawdy, mówiąc nam to, co powiedziały. Dlatego też zakładamy, iż nie są Czarnymi Ajah.
— Lubię Alannę. — Nynaeve pociągnęła warkocz i zadrżała. — Och, dobrze. Być mo... To znaczy, rzeczywiście zachowała się dziwnie.
— Dziękuję — zauważyła Egwene, a Nynaeve przytaknęła, jakby nie dostrzegając sarkazmu w jej głosie.
— W każdym razie, Amyrlin wie o tym, a ona przecież może mieć baczenie na Alannę dużo łatwiej niż my.
— A co z Elaidą i Sheriam? — dopytywała się dalej Egwene.
— Nigdy nie byłam w stanie się zmusić, by polubić Elaidę — zauważyła Elayne — ale nie mogę naprawdę uwierzyć, żeby miała być Czarną Ajah. A Sheriam? To niemożliwe.
Nynaeve parsknęła.
— W odniesieniu do nich wszystkich powinno się to wydawać niemożliwe. Kiedy wreszcie je odnajdziemy, nie jest powiedziane, iż nie będą to kobiety które lubiłyśmy. Nie chciałabym jednak obciążać zarzutem, i to zaraz takiego rodzaju, żadnej kobiety. Potrzebujemy więcej danych, jeżeli chcemy mieć jakieś wyniki, a nie tylko podejrzenia, iż ktoś może wyglądać na kogoś, kim nie jest. — Egwene pokiwała głową niemal równie szybko jak Elayne, toteż Nynaeve ciągnęła dalej: — Opowiemy o tym wszystkim Amyrlin i nie będziemy przykładać do tego więcej wagi niźli trzeba. O ile oczywiście zechce się zobaczyć z nami tak, jak powiedziała. Jeżeli będziesz z nami, kiedy ją spotkamy, Elayne, pamiętaj, że ona nie wie o tobie.
— Nie ma zamiaru o tym zapomnieć — odrzekła żywo Elayne. — Ale powinnyśmy mieć jakiś niezależny sposób przekazywania jej wiadomości. Moja matka zaplanowałaby to lepiej.
— Nie w sytuacji, w której nie mogłaby zaufać nawet posłańcom — odparła zarzut Nynaeve. — Poczekamy. Chyba, że któraś z was uważa, iż powinnyśmy porozmawiać z Verin? Nikt nie będzie uważał tego za szczególnie znaczące.
Elayne zawahała się, potem lekko pokręciła głową. Egwene zachowała się podobnie, tylko jej ruchy były szybsze i bardziej zdecydowane. Roztargniona czy nie, Verin pominęła zbyt wiele rzeczy, by można było jej zaufać.
— Dobrze. — W głosie Nynaeve brzmiała otwarta satysfakcja. — Jestem niemalże zadowolona, że nie możemy rozmawiać z Amyrlin, kiedy tylko przyjdzie nam ochota. W ten sposób będziemy mogły podejmować własne decyzje, działać tak, jak uznamy za stosowne, a ona nie będzie kierować każdym naszym krokiem.
Jej dłoń powędrowała wzdłuż strony wymieniającej skradzione ter’angreale, jakby odczytywała ją ponownie, potem skupiła się na pasiastym, kamiennym pierścieniu.
— A pierwsze postanowienie brzmi, jak następuje. To jest jedyna rzecz, która ma jakiś rzeczywisty związek z Liandrin i jej wspólniczkami. — Zmarszczyła brwi, spoglądając na pierścień, potem wzięła głęboki oddech. — Dzisiejszej nocy będę z nim spała.
Egwene nie zawahała się nawet przez chwilę, wyjmując pierścień z ręki Nynaeve. Sądziła, że nie odbędzie się to tak zdecydowanie, że nawet nie uniesie dłoni, ale wszystko stało się inaczej i nie była z tego powodu niezadowolona.
— Jestem jedyną, o której one sądzą, że może być Śniącą. Nie wiem, czy to daje mi jakąś przewagę, ale Verin mówiła, iż jej stosowanie może okazać się niebezpieczne. Którakolwiek z nas go użyje, potrzebować będzie wszystkich możliwych zdolności.
Nynaeve ścisnęła warkocz i otworzyła usta, jakby chcąc zaprotestować. Kiedy jednak na koniec przemówiła, z jej ust wydobyło się tylko tyle:
— Jesteś pewna, Egwene? Nie wiemy nawet, czy rzeczywiście jesteś Śniącą, a ja potrafię przenosić silniej niż ty. Wciąż sądzę, że ja...
Egwene ucięła jej w pół słowa.
— Możesz przenosić silniej, ale jedynie wtedy, kiedy jesteś wściekła. A jesteś pewna, że we śnie będziesz potrafiła się złościć? Czy wystarczy ci czasu, aby się rozgniewać, zanim zaczniesz przenosić? Światłości, nie wiemy nawet, czy ktokolwiek potrafi przenosić podczas snu. Jeśli już jedna z nas ma to zrobić, a w tej sprawie masz słuszność, jest to rzeczywiście jedyny związek jaki posiadamy, właśnie powinnam być to ja. Być może naprawdę jestem Śniącą. Poza tym, Verin dała go mnie.
Nynaeve wyglądała, jakby miała zamiar się kłócić, ale ostatecznie tylko niechętnie skinęła głową.
— Dobrze więc. Ale Elayne i ja będziemy przy tobie. Nie wiem, na co się możemy przydać, ale jeśli coś pójdzie źle, być może uda nam się obudzić ciebie albo... W każdym razie będziemy tutaj.
Elayne również pokiwała głową.
Teraz, kiedy wszystko zostało już ustalone, Egwene poczuła lekkie uczucie mdłości w żołądku.
„To ja je do tego zmusiłam. Żałuję, że nie chciałam, aby mi to wyperswadowały”.
Nagle zdała sobie sprawę z czyjejś obecności. W drzwiach stała kobieta ubrana w biel nowicjuszki, z włosami zaplecionymi w długie warkocze.
— Czy nikt nie nauczył cię pukać, Else? — zapytała Nynaeve.
Egwene szybko ukryła kamienny pierścień w dłoni. Miała dziwne uczucie, że Else wlepiała w niego swój wzrok.
— Mam dla was wiadomość — oznajmiła tamta spokojnie. Jej oczy badawczo wpatrywały się w stół z rozrzuconymi papierami, potem spoczęły na skupionych wokół niego kobietach. — Od Amyrlin.
Egwene wymieniła z Elayne i Nynaeve zdumione spojrzenia.
— Cóż więc, jak ona brzmi? — zapytała Nynaeve.
Else uniosła brew w rozbawieniu.
— Dobytek pozostały po Liandrin i jej towarzyszkach złożony jest w trzecim magazynie po prawej, licząc od głównych schodów w drugiej suterynie pod biblioteką.
Ponownie spojrzała na papiery rozłożone po stole i wyszła, ani szczególnie śpiesznie, ani nazbyt wolno.
Egwene czuła się, jakby nagle straciła dech w piersiach.
„My obawiamy się uwierzyć komukolwiek, Amyrlin zaś spokojnie, ze wszystkich kobiet, obdarza zaufaniem właśnie Else Grinwell?”
— Ta głupia dziewczyna niegodna jest, by zaufać jej, że nie rozpaple wszystkiego wszystkim dookoła!
Nynaeve ruszyła w kierunku drzwi.
Egwene zebrała swoje suknie i pobiegła za nią. Jej buty stukały po płytach galerii, ale spostrzegła mignięcie bieli znikające w dole najbliższej rampy i rzuciła się w jego kierunku.
„Ona również musi biec, inaczej byłaby bliżej. Dlaczego ucieka?”
Biały błysk znikał już w dole kolejnej rampy. Egwene pospieszyła za nim.
Stojąca u podstawy rampy kobieta uniosła twarz do góry, a Egwene zatrzymała się zaskoczona, kimkolwiek była, na pewno nie była to Else. Cała w srebrach i białych jedwabiach, rozsiewała wokół siebie atmosferę takich uczuć, jakich Egwene nigdy dotąd nie zaznała. Była wyższa, dużo piękniejsza, a w spojrzeniu jej ciemnych oczu Egwene poczuła się mała, chuda i niezbyt czysta.
„Zapewne jest w stanie również przenosić więcej Mocy, niż ja potrafię. Światłości, bez wątpienia jest również sprytniejsza niźli my wszystkie trzy razem wzięte i do tego u szczytu naszych możliwości. To nie w porządku, aby jedna kobieta...”
Nagle zdała sobie sprawę, jakim torem poruszają się jej myśli. Na policzki wypełzł rumieniec, otrząsnęła się. Nigdy przedtem nie czuła się... gorsza niż pozostałe kobiety i teraz też nie miała zamiaru dać się wplątywać w takie uczucia.
— Odważnie — powiedziała kobieta. — Jesteś niezwykle śmiała, biegnąc tak za czymś samotnie, kiedy dookoła zdarza się tyle morderstw.
Powiedziała to w taki sposób, jakby treść wypowiedzianych słów nieomal sprawiała jej przyjemność.
Egwene zatrzymała się gwałtownie, pośpiesznie wygładziła suknię, mając nadzieję, że ta kobieta niczego nie zauważy, a jednocześnie wiedząc, iż jest dokładnie odwrotnie i zapragnęła, by tamta nigdy nie widziała jej biegnącej jak dziecko.
„Dosyć tego!”
— Przepraszam, ale szukam nowicjuszki, która, jak mniemam, musiała przechodzić tędy. Wysoka, o ciemnych oczach i takich że włosach, zaplecionych w warkocze. Jest pulchna i na pewien sposób ładna. Czy nie widziałaś jej?
Wysoka kobieta obejrzała ją od stóp do głów, w jej oczach lśniło rozbawienie. Egwene nie mogła być pewna, ale wydawało jej się, iż kobieta zatrzymała na chwilę spojrzenie na zwisającej wzdłuż boku zaciśniętej pięści, w której wciąż ściskała kamienny pierścień.
— Nie sądzę, żebyś była w stanie jeszcze ją dogonić, gdyż biegła bardzo szybko. Podejrzewam, że w tej chwili jest już daleko stąd.
— Aes Sedai — zaczęła Egwene, ale nie dano jej szansy na dowiedzenie się, którędy Else pobiegła. Coś, co wyglądało jak gniew, albo może irytacja, rozbłysło we wpatrzonych w nią ciemnych oczach.
— Dosyć już czasu zmarnowałam z tobą. Czekają na mnie ważniejsze sprawy. Odejdź więc.
Wykonała dłonią gest w kierunku, z którego przybiegła Egwene.
Tak silny był ton rozkazu w jej glosie, że Egwene odwróciła się i przeszła nawet trzy kroki po rampie, zanim zdała sobie sprawę, co robi. Zjeżyła się i natychmiast od. wróciła.
„Aes Sedai czy nie Aes Sedai...”
Galeria była pusta.
Marszcząc brwi, minęła kolejne drzwi — w tych pokojach nikt nie mieszkał, wyjąwszy może myszy — i zbiegła w dół rampy, rozglądając się na wszystkie strony, przebiegła kolejny zakręt galerii, czujnie rozglądając się dokoła. Zajrzała nawet za parapet, spojrzała w dół na mały Ogród Przy. jętych i uważnie obejrzała pozostałe galerie, zarówno znajdujące się wyżej niż ona, jak i te poniżej. Ujrzała dwie Przyjęte w lamowanych sukniach, jedną była Faolain, drugą — kobieta znana jej tylko z widzenia, a nie z imienia. Nigdzie jednak nie było kobiety odzianej w srebra i biele.