Kamienna droga urywała się nagle w trawie. Podobnie jak ścieżki nie dochodziła ona do żadnego kopca. Staliśmy na jej końcu, a przed nami nie było nic prócz trawy. Trawy przydeptanej wieloma stopami, wydeptanej tak równo, że żadna z dróżek nie wydawała się częściej uczęszczana niż inne. Kiedyś mówiono na nas „ukryci”. Może jesteśmy teraz atrakcją turystyczną, ale stare przyzwyczajenia trudno zmienić.
Czasami ludzie rozbijali obozy w tej okolicy, wypatrując nas przez lornetki, ale zwykle nie dane im było nic ujrzeć. Jeśli jednak ktoś patrzył właśnie teraz, niewykluczone, że nas widział.
Nawet nie próbowałam znaleźć drzwi. Doyle mógł nas wprowadzić do środka bez mojej pomocy. Drzwi zmieniały miejsce według własnego grafiku – lub może grafiku królowej. Jakkolwiek by było, drzwi czasami pojawiały się na końcu drogi, a czasami nie. Gdy będąc nastolatką, chciałam wymknąć się w nocy i wrócić późno, modliłam się tylko, żeby w czasie mojej nieobecności drzwi się nie przesunęły. Zaklęcie potrzebne do tego, żeby je znaleźć, zaalarmowałoby strażników i wszystko by się wydało. Będąc nastolatką, nie mogłam powstrzymać się od podejrzeń, że te cholerne drzwi przesuwały się naumyślnie.
Doyle wszedł w trawę. Moje obcasy zatopiły się w miękkiej ziemi. Musiałam iść na palcach, żeby do reszty nie pobrudzić butów. Broń w kaburze przy kostce sprawiała, że chodziłam bardzo niezgrabnie. Cieszyłam się, że nie wybrałam butów na wyższych obcasach.
Kiedy zeszliśmy z alejki, ciemność zaczęła się wydawać gęstsza niż wcześniej. Światła były przyciemnione, a każde światło dodaje ciemności wagi i materii. Mocniej przywarłam do ramienia Doyle’a, kiedy zostawialiśmy za sobą światło i wkraczaliśmy w wypełnioną gwiazdami ciemność.
Musiał to zauważyć, bo spytał:
– Przyświecić ci?
– Mogę wyczarować swoje własne błędne ogniki, dziękuję bardzo. Wzrok przyzwyczai się za chwilę.
Wzruszył ramionami.
– Jak chcesz.
Znów mówił beznamiętnie. Albo miał problem ze znalezieniem odpowiedniego tonu, albo po prostu inaczej nie umiał. Chyba jednak to drugie.
Do czasu, kiedy Doyle zatrzymał się, okrążywszy połowę kopca, moje oczy zdążyły się przyzwyczaić do zimnego światła gwiazd i wschodzącego księżyca.
Doyle wpatrywał się w ziemię. Jego magia owionęła mnie ciepłem, kiedy koncentrował się na kopcu. Wpatrzyłam się w porośniętą trawą ziemię. Ten jej kawałek wyglądał jak każdy inny.
Wiatr wiał wśród traw, jak palce przebierające w pudełku koronek. Sucha jesienna trawa szeleściła na wietrze, ale z oddali dobiegała muzyka. Tak cicha, że nie można było rozpoznać melodii ani nawet mieć całkowitej pewności, że się cokolwiek słyszy. Była to jednak wskazówka, że stało się niedaleko wejścia. Coś w rodzaju upiornego dzwonka do drzwi czy magicznej zabawy w „zimno-gorąco”. Kiedy nie słyszało się muzyki, oznaczało to,,zimno”.
Doyle przesunął ręką po trawie kopca. Nigdy nie byłam pewna, czy trawa się rozstępowała, czy drzwi pojawiały się ponad nią, a ona wciąż tam była, pod spodem, w jakiejś metafizycznej przestrzeni. Tak czy owak, w kopcu pojawiły się okrągłe drzwi. Były dokładnie takiej wielkości, żebyśmy mogli przez nie przejść. Światło wypełniało otwór. Jeśli zachodziła potrzeba, wejście było tak duże, że można byłoby przejechać przez nie czołgiem, tak jakby wyczuwało, jakiej ma być wielkości.
Światło wydawało się jaśniejsze, niż naprawdę było, bo moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Było białe, ale nieostre. Dobywało się zza drzwi jak świecąca mgła.
– Za tobą, moja księżniczko – powiedział Doyle, kłaniając się.
Chciałam wrócić do domu, ale kiedy popatrzyłam na błyszczące wzgórze, pomyślałam sobie, że dziura w ziemi wygląda zawsze tak samo, bez względu na to, czy jest to kopiec sidhe czy grób. Nie wiem, czemu nagle przyszło mi to do głowy. Może z powodu zamachu. Może to tylko moje nerwy. Weszłam do środka.
Stanęłam w dużym kamiennym korytarzu. Wystarczająco dużym, żeby przejechał nim bez problemu czołg albo przeszedł, bez nabijania sobie guza, troll. Korytarz był zawsze duży, bez względu na to, jakie były akurat drzwi. Doyle dołączył do mnie i drzwi zniknęły za nim. Po prostu zmieniły się w szarą kamienną ścianę. Wejście do kopca było ukryte zarówno od zewnątrz, jak i od wewnątrz. Jeśli królowa sobie tego życzyła, drzwi z tej strony w ogóle mogły się nie pojawić. Bardzo łatwo było się zmienić tutaj z gościa w więźnia. Myśl ta nie była zbyt pocieszająca.
Światło, które wypełniało korytarz, dochodziło nie wiadomo skąd. Szara skała wyglądała na granit, co oznaczało, że nie pochodziła z St. Louis. Skały w tych okolicach są czerwone lub czerwonawe, nie szare. Obecnie nawet kamień importujemy.
Słyszałam, że kiedyś pod ziemią były całe światy. Łąki, sady, słońce i księżyc. Widziałam umierające sady i ogrody kwiatowe z ledwie kilkoma kwiatami, ale nie widziałam słońca ani księżyca. Komnaty były większe i mniej owalne, niż powinny być, a rozkład zdawał się zmieniać bez ładu i składu. Czasami można był odnieść wrażenie, że jest się w gabinecie luster, w którym lustra zastąpiono kamiennymi ścianami. Nie ma też żadnych łąk, w każdym razie ja ich nie widziałam. Chciałabym, żeby coś przede mną ukrywano. Przynajmniej miałabym powód do zdziwienia. Według mnie pod ziemią nie było jednak żadnych ukrytych światów, tylko skały i komnaty.
Doyle podał mi ramię, bardzo oficjalnie. Wzięłam go pod rękę, prawie z przyzwyczajenia.
Korytarz ostro zakręcał. Usłyszałam zbliżające się do nas głośne kroki. Doyle delikatnie pociągnął mnie za rękę. Zatrzymałam się i spojrzałam na niego.
– O co chodzi? – spytałam.
Chwycił skraj mojej sukienki i podniósł ją, obnażając moje kostki i pistolet.
– To nie obcasy sprawiały, że nie mogłaś utrzymać równowagi na kamiennej ścieżce, księżniczko. – Był na mnie wściekły.
– Mam pozwolenie na broń.
– Żadnej broni wewnątrz kopca – powiedział.
– Od kiedy?
– Od czasu, kiedy zabiłaś Bleddyna.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, potem próbowałam się odsunąć, ale jego ręka zamknęła się na moim nadgarstku.
Słysząc zbliżające się kroki, Doyle przyciągnął mnie do siebie, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążył.
Staliśmy na widoku. Doyle przyciągający mnie do siebie, z ręką na moim nadgarstku. Wyglądało to na przerwaną walkę lub jej początek.
Dwaj mężczyźni, którzy wyszli zza rogu, rozeszli się na dwie strony, tak żeby było miejsce na walkę.
Spojrzałam na Doyle’a, starając się w tym spojrzeniu zawrzeć prośbę. Błagałam go oczami, żeby nie mówił o pistolecie i żeby go nie zabierał.
Przystawił usta do mojego policzka i wyszeptał:
– Nie będziesz jej potrzebowała.
– Dasz mi na to swoje słowo?
Spojrzał na mnie ze złością. – Nie mogę odpowiadać za kaprysy królowej.
– Więc pozwól mi zatrzymać broń – wyszeptałam.
Ruszył się, żeby stanąć między mną a strażnikami. Wciąż trzymał mnie za ramię. Mężczyźni widzieli tylko poruszenie jego peleryny.
– Co się dzieje? – zapytał jeden z nich.
– Nic takiego – odpowiedział Doyle. Ale złapał mnie za drugi nadgarstek. Jego dłonie nie były zbyt duże i żeby utrzymać chwyt, musiał mocno ścisnąć moje nadgarstki. Bolało. Walczyłabym, gdybym uważała, że mam szansę ucieczki. Ale nawet gdybym uciekła, Doyle widział już pistolet. Nic nie mogłam zrobić, więc dałam za wygraną. Nie byłam jednak zadowolona.
Doyle pociągnął mnie drugą ręką na ziemię. Oprócz tego, że mocno trzymał moje nadgarstki, zrobił to delikatnie. Uklęknął, peleryna wciąż zasłaniała nas przed mężczyznami. Kiedy jego ręka powędrowała nad moją nogę, zbliżając się do pistoletu, pomyślałam o kopnięciu go, ale nie miało to sensu. Mógł bez wysiłku zgnieść mi nadgarstki. Broń mogłam dostać z powrotem jeszcze tego wieczoru. Jeśli zgniótłby mi nadgarstki, moje szanse równe były zeru. Wyciągnął pistolet z kabury na kostce. Usiadłam, pozwalając, żeby to zrobił. Pozostałam bierna w jego uścisku, pozwalałam, żeby ruszał moim ciałem tak, jak chciał. Tylko moje oczy nie były bierne – nie mogłam pozbyć się z nich złości. Nie, ja chciałam, żeby zobaczył w nich złość.
Puścił mnie i wsunął broń za pasek z tyłu, chociaż skórzane spodnie były tak obcisłe, że nie mogło mu być zbyt wygodnie. Miałam nadzieję, że pistolet wbije mu się w plecy aż do krwi.
Pomógł mi wstać. Potem się odwrócił, ukazując mnie strażnikom, trzymając za rękę, jakbyśmy mieli zejść po wielkich marmurowych schodach. Dziwny gest jak na szary korytarz i to, co się właśnie wydarzyło. Uświadomiłam sobie, że Doyle był niespokojny z powodu pistoletu, a może zastanawiał się, czy mam jeszcze mini broń. Był bardzo zdenerwowany, choć starał się tego nie ukazywać.
– Małe nieporozumienie, nic więcej – powiedział.
– Z jakiego powodu? – rozległ się głos. To był Mróz, bezpośredni podwładny Doyle’a. Oprócz tego, że obaj byli wysocy, nie mogli się bardziej różnić. Mróz miał włosy do kostek – srebrne, błyszczące jak łańcuch na choince. Jego skóra była tak biała jak moja. Oczy – szare jak zimowe niebo przed burzą. Jego twarz była kanciasta, ale przystojna. W ramionach był nieco szerszy od Doyle’a.
Miał na sobie srebrną kamizelkę, która sięgała mu prawie do kolan, i srebrne spodnie włożone w srebrne wysokie buty. Jego pas był wybity perłami i diamentami. Pasował do ciężkiego łańcucha, który ozdabiał jego szyję. Mróz błyszczał, jakby był wyrzeźbiony z jednego kawałka srebra, bardziej przypominając pomnik niż żywego mężczyznę. Ale miecz u jego boku z rękojeścią ze srebra i kości był jak najbardziej prawdziwy, a z pewnością nie była to jego jedyna broń. Nie bez powodu królowa nazwała go Zabójczym Mrozem. Jeśli kiedyś miał inne imię, nic mi o tym nie wiadomo. Nie nosił żadnych magicznych czy zaklętych broni – uważał, że to tak, jakby był nie uzbrojony.
Patrzył na mnie podejrzliwie szarymi oczami.
Musiałam czymś wypełnić tę ciszę. Potrzebowaliśmy oddechu. Uwolniłam się z uścisku Doyle’a i zrobiłam krok do przodu.
– Cóż za odważny strój.
Mój głos był silny, pełen drwiny.
Jego palce pobiegły do krawędzi tuniki, zanim się powstrzymał. Zmarszczył brwi.
– Księżniczka Meredith, jak miło cię widzieć. – Niewielka zmiana w tonie głosu sprawiła, że jego grzeczne słowa zostały zabarwione szyderstwem.
Nic mnie to nie obchodziło. Ważne, że nie zwrócił uwagi na to co schował Doyle. Właśnie to chciałam osiągnąć.
– A co powiesz o moim stroju? – spytał Rhys.
Odwróciłam się, żeby zobaczyć trzeciego z moich ulubionych strażników. Nie ufałam mu tak jak Barinthusowi i Galenowi. Było w nim coś słabego, coś, co sprawiało, że podejrzewałeś, że nie zginąłby w obronie twojego honoru, ale w innych sytuacjach można było na nim polegać.
Przewiesił pelerynę i długie do pasa, białe falowane włosy przez jedno ramię, tak że miałam okazję podziwiać całe jego ciało. Rhys miał zaledwie pięć stóp wzrostu – o stopę za mało na strażnika. Z tego, co wiedziałam, był jednak sidhe pełnej krwi. Po prostu był niski. Jego ciało osłaniał biały kombinezon – tak obcisły, że od razu było widać, że nie miał nic pod spodem. Wokół kołnierzyka i na końcach lekko rozszerzanych długich rękawów oraz wokół wycięcia, które ukazywało mięśnie jego brzucha jak dekolt piersi u kobiety, biegł biały haft.
Poprawił pelerynę i włosy. Uśmiechnął się szeroko. Pasowały do okrągłej, chłopięco przystojnej twarzy i jednego bladoniebieskiego oka. Jego oko miało trzy odcienie niebieskiego: wokół źrenicy – barwę kwiatu kukurydzy, potem błękit wiosennego nieba i na końcu szarość zimowego. Tam, gdzie powinien mieć drugie oko, pozostały jedynie blizny. Górna prawa część jego twarzy poznaczona była śladami pazurów. Jeden ślad przecinał, w innych miejscach doskonałą, twarz od nasady nosa aż do lewego policzka. Opowiedział mi kilkanaście różnych historii na temat tego, jak stracił oko. Wielkie bitwy, olbrzymy, smok albo dwa. Wydaje mi, się, że to blizny sprawiły, że tak bardzo dbał o swoje ciało. Mimo niskiego wzrostu każdy cal jego ciała był umięśniony.
Pokręciłam głową.
– Nie mogę się zdecydować, czy wyglądasz bardziej jak gwiazda porno, czy superman. Mógłbyś występować w reklamach przyrządów gimnastycznych.
– Tysiąc brzuszków dziennie czyni cuda – powiedział, przesuwając dłonią po brzuchu.
– Każdy ma jakieś hobby.
– Gdzie twój miecz? – spytał Doyle.
Rhys spojrzał na niego.
– Tam gdzie i twój. Królowa powiedziała, że nie będą nam dzisiaj potrzebne.
– A on? – spytał Doyle, patrząc na Mroza.
Rhys odpowiedział z uśmiechem, który sprawił, że jego niebieskie oko błysnęło.
– Na razie może mieć ten jeden miecz. Ale i tak, zgodnie z rozkazem królowej, będzie go musiał zostawić i przebrać się na bankiet.
– Nie uważam, żeby to było rozsądne z jej strony – powiedział Mróz.
– Ja też nie – przyznał Doyle – ale to ona jest królową i musimy wykonywać jej rozkazy.
Mróz zmarszczył brwi. Gdyby był człowiekiem, miałby już zmarszczki mimiczne, ale jego twarz była gładka i taka na zawsze pozostanie.
– Rozumiem, że ma być bankiet, ale dlaczego macie na sobie takie… – Rozłożyłam ręce, próbując znaleźć wyrażenie, które nie byłoby obraźliwe.
– Królowa osobiście zaprojektowała mój strój – powiedział Rhys.
– Jest przepiękny – stwierdziłam.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ciekawe, co powiesz, kiedy zobaczysz pozostałych strażników.
Moje oczy rozszerzyły się.
– Tylko mi nie mów, że znowu bierze hormony.
Rhys skinął głową.
– Hormony zamieniają ją w nimfomankę. – Spojrzał w dół na swoje ubranie. – Ten strój jest tak obcisły, że nie ma gdzie palca włożyć.
– Który palec masz na myśli?
Spojrzał na mnie z prawdziwie nieszczęśliwym wyrazem twarzy. Nie chciał, żeby jego słowa zabrzmiały dwuznacznie. Jego smutna mina sprawiła, że przestałam się uśmiechać.
– Królowa jest naszą przełożoną. Ona wie lepiej – powiedział Mróz.
Zaśmiałam się, zanim zdołałam się powstrzymać.
Wyraz twarzy Mroza sprawił, że zaczęłam żałować swojego zachowania. Na ułamek sekundy przestał się kontrolować i w jego oczach pojawił się ból. Patrzyłam, jak nakłada z powrotem maskę, jak zamyka oczy, żeby nic w nich nie było widać. Ale wiedziałam już, co kryje się za tą fasadą rygorystycznej moralności i arogancji.
Nigdy go nie lubiłam, ale to jedno spojrzenie sprawiło, że nie mogłam już go nie lubić. Cholera.
– Nie mówmy już o tym – powiedział. Odwrócił się i ruszył korytarzem. – Królowa na ciebie czeka. – Nawet się nie obejrzał, żeby sprawdzić, czy za nim idziemy.
Rhys podszedł i wziął mnie w ramiona. – Cieszę się, że wróciłaś.
Pochyliłam się do niego na krótko: – Dziękuję.
Potrząsnął mną nieco. – Tęskniłem za tobą, Zielonooka.
Rhys, tak jak Galen, mówił bardziej współczesnym językiem niż inni. Uwielbiał slang. Jego ulubionym autorem był Dashiell Hammett, ulubionym filmem Sokół maltański z Humphreyem Bogartem. Rhys miał dom poza kopcami. Miał elektryczność i telewizor. Spędziłam wiele weekendów w tym domu. Puszczał mi stare filmy, a kiedy miałam szesnaście lat, pojechaliśmy na festiwal filmu noir do Tivoli w St. Louis. Miał na sobie prochowiec. Dla mnie również znalazł strój z epoki, żebym mogła uwiesić się na jego ramieniu jak femme fatale.
Rhys w czasie tej wyprawy dał mi do zrozumienia, że uważa mnie za kogoś więcej niż tylko młodszą siostrę. Nie zrobił nic, co mogłoby być dla nas groźne, ale zarazem wystarczająco dużo, żeby była to prawdziwa randka. Potem zaś moja ciotka zrobiła wszystko, żebyśmy nie spędzali razem zbyt wiele czasu. Galen i ja flirtowaliśmy ze sobą bez przerwy, ale królowa zdawała się ufać Galenowi tak jak i ja. Żadna z nas jednak nie ufała zbytnio Rhysowi.
Rhys zaproponował mi swoje ramię.
Doyle stanął po mojej drugiej stronie. Myślałam, że również weźmie mnie pod ramię, żebym mogła ich mieć po obu stronach. Jednak powiedział tylko: – Idź korytarzem i poczekaj na nas.
Mróz kłóciłby się, a może nawet by odmówił, ale nie Rhys. – To ty jesteś kapitanem straży – powiedział. To była odpowiedź dobrego żołnierza. Poszedł za róg, a Doyle odwrócił się za nim razem ze mną, trzymając rękę na moim ramieniu, ale odczekał, aż tamten odejdzie na taką odległość, żeby nie mógł nas słyszeć. Potem Doyle odwrócił się z powrotem.
Jego dłoń zacisnęła się mocniej na moim ramieniu. – Co jeszcze ze sobą masz?
– Uwierzysz mi na słowo? – spytałam.
– Jeśli dasz mi słowo, zaufam ci – odpowiedział.
– Wyjechałam, bo bałam się o swoje życie. Muszę mieć możliwość w razie czego się obronić.
Jego dłoń jeszcze bardziej się zacisnęła i lekko mną potrząsnął.
– Ochranianie dworu, a zwłaszcza królowej, to mój obowiązek.
– A moim obowiązkiem jest ochranianie siebie – powiedziałam.
Jeszcze bardziej ściszył głos. – Nie, to mój obowiązek. Obowiązek wszystkich strażników.
Pokręciłam głową.
– Nie, ty jesteś strażnikiem królowej. Strażniczki króla chronią Cela. Księżniczka nie ma swoich strażników. Dorastałam z tą wiadomością.
– Zawsze miałaś swoich ochroniarzy, tak jak i twój ojciec.
– I zobacz, jak bardzo mu to pomogło – powiedziałam.
Złapał mnie za drugie ramię, zmuszając, żebym stanęła na palcach.
– Chcę, żebyś przeżyła, Meredith. Weź to, co ona ci dziś da Nie próbuj jej zranić.
– A jeśli nie wezmę, to co? Zabijesz mnie?
Jego dłonie rozluźniły uścisk i postawił mnie z powrotem ni kamieniach. – Daj mi słowo, że to była twoja jedyna broń a uwierzę ci.
Patrząc na tę jego szczerą twarz, nie mogłam tego zrobić. Nie potrafiłam go okłamać, nie mogłam przysiąc. Popatrzyłam na ziemię, a potem na jego twarz. – Słowo dziadka bałachowca.
Uśmiechnął się.
– Czyli masz też inną broń.
– Nie mogę tam wejść nie uzbrojona. Po prostu nie mogę.
– Jeden ze strażników będzie przy tobie przez cały czas – to mogę ci zagwarantować.
– Królowa jest dzisiaj bardzo ostrożna. Nie przepadam za Mrozem, ale do pewnego stopnia mogę mu zaufać. Wysłała po mnie tylko tych strażników, których lubię albo przynajmniej im ufam. Strażników jest jednak dwudziestu siedmiu i tyle też jest strażniczek. Ufam może sześciu albo dziesięciu z nich. Reszta mnie przeraża albo w przeszłości już mnie skrzywdziła. Nie będę tu chodziła bez broni.
– Wiesz, że mogę ci ją zabrać. Skinęłam głową. – Wiem.
– Powiedz mi, co masz. Może od tego zaczniemy.
Powiedziałam mu o wszystkim. Spodziewałam się, że będzie chciał mnie przeszukać, ale nie zrobił tego. Zaufał mojemu słowu. Ucieszyłam się, że niczego przed nim nie zataiłam.
– Zrozum, Meredith. Jestem przede wszystkim strażnikiem królowej. Jeśli będziesz próbowała ją zranić, wkroczę do akcji.
– Czy mogę się bronić?
Myślał o tym przez chwilę.
– Na pewno bym cię nie zabił, gdybyś musiała to zrobić. Jesteś śmiertelna, a nasza królowa nie. Jesteś delikatniejsza od niej. – Oblizał wargi i pokręcił głową. – Miejmy nadzieję, że nie będę musiał wybierać między wami dwiema. Ale nie sądzę, żeby dzisiaj planowała coś przeciwko tobie.
– To, co moja najdroższa ciotka planuje, a co dzieje się w rzeczywistości, to niekoniecznie to samo. Wszyscy o tym wiemy.
Pokręcił znowu głową.
– Być może. – Podał mi ramię. – Idziemy?
Wzięłam go delikatnie pod ramię, a on poprowadził mnie za róg cierpliwie czekającego Rhysa. Rhys patrzył, jak idziemy w jego kierunku, a na jego twarzy była powaga, która mi się nie podobała. Myślał o czymś.
– Nie myśl tak dużo. To może ci zaszkodzić – powiedziałam.
Uśmiechnął się, przymykając oko, ale kiedy je otworzył, jego wzrok nadal był poważny.
– Co masz zamiar dziś robić, Merry?
To pytanie mnie zaskoczyło. Nawet nie próbowałam ukryć zdziwienia.
– Mój plan na dzisiejszy wieczór to przeżyć i nie zostać zranioną. To wszystko.
– Jego oczy zwęziły się. – Wierzę ci – powiedział, ale w jego głosie było niedowierzanie. Potem uśmiechnął się i dodał: – Ja pierwszy zaproponowałem jej moje ramię, Doyle. Co mi się tu wtryniasz?
Doyle chciał coś powiedzieć, ale uprzedziłam go. – Mam dwie ręce.
Uśmiechnął się szerzej. Podał mi swoje ramię, a ja je przyjęłam. Kiedy dotknęłam jego rękawa, uświadomiłam sobie, że to była moja prawa ręka – ta z pierścieniem. Ale pierścień nie zareagował na Rhysa.
Gdy Rhys go zobaczył, oczy mu się rozszerzyły.
– To jest…
– Owszem – potwierdził cicho Doyle.
– Ale… – zaczął Rhys.
– Tak – powiedział Doyle.
– Co? – spytałam.
– Wszystko w swoim czasie – zbył moje pytanie Doyle.
– Od tajemnic boli mnie głowa – powiedziałam.
– Więc kup buteleczkę aspiryny, kochanie, bo noc jest jeszcze młoda – odparł Rhys głosem Bogarta.
Spojrzałam na niego. – Nie przypominam sobie, żeby Bogart wypowiedział tę kwestię w jakimkolwiek filmie.
– Bo nie wypowiedział – przyznał Rhys swoim normalnym głosem. – Improwizowałem.
Ścisnęłam lekko jego dłoń. – Chyba się za tobą stęskniłam.
– Wiem, że ja na pewno stęskniłem się za tobą. Nikt inny na dworze nie wie, co to jest film noir.
– Ja wiem – powiedział Doyle.
Oboje spojrzeliśmy na niego.
– To ciemny film, prawda?
Rhys i ja spojrzeliśmy po sobie i zaczęliśmy się śmiać. Szliśmy korytarzem, a nasz śmiech odbijał się od ścian. Doyle nie przyłączył się do nas. Wlókł się z tyłu i powtarzał: – Co ja takiego powiedziałem? Przecież noir to „ciemny”, prawda?
Te kilka ostatnich metrów, które dzieliły nas od prywatnych komnat mojej ciotki, przebyliśmy w prawie dobrym humorze.