Część drogi przez szczelinę przebył w absolut pych ciemnościach, ponieważ w jednym miejscu wstrząsy spowodowały, iż skały zetknęły się ze sobą, dość wysoko jednak, aby można było przejść pod nimi. Długo stał, wpatrując się uważnie w czerń, potem szybko przeszedł pod spodem, jednakże kamienna płyta musiała utkwić mocno. Swędzenie z tyłu głowy powróciło.
„Nie, niech sczeznę! Nie!”
Poszedł dalej.
Wyszedł ze szczeliny i popatrzył z góry na obóz, nieckę wypełniały dziwaczne cienie zachodzącego słońca. Moiraine stała przed swoim szałasem, wpatrując się w wejście do szczeliny. Przystanął. Moiraine była szczupłą, ciemnowłosą kobietą, nie sięgającą mu nawet do ramienia i bardzo przystojną, miała tę samą cechę, której nabywały wszystkie Aes Sedai, zajmujące się przez pewien czas Jedyną Mocą brak wyraźnych oznak wieku na twarzy. Nie był w stanie stwierdzić, ile ona może mieć lat, twarz była zbyt gładka, by była stara, ale ciemne oczy nazbyt mądre na młodość. Jej suknia z ciemnoniebieskiego jedwabiu była w nieładzie i zakurzona, a kosmyki włosów sterczały na wszystkie strony w miejsce zazwyczaj starannie ułożonej fryzury. Smuga kurzu przecinała jej twarz.
Spuścił wzrok. Wiedziała, co się z nim dzieje, tylko ona i Lan w całym obozowisku, ale nie lubił tego błysku rozpoznania, który pojawiał się w jej spojrzeniu, kiedy spoglądała mu w oczy. Żółte oczy. Być może kiedyś odważy się zapytać ją, co wie na ten temat. Aes Sedai musi wiedzieć więcej niż on. Ale teraz nie był na to czas. W istocie, żadna chwila nie wydawała się właściwa.
— On... On nie chciał... To był wypadek.
— Wypadek — powiedziała bezbarwnym głosem, potem potrząsnęła głową i zniknęła na powrót we wnętrzu swego szałasu. Drzwi zatrzasnęły się za nią odrobinę zbyt głośno.
Perrin wziął głęboki oddech i zaczął dalej schodzić w stronę ogniska. Spodziewał się kolejnej kłótni pomiędzy Randem i Aes Sedai, jutrzejszego ranka, jeśli nie wręcz jeszcze dzisiejszej nocy.
Kilkanaście drzew leżało powalonych na zboczach niecki, ich pnie zostały wyrwane z korzeniami i sporymi płatami ziemi. Ślad spękanej i wzruszonej ziemi prowadził na brzeg strumienia, a na nim leżał głaz, którego tam wcześniej nie było. Jeden z szałasów po przeciwnej stronie doliny zawalił się od drgań i teraz większość Shienaran skupiła się wokół niego, zajmując się odbudową. Loial był z nimi. Ogir był w stanie podnieść drewnianą belkę, do której potrzeba było czterech mężczyzn. Rytmiczne przekleństwa Uno niosły się aż na dno doliny.
Min stała przy ognisku, mieszając w kociołku z wyrazem skrajnego niezadowolenia na twarzy. Na policzku miała niewielkie skaleczenie, zaś w powietrzu wokół niej unosił się przykry zapach spalonego gulaszu.
— Nienawidzę gotowania — oznajmiła i z powątpiewaniem wbiła wzrok w kociołek. — Jeśli coś mi się nie uda z tym gulaszem, nie będzie to moja wina. Ran wylał połowę do ogniska, kiedy... Jakie on ma prawo rozrzucać nas dookoła niczym worki ziarna? — Potarła siedzenie swych spodni i skrzywiła się. — Kiedy tylko wpadnie w moje ręce, przyłożę mu tak, że popamięta.
Pomachała w kierunku Perrina drewnianą łyżką, jakby chciała od niego rozpocząć wymierzanie kary.
— Czy ktoś został ranny?
— Tylko jeśli uznasz skaleczenia za rany — odparła ponuro Min. — Z początku wszyscy byli przestraszeni. Potem jednak zobaczyli, jak Moiraine patrzy w kierunku kryjówki Randa i zdecydowali, że to musiało być jego dzieło. Jeżeli sam Smok chce strząsać góry na ich głowy, to widocznie Smok musi mieć odpowiednie po temu racje. Gdyby zdecydował, że mają sami obedrzeć się ze skóry, a potem odtańczyć taniec szkieletów, również uważaliby, że wszystko jest w porządku.
Parsknęła i uderzyła łyżką o krawędź garnka.
Spojrzał za siebie w kierunku szałasu Moiraine. Gdyby Leyi coś się stało — gdyby nie żyła — Aes Sedai nie wróciłaby spokojnie do środka. Wciąż dręczyło go napięcie związane z oczekiwaniem.
„Cokolwiek to jest, jeszcze się nie wydarzyło”.
— Min, może jednak odjedziesz. Zaraz z samego ranka. Mam trochę srebra, które mogę ci dać, pewien jestem też, że Moiraine da ci wystarczająco dużo, byś opłaciła przejazd z karawaną kupiecką poza granice Ghealdan. Zanim się spostrzeżesz, będziesz już z powrotem w Baerlon.
Patrzyła na niego w taki sposób, że zaczął się zastanawiać, czy nie powiedział czegoś niewłaściwego. Na koniec otworzyła usta:
— To bardzo miłe z twojej strony, Perrin. Ale nie.
— Sądziłem, że pragniesz odjechać. Nieustannie narzekasz na konieczność siedzenia tutaj.
— Znałam kiedyś pewną starą kobietę z Illian — zaczęła powoli. — Kiedy była młoda, matka zaaranżowała jej małżeństwo z człowiekiem, którego nigdy nie widziała na oczy. W Illian czasami robią takie rzeczy. Opowiadała mi, że spędziła pierwszych pięć lat, robiąc mu nieustanne awantury, a następne pięć starając się ze wszystkich sił uprzykrzyć mu życie, i to w taki sposób, aby nie wiedział, kogo o to obwiniać. Kilka lat później, jak opowiadała, zmarł i wtedy zrozumiała, że przez całe życie jego właśnie kochała.
— Nie rozumiem, co to ma wspólnego z naszą sytuacją.
W jej spojrzeniu mógł odczytać brak wiary w to, że on w ogóle próbuje zrozumieć. Jej głos przesyciła wystudiowana cierpliwość, z jaką zazwyczaj nauczyciele zwracają się do szczególnie tępych uczniów.
— Tylko dlatego, że przeznaczenie wybierze coś dla ciebie, zamiast pozwolić ci na swobodny wybór, nie znaczy to jeszcze, że musi to być złe. Nawet gdyby było to coś, o czym wiesz na pewno, iż nigdy byś tego nie wybrał, choćby minęło sto lat. „Lepsze dziesięć dni miłości niż lata żalu” — zacytowała.
— Teraz rozumiem jeszcze mniej — powiedział. Nie musisz zostawać, jeżeli tego nie chcesz.
Powiesiła łyżkę na wysokim, rozdwojonym patyku wbitym w ziemię, a potem zupełnie go zaskoczyła, gdy wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
— Jesteś wspaniałym człowiekiem, Perrinie Aybara. Nawet jeśli niczego nie rozumiesz.
Perrin niepewnie zamrugał oczyma. Żałował, że nie może być pewien, czy Rand jest w pełni władz umysłowych, albo że nie ma tu Mata. Nigdy zbyt dobrze nie wiedział, jak postępować z dziewczętami, natomiast Rand zdawał się radzić sobie zupełnie nieźle. Podobnie Mat; większość dziewcząt w domu, w Polu Emonda skarżyła się, że Mat chyba nigdy nie dorośnie, ale on jakoś umiał z nimi postępować.
— Co z tobą, Perrin? Czy kiedykolwiek chciałeś wracać do domu?
— Cały czas mam na to ochotę — oznajmił żywo. Ale ja... nie sądzę, żebym mógł. Jeszcze nie.
Spojrzał za siebie, w kierunku doliny Randa.
„Wydaje się, że jesteśmy związani ze sobą, nieprawdaż Rand?”
— Być może już nigdy.
Pomyślał, że może powiedział to zbyt cicho, by usłyszała, ale spojrzenie, jakim go obrzuciła, było pełne współczucia. I zrozumienia.
Do jego uszu doleciał odgłos czyichś kroków, odwrócił się więc i spojrzał w kierunku szałasu Moiraine. Pośród ciemniejącego z każdą chwilą zmierzchu, w ich kierunku zmierzały dwie postacie, uważnie wybierając drogę. Jedną była kobieta, szczupła, o ruchach pełnych gracji, nawet na nierównym, pochylonym gruncie. Mężczyzna zaś, o głowę wyższy od swej towarzyszki, skierował się w kierunku, gdzie pracowali Shienaranie. Nawet oczy Perrina nie potrafiły wychwycić szczegółów, niekiedy tamten zdawał się znikać, potem pojawiał się w pół kroku, sylwetka częściowo gubiła się w mroku, a potem pojawiała na powrót w rytm podmuchów wiatru. Tylko zmiennokolorowy płaszcz strażnika zdolny był do takich sztuczek, co oznaczało, że wyższa postać należy do Lana, a wobec tego niższą była z pewnością Moiraine.
Dosyć daleko za nimi, kolejna sylwetka, jeszcze trudniejsza do rozpoznania, prześlizgiwała się pomiędzy drzewami.
„Rand — pomyślał Perrin — wraca do swego szałasu. Kolejny wieczór, kiedy niczego nie zje, bowiem nie może wytrzymać sytuacji, w której wszystkie spojrzenia skierowane są na niego”.
— Musisz mieć oczy z tyłu głowy — powiedziała Min, marszcząc brwi i spoglądając w kierunku nadchodzącej Moiraine. — Albo najostrzejszy słuch, z jakim zetknęłam się w życiu. Czy to Moiraine?
„Beztroska”.
Tak przywykł do Shienaran, którzy wiedzieli, jak bystre ma spojrzenie — przynajmniej w dziennym świetle, nie zdawali sobie sprawy, jak dobrze widzi w nocy — że zaczynał nie dbać o samokontrolę.
„Beztroska może mnie zabić”.
— Czy z kobietą Tuath’anów wszystko w porządku? zapytała Min, kiedy Moiraine podeszła do ogniska.
— Odpoczywa. — Niski głos Aes Sedai miał swe własne muzyczne brzmienie, jak gdyby mowa stanowiła w połowie śpiew, zaś jej włosy i ubranie były na powrót w doskonałym porządku. Na palcu lewej dłoni nosiła pierścień wyobrażający węża pożerającego własny ogon. Wielki Wąż — symbol wieczności, starszy nawet jeszcze niż Koło Czasu. Każda kobieta, która ukończyła nauki w Tar Valon nosiła taki pierścień.
Przez chwilę spojrzenie Moiraine spoczęło na Perrinie, zdając się wpijać nazbyt głęboko w jego duszę.
— Upadła i rozcięła sobie skórę na głowie, kiedy Rand... — Zacisnęła usta, lecz już w następnej chwili jej twarz była ponownie spokojna. — Uzdrowiłam ją i teraz śpi. Nawet najmniejsza rana głowy daje zawsze dużo krwi, ale w jej przypadku to nic poważnego. Czy coś widziałaś na jej temat, Min?
Min wyglądała na zmieszaną.
— Widziałam... Sądzę, że widziałam jej śmierć. Twarz zalaną krwią. Pewna byłam, że wiem, co to oznacza, ale jeśli rozbiła sobie głowę... Nie masz wątpliwości, że nic jej nie jest?
To pytanie świadczyło o jej niepokoju. Aes Sedai nie uzdrawiały tak, by zostawić coś, co jeszcze domagałoby się uzdrowienia. A talenty Moiraine były szczególnie silne w tej właśnie dziedzinie.
W głosie Min brzmiało takie zakłopotanie, że Perrin przez moment odczuwał prawdziwe zaskoczenie. Potem zrozumiawszy, pokiwał głową do swych myśli. Tak naprawdę nie lubiła przecież tego, co robiła, mimo że stanowiło to część niej samej; sądziła, że wie, jak działa jej dar, przynajmniej częściowo. Jeżeli mogła się mylić, byłoby to jak odkrycie, że nie wie, w jaki sposób posłużyć się własnymi dłońmi.
Moiraine rozważała coś przez chwilę, pogodna i spokojna.
— Nigdy dotąd się nie omyliłaś, odczytując coś dla mnie, w żadnej ze spraw, o których mogę się przekonać, jak wyglądają naprawdę. Być może jest to właśnie pierwszy raz.
— Kiedy wiem, jestem pewna — wyszeptała z uporem Min. — Światłości pomóż mi, wiem.
— Może to ma się dopiero zdarzyć. Przed nią długa droga, musi powrócić do swoich wozów, czeka ją przeprawa przez bezludny zupełnie kraj.
Głos Aes Sedai był jak chłodna pieśń, zupełnie beztroski. W gardle Perrina coś się mimowolnie odezwało.
„Światłości, czy mój głos również brzmi w ten sposób? Nie pozwolę, by śmierć mogła znaczyć dla mnie tak niewiele”.
Moiraine spojrzała na niego, jakby na głos wypowiedział swoje myśli.
— Koło splata tak, jak chce, Perrin. Dawno temu powiedziałam ci, że toczymy wojnę. Nie możemy przestać dlatego tylko, że niektórzy z nas mogą zginąć. Wielu z nas może zginąć, zanim wszystko dobiegnie końca. Broń Leyi może nie być tego samego rodzaju jak twoja, ale ona wiedziała o tym wszystkim, co przed chwilą powiedziałam, kiedy zgłosiła swój akces do sprawy.
Perrin spuścił oczy.
„Może tak i jest, Aes Sedai, ale ja nigdy nie zaakceptuję tego w taki sposób jak ty”.
Po drugiej stronie ogniska pojawił się Lan, obok niego stali Loial i Uno. Płomienie rzucały tańczące cienie na twarz strażnika, w ich świetle jeszcze bardziej niż zazwyczaj, przypominała rzeźbę w kamieniu, cała z twardych płaszczyzn i kątów. Jego płaszcz natomiast nie wydawał się wcale łatwiejszy do wyłowienia wzrokiem w świetle ogniska niźli w cieniu: Czasami wyglądał tylko jak zwyczajny ciemny płaszcz, ciemny lub czarny wręcz, ale szarości i czernie zdawały się topić i zmieniać, gdy spojrzało się z bliska; cienie i odcienie prześlizgiwały się po nim, wsiąkały weń. Innymi razy, wyglądało to, jakby Lan w jakiś sposób wyszarpnął kawałek nocy i owinął sobie ciemność wokół ramion. Nie była to rzecz, na którą łatwo było patrzeć i niczego nie zmieniał tu fakt, kto ją nosił.
Lan był wysoki i mocny, o szerokich ramionach, z błękitnymi oczyma, które świeciły niczym dwa zamarznięte, górskie jeziora, a poruszał się ze śmiertelną gracją, która sprawiała wrażenie, jakby był częścią miecza, który nosił przy boku. Nie polegało to na tym, że wydawał się zdolny do zadawania gwałtu i śmierci — ten mężczyzna obłaskawił przemoc i śmierć, i nosił je w swej kieszeni, gotów wyzwolić je w mgnieniu oka, albo opanować, gdyby tylko Moiraine powiedziała choć słowo. Przy Lanie nawet Uno wydawał się mniej groźny. W długich włosach strażnika, związanych na czole przepaską z plecionej skóry, błyszczały nitki siwizny, ale nawet młodsi mężczyźni unikali starcia z nim jeśli byli na to dość mądrzy.
— Pani Leya przywiozła zwykłe wieści z Równiny Almoth — oznajmiła Moiraine. — Wszyscy walczą ze wszystkimi. Wioski płoną. Ludzie uciekają w różne strony. Na dodatek, na równinie pojawili się Myśliwi, poszukujący Rogu Valere.
Perrin poruszył niespokojnie nogami. Róg znajdował się tam, gdzie żaden z Myśliwych polujących na Równinie Almoth nie miał szans go znaleźć, gdzie, jak miał nadzieję, żaden Myśliwy nigdy go nie zdobędzie — a ona, zanim podjęła temat dalej, rzuciła mu chłodne spojrzenie. Nie pozwalała nikomu z nich wspominać nawet o Rogu. Wyjątkiem były oczywiście sytuacje, kiedy sama tego chciała.
— Przywiozła również inne wieści. Białe Płaszcze mają najprawdopodobniej około pięciu tysięcy ludzi na Równinie Almoth.
Uno chrząknął.
— To przeklęta... ech, przepraszam, Aes Sedai. To musi być połowa ich całych sił. Nigdy dotąd nie gromadzili tak wielu ludzi w jednym miejscu.
— W związku z tym przypuszczam, że ci, którzy zgłosili swe poparcie dla Randa, zostali albo zabici, albo rozproszyli się — wymruczał Perrin. — Albo wkrótce tak się stanie.
Nie lubił myśleć o Białych Płaszczach. W ogóle nie cierpiał Synów Światłości.
— To właśnie jest dziwne — powiedziała Moiraine. — Przynajmniej pierwsza część tej wiadomości. Synowie ogłosili, że przybywają, aby nieść pokój, co nie jest wcale dla nich niezwykłe. Niezwykłe jest to, że choć usiłują zmusić Tarabonian i Domani do wycofania się za ich naturalne granice, to nie wysłali żadnych sił przeciwko tym, którzy opowiedzieli się po stronie Smoka Odrodzonego.
Min wydała okrzyk znamionujący zaskoczenie.
— Czy ona jest tego pewna? Nie wygląda to na zwyczajny sposób postępowania Białych Płaszczy, przynajmniej na tyle, na ile ich znam.
— Na równinie nie mogło zostać wielu przek... ech... wielu Druciarzy — oznajmił Uno. Jego głos aż skrzeczał od wysiłku zwracania uwagi na język w obliczu Aes Sedai. Brew nad prawdziwym okiem przybrała taki sam kształt, jak nad namalowanym. — Nie lubią przebywać w miejscach, gdzie są jakieś kłopoty. Szczególnie walka. Nie może ich tu być wystarczająco dużo, by obserwować wszystko.
— Jest ich wystarczająco wielu dla realizacji moich celów — rzuciła twardo Moiraine. — Większość odeszła, ale kilku zostało, ponieważ ich o to poprosiłam. A Leya jest najzupełniej przekonana o tym, co mówi. Och, Synowie ogarnęli niektóre partie Wyznawców Smoka, tam gdzie była ich jedynie garstka. Lecz chociaż ogłosili, że zniszczą tego fałszywego Smoka, chociaż posiadają tysiące ludzi, którzy zapewne nie mają nic do roboty, a którzy mogliby go ścigać, unikają kontaktu z jakimkolwiek oddziałem Wyznawców Smoka liczącym ponad pięćdziesięciu ludzi. Oczywiście nie w otwarty sposób, rozumiecie, ale zawsze pojawia się jakaś zwłoka, coś co pozwala tym, których ścigają, uciec.
— Tak więc Rand może iść do nich, jeśli chce. — Loial zamrugał niepewnie, wpatrując się w Aes Sedai. Cały obóz wiedział o jej kłótniach z Randem. — Koło uplotło dla niego drogę.
Uno i Lan otworzyli jednocześnie usta, ale Shienaranin ustąpił pierwszeństwa z lekkim ukłonem.
— Najbardziej prawdopodobne — zaczął strażnik jest to, że Białe Płaszcze uknuły jakiś spisek, choć, niech mnie Światłość spali, jeżeli wiem, o co może w nim chodzić. Ale kiedy Biały Płaszcz daje mi podarunek, szukam ukrytej w nim zatrutej igły.
Uno przytaknął z ponurym grymasem na twarzy.
— Ponadto — ciągnął dalej Lan — Domani i Tarabonianie dalej starają się zabijać Wyznawców Smoka równie usilnie jak siebie nawzajem.
— I jest jeszcze jedna rzecz — uzupełniła Moiraine. — Trzech młodych ludzi zmarło w jednej z wiosek, obok której przejeżdżały wozy Leyi. — Perrin dostrzegł błysk w oku Lana, u strażnika równało się to mniej więcej takiemu samemu wyrazowi zaskoczenia, jakim u zwykłego człowieka byłby okrzyk. Nie spodziewał się, że ona o tym powie. Moiraine kontynuowała: — Jeden został otruty, dwóch zasztyletowano. Za każdym razem stało się to w okolicznościach, nie dopuszczających, by ktoś mógł podejść blisko nie zauważony. — Wbiła wzrok w płomienie. — Wszyscy trzej młodzieńcy byli wyżsi niż ich rówieśnicy i mieli oczy jasnego koloru. Jasne oczy stanowią coś stosunkowo rzadkiego na Równinie Almoth, sądzę jednak, że niezbyt szczęśliwie jest mieć teraz i tutaj jasne oczy oraz wysoki wzrost.
— Jak? — zapytał Perrin. — Jak mogli zostać zabici, kiedy nikt do nich nie mógł się zbliżyć?
— Czarny posiada zabójców, których nie jesteś w stanie dostrzec, zanim nie jest zbyt późno — odrzekł cicho Lan.
Uno zadrżał.
— Bezduszni. Nigdy dotąd nie słyszałem o żadnym tak daleko na południe od Ziem Granicznych.
— Wystarczy tych rozmów — ucięła twardo Moiraine.
Perrin miał jeszcze wiele pytań — „Czym, na Światłość, są ci Bezduszni? Czy przypominają trolloki albo Pomory? Czym są?” — ale zatrzymał je dla siebie. Kiedy Moiraine postanawiała, że dosyć powiedziano na jakiś temat, nie mówiła już nic więcej. A kiedy ona nabierała wody w usta, ust Lana nie otworzyłby nikt, nawet przy pomocy żelaznej sztaby. Shienaranie również uznawali jej przywództwo. Nikt nie miał ochoty rozgniewać Aes Sedai.
— Światłości! — wymamrotała Min, niespokojnie wpatrując się w mroczniejące ciemności dookoła. — Nie można ich spostrzec? Światłości!
— Tak więc nic się nie zmieniło — powiedział ponuro Perrin. — W każdym razie nic istotnego. Nie możemy zejść na równinę, a Czarny wciąż chce nas zabić.
— Wszystko się zmieniło — zaoponowała spokojnie Moiraine — a Wzór włączył to w osnowę. Musimy kierować się strukturą Wzoru, a nie chwilowymi zmianami. — Spojrzała kolejno na każde z nich, potem dodała: — Uno, pewien jesteś, że twoi zwiadowcy nie przeoczyli nic podejrzanego? Nawet zupełnie nieistotnego?
— Odrodzenie Lorda Smoka zachwiało bezpieczeństwem, Moiraine Sedai, a poza tym nigdy nie ma pewności, gdy walczy się z Myrddraalami, ale stawiam moje życie, że zwiadowcy wykonali równie dobrą robotę jak każdy strażnik.
Było to jedno z najdłuższych przemówień pozbawionych przekleństw, jakie Perrin słyszał z ust Uno. Z wysiłku na czole tamtego aż zalśniły krople potu.
— Wszyscy się staraliśmy, ale to, co zrobił Rand, dla każdego Myrddraala w promieniu dziesięciu mil było równie widoczne, jak ognisko płonące na szczycie góry.
— Być może... — zaczęła z wahaniem Min. — Być może powinnaś rozstawić dodatkowe osłony, aby trzymały ich z daleka.
Lan rzucił jej surowe spojrzenie. Sam czasami też kwestionował decyzje Moiraine, chociaż rzadko w obecności innych, nie pozwalał jednak, by pozostali zachowywali się podobnie. Min odpowiedziała mu równie ostrym grymasem.
— Cóż, Myrddraale i trolloki są wystarczająco paskudne, ich jednak przynajmniej mogę zobaczyć. Nie podoba mi się pomysł, że jeden z tych... tych Bezdusznych może tutaj węszyć i poderżnie mi gardło, zanim nawet go spostrzegę.
— Moje osłony chronią nas w równej mierze przed Bezdusznymi, jak przed resztą Pomiotu Cienia — oznajmiła Moiraine. — Kiedy jest się słabym, tak jak my jesteśmy, najlepszym sposobem zachowania jest ukrycie się. Jeżeli rzeczywiście jakiś Półczłowiek znajdował się na tyle blisko, by... Cóż, postawienie osłon, które zabiją ich, gdy zechcą wejść na teren obozu, pozostaje poza moimi możliwościami, a nawet gdyby mogła to zrobić, takie osłony nas również uwięziłyby w środku. Ponieważ jednak nie jest możliwe utrzymywanie dwu osłon naraz, pozostawię zadanie strzeżenia nas zwiadowcom, wartownikom i Lanowi, a sama zaufam tylko takiej osłonie, z której może być jakiś pożytek.
— Mogę obejść obóz dookoła — zaproponował Lan. — Jeżeli jest tam coś, co przeoczyli zwiadowcy, ja to znajdę.
Nie była to przechwałka, tylko proste stwierdzenie faktu. Uno nawet pokiwał głową na zgodę.
Moiraine zaprzeczyła.
— Jeżeli będziesz gdzieś potrzebny tej nocy, mój Gaidinie, to właśnie tutaj. — Podniosła oczy i objęła spojrzeniem otaczające ich ciemne góry. — Coś wisi w powietrzu.
— Oczekiwanie.
Słowa wyrwały się z ust Perrina, zanim zdążył ugryźć się w język. Kiedy Moiraine spojrzała na niego — a właściwie w niego — zapragnął je cofnąć.
— Tak — potwierdziła. — Oczekiwanie. Upewnij się, że twoi wartownicy są szczególnie czujni dzisiejszej nocy, Uno.
Nie było potrzeby przypominać, iż mężczyźni powinni spać z bronią pod ręką, Shienaranie zawsze tak robili.
— Śpijcie dobrze — życzyła im wszystkim, jakby teraz były jeszcze na to jakiekolwiek szanse, po czym poszła do swego szałasu. Lan został na tyle długo, by nabrać trzy miski gulaszu, po czym pośpieszył za nią i szybko pochłonęła go noc.
Oczy Perrina lśniły złotem, kiedy odprowadzał strażnika spojrzeniem przez mrok.
— Śpijcie dobrze — wymamrotał. Zapach gotowanego mięsa sprawił nagle, że zrobiło mu się niedobrze. — Ja mam trzecią wartę, Uno? — Shienaranin przytaknął. Wobec tego chyba skorzystam z jej rady.
Pozostali podchodzili kolejno do ogniska, szmer ich rozmów ścigał go, gdy szedł w górę stoku.
Miał własny szałas, małe pomieszczenie z tyczek na tyle długich, że mógł stanąć w środku; szpary pomiędzy nimi wypełniała wyschnięta glina. Prosta prycza, wyłożona gałęziami sosny i przykryta kocem zajmowała niemalże połowę powierzchni. Ktokolwiek rozsiodłał jego konia, ustawił łuk dokładnie w drzwiach. Rozpiął pas i powiesił go razem z toporem i kołczanem na kołku, potem drżąc, rozebrał się do bielizny. Noce były wciąż chłodne, ale zimno nie pozwalało głęboko zasnąć. Głęboki sen przynosił ze sobą wizje, od których nie potrafił się uwolnić.
Przez jakiś czas, przykryty pojedynczym kocem, leżał, wpatrując się w sufit z dłużyc i drżał. Potem zasnął i nadeszły sny.