– Merry, Metry – usłyszałam łagodny głos. Dłoń pogłaskała mój policzek, pogładziła moje włosy. Odwróciłam się, tuląc się do niej i otworzyłam oczy. Włączone było jednak górne światło i oślepiło mnie na kilka chwil. Zasłoniłam dłonią oczy i odwróciłam się na bok, chowając twarz w poduszkę.
– Zgaś to światło – powiedziałam.
Poczułam, że łóżko się rusza i chwilę później krąg jasności ponad poduszką zgasł. Uniosłam głowę i zobaczyłam, że pokój jest prawie całkowicie ciemny. Ja i Roane zasnęliśmy niedługo przed świtem. Na dworze powinno być już jasno. Usiadłam i rozejrzałam się po ciemnym pokoju. Nie byłam zaskoczona widokiem Jeremy’ego stojącego przy kontakcie. Nie szukałam też Roane’a. Wiedziałam, gdzie był. W oceanie. Wypróbowywał właśnie swoją nową skórę. Zostawił mnie. Zapewne powinnam się czuć zraniona, ale jakoś dziwnie nie byłam. Oddałam Roane’a jego pierwszej miłości, oceanowi.
Stare przysłowie mówi: nigdy nie stawaj pomiędzy faerie i jej magią. Roane był w objęciach swej ukochanej, lecz to nie ja nią byłam. Mogliśmy się już nigdy więcej nie spotkać, a mimo to rozstaliśmy się bez pożegnania. Wiedziałam jednak, że jeśli będę kiedyś potrzebowała czegoś, co będzie mógł mi dać, wystarczy, że pójdę na brzeg oceanu i zawołam, a przybędzie. Tylko jednym nie mógł mnie obdarzyć: miłością. Kochałam go, choć on mnie nie. Szczęściara ze mnie.
Uklękłam naga na pogniecionym prześcieradle, spoglądając na ciemne okno. – Jak długo spałam?
– Jest piątek, ósma wieczorem.
Podniosłam się z łóżka. – O mój Boże.
– Zdaje się, że od dawna nie powinno cię tu być.
Popatrzyłam na niego.
Stał przy drzwiach. Trudno było to dojrzeć w ciemności, ale zapewne był ubrany w jeden ze swoich zwykłych garniturów, nienagannie skrojony, niewielki i elegancki. Wyczuwałam w nim jednak dziwne napięcie, jakby chciał powiedzieć coś innego, coś bardziej bezpośredniego, albo może coś jeszcze wiedział. Coś złego.
– Co się stało?
– Jeszcze nic – odparł.
Wpatrzyłam się w niego. – A co, twoim zdaniem, się stanie? – Nie mogłam wyzbyć się podejrzliwości w głosie.
Jeremy zaśmiał się. – Nie martw się, nikomu nic nie mówiłem, ale jestem pewien, że policja – tak. Nie wiem, dlaczego się do tej pory ukrywałaś, ale jeśli ukrywasz się przed sluaghami, to jesteś w niezłych kłopotach.
„Sluagh” to było obraźliwe określenie pomniejszych istot magicznych z Dworu Unseelie. Tylko gdy inna Unseelie mówiła „sluagh”, nie była to śmiertelna zniewaga.
– Jestem księżniczką Unseelie. Dlaczego miałabym się przed nimi ukrywać?
Oparł się plecami o ścianę. – To dopiero pytanie, prawda?
Nawet po drugiej stronie pogrążonego w mroku pokoju mogłam wyczuć ciężar jego spojrzenia, jego intensywność. Nieuprzejme było zadawać istocie magicznej tak bezpośrednie pytania, ale cóż, wiedział, co robi. Te pytania bez odpowiedzi zawisły w powietrzu pomiędzy nami.
– Bądź dobrą dziewczynką i weź prysznic. – Podniósł z podłogi torbę. – Przyniosłem ci rzeczy. Na dole czeka van z Ringo i Utherem. Zawieziemy cię na lotnisko.
– Wiele ryzykujecie, pomagając mi.
– Więc się pospiesz.
– Nie mam paszportu.
Rzucił na łóżko małe papierowe zawiniątko. To był pakunek z dokumentami, który przykleiłam pod siedzeniem mojego samochodu. Dawał mi nową tożsamość.
– Skąd wiedziałeś?
– Ukrywałaś się przed ludzkimi władzami i swoimi… krewnymi przez trzy lata. Nie jesteś głupia. Wiedziałaś, że prędzej czy później wpadną na twój trop, więc musiałaś być przygotowana na nagłą ucieczkę. Następnym razem ukryj to w innym miejscu. To było jednym z pierwszych, do jakich zajrzałem.
Popatrzyłam na pakunek, a potem na niego. – To nie wszystko, co znajdowało się pod siedzeniem.
Rozpiął marynarkę jak model na wybiegu, pokazujący koszulę i krawat. Tylko że on pokazał rewolwer wsadzony za pasek od spodni. Był to jedynie niewyraźny ciemny kształt odcinający się od bieli koszuli, ale wiedziałam, że to moja dziewięciomilimetrowa LadySmith. Z jednej z kieszeni wyjął dodatkowy magazynek. – Pudełko z dodatkowymi nabojami jest w torbie z twoimi ubraniami – powiedział. Położył broń na pakunku i stanął po drugiej stronie łóżka.
– Wyglądasz na zdenerwowanego.
– A nie powinienem być?
– Denerwujesz się z mojego powodu. Czyżby członkowie rodziny królewskiej robili na tobie aż takie wrażenie? – Wpatrzyłam się w jego twarz, usiłując coś z niej wyczytać, ale nie zdołałam. Coś ukrywał.
Podniósł lewą rękę. – Łzy Branwyna długo działają. Weź prysznic.
– Nie czuję już mocy zaklęcia.
– To dobrze, ale i tak weź prysznic.
Popatrzyłam na niego. – Nie przeszkadza ci, że widzisz mnie nagą?
– To dlatego właśnie Ringo i Uther zostali na dole. Na wszelki wypadek.
Uśmiechnęłam się do niego i złapałam się na tym, że chcę do niego podejść, skrócić trochę ten bezpieczny dystans, jaki nas dzielił. Nie pragnęłam Jeremy’ego, ale miałam ochotę się przekonać, jak bardzo na niego działam. To nie w moim stylu prowokować przyjaciół. Wrogów – owszem, ale nie przyjaciół. Czy to były pozostałości poprzedniej nocy, czy też Łzy działały na mnie mocniej, niż myślałam? Nie zawracałam sobie tym dłużej głowy. Po prostu odwróciłam się i poszłam do łazienki. Szybki prysznic i na lotnisko.
Dwadzieścia minut później byłam już gotowa, choć miałam wciąż mokre włosy. Włożyłam granatowe spodnie, szmaragdowozieloną jedwabną bluzkę i granatowy żakiet dopasowany do spodni. Jeremy przyniósł mi parę czarnych czółenek na niskim obcasie i czarne pończochy. Ponieważ nie posiadałam żadnego innego rodzaju pończoch, nie protestowałam. Jeśli jednak chodzi o resztę… – Następnym razem, gdy będziesz mi wybierał ubranie, w którym będę uciekała, żeby ocalić życie, pomysł o butach do biegania. Czółenka, niezależnie od tego, na jak niskim obcasie, nie nadają się do tego.
– Nigdy nie miałem problemów z eleganckimi butami – odparł. Siedział, nie bez wdzięku, na jednym z kuchennych krzeseł o twardych oparciach. Dzięki niemu krzesło wyglądało na wygodne. Jeremy panował nad sobą, w ten napięty sposób, który przez niektórych zwany bywa kocim. Zresztą, gdy patrzyłam na Jeremy’ego, od razu przychodziło mi do głowy skojarzenie z kotem. Tylko że koty nie przybierają póz. Po prostu są. Jeremy natomiast był zdecydowanie upozowany i próbował udawać beztroskę – bez powodzenia.
– Przepraszam, że zapomniałem twoich brązowych szkieł kontaktowych. Ale nie wydaje mi się, żeby były konieczne. Zresztą, lubię naturalny kolor twoich oczu. Są jak zielone klejnoty, zachwycające. Pasują do bluzki, a przy tym są bardzo ludzkie. Chociaż włosy, jak na mój gust, powinny być bardziej rude, mniej, kasztanowe.
– Rude włosy rzucają się w oczy, nawet w tłumie. Osłona osobista powinna pomagać ukryć to, czym się wyróżniasz.
– Znam wiele istot magicznych, które używają osłony tylko po to, żeby być piękniejszymi, bardziej atrakcyjnymi, oryginalnymi.
Wzruszyłam ramionami. – To ich problem. Ja nie potrzebuję reklamy.
Wstał. – Przez cały ten czas nawet nie podejrzewałem, że jesteś sidhe. Miałem cię za istotę magiczną, która ukrywa się z jakichś powodów, nie domyśliłem się prawdy. – Stał za stołem, z opuszczonymi rękami. Cały czas był spięty.
– To ci nie daje spokoju, prawda?
Skinął głową. – To niby ja jestem tym wielkim czarodziejem. Powinienem przejrzeć cię przez iluzję. A może to też jest iluzja? Czyżbyś była lepszym ode mnie czarodziejem? Czy skrywasz swoje magiczne zdolności? – Po raz pierwszy poczułam jego moc. To mogła być tylko osłona. To mógł być jednak początek czegoś większego.
Stanęłam twarzą do niego, rozsunęłam stopy, opuszczając ręce tak jak on. Wezwałam swoją własną moc, powoli, ostrożnie. Gdybyśmy byli rewolwerowcami, wyjąłby broń, ale nie wycelowaną. Wciąż starałam się trzymać swoją broń w kaburze. Po tym wszystkim nie powinnam chyba ufać nikomu, ale jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, by Jeremy był moim wrogiem.
– Nie mamy na to czasu, Jeremy.
– Myślałem, że mogę cię traktować, jakby nic się nie zmieniło, ale nie potrafię. Muszę wiedzieć.
– Co wiedzieć?
– Muszę wiedzieć, jak wiele z ostatnich trzech lat było kłamstwem. – Poczułam jego potężną moc, wypełniającą tę wąską przestrzeń, która była jego aurą. Wpompował w swoją osłonę bardzo dużo mocy. Naprawdę bardzo dużo.
Moja osłona była zawsze na miejscu, gotowa do podniesienia. Tworzyłam ją odruchowo. Do tego stopnia, że większość ludzi, nawet bardzo wrażliwych, myliło osłonę z moim normalnym poziomem mocy. To znaczyło, że zetknęłam Jeremy’ego z osłoną nastawioną na pełną moc. Nie musiałam już nic do tego dodawać. Moja osłona była lepsza od jego, to fakt. Z drugiej strony, jeśli chodzi o moje ofensywne zaklęcia, to, cóż, widziałam Jeremy’ego w akcji. Nigdy nie przeszedł przez moją osłonę, ale ja też nigdy nie zdołałabym w jakikolwiek sposób mu zagrozić. Chyba że za pomocą broni. Miałam nadzieję, że do niczego takiego nie dojdzie.
– Czy wciąż zamierzasz mnie zawieźć na lotnisko, czy może zmieniłeś zdanie, gdy brałam prysznic? – spytałam.
– Wciąż zamierzam cię zawieźć na lotnisko – odparł. Dla większości sidhe magia ma barwę lub kształt. Ja nigdy nie potrafiłam jej zobaczyć. Mogłam ją jednak wyczuć. Jeremy wypełniał cały pokój energią, którą wsączył w swoją osłonę.
– I co odkryłeś?
– Jesteś sidhe. Jesteś Unseelie sidhe. Od tego już tylko krok do sluaghów. – Jeremy powiedział to ze szkockim akcentem. Nigdy nie słyszałam, żeby zapomniał o swoim akcencie Amerykanina znikąd. To mnie zdenerwowało, ponieważ jednym z większych powodów do dumy każdej sidhe jest zachowanie swojego oryginalnego akcentu, jakikolwiek by był.
– W czym widzisz problem? – Wydawało mi się, że wiem, dokąd to wszystko zmierza. Byłam już prawie pewna walki.
– Unseelie budują wszystko na oszustwie. Nie można im zaufać.
– Nie jestem godna zaufania, Jeremy? Czy trzy lata przyjaźni znaczą dla ciebie mniej niż jakieś stare bajki?
Na jego twarzy pojawił się wyraz zgorzknienia. – To nie są stare bajki. – Jego akcent ponownie stał się silniejszy. – Byłem wyrzutkiem jako chłopiec. Dwór Seelie nie raczył zwracać na mnie uwagi. Co innego Dwór Unseelie, on przygarnia każdego.
Uśmiechnęłam się, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Nie każdego. – Nie sądzę, żeby Jeremy wyczuł ironię w moich słowach.
– Nie, nie każdego. – Był tak wściekły, że zaczęły mu się trząść ręce. Właśnie miałam zapłacić rachunek za od wieków trwającą krzywdę. Nie po raz pierwszy. Zapewne też nie po raz ostatni, ale miałam już tego dosyć. Nie mieliśmy na to wszystko czasu.
– Przykro mi, że moi przodkowie cię skrzywdzili, Jeremy, ale to się stało, zanim się urodziłam. Przez większość mojego życia Dwór Unseelie był względnie cywilizowany. Ma nawet swojego rzecznika prasowego.
– Żeby rozpowszechniać kłamstwa – powiedział z silnym, gardłowym akcentem.
– Chcesz zobaczyć moje blizny? – Podniosłam bluzkę i pokazałam mu bliznę o kształcie ręki, którą miałam na żebrach.
– Złudzenie – powiedział, ale jego głos zabrzmiał niepewnie.
– Możesz dotknąć, jeśli chcesz. Osłona oszukuje wzrok, ale nie dotyk, nie dotyk innej istoty magicznej. – Tylko częściowo odpowiadało to prawdzie, ponieważ mogłam użyć osłony, żeby oszukać wszystkie zmysły, nawet zmysły innej istoty magicznej, ale to była rzadka zdolność i mogłam się założyć, że Jeremy uwierzył mi. Czasami lepiej skłamać, niż powiedzieć prawdę.
Podszedł do mnie wolno, nieufność malowała się na jego twarzy. Wstrzymałam oddech, widząc ten wyraz, twarzy. Przyglądał się bliźnie, ale powstrzymał się od jej dotykania. Wiedział, że najbardziej potężna magia sidhe uaktywnia się poprzez dotyk, co znaczyło, że wiedział o sidhe więcej, niż podejrzewałam.
Westchnęłam i splotłam palce na czubku głowy. Bluzka opadła na bliznę, ale Jeremy mógł ją przecież unieść. Przyglądał mi się, podchodząc. Dotknął zielonego jedwabiu, ale patrzył w moje oczy przez długi czas, zanim podniósł go, jakby usiłował przejrzeć moje myśli. Moja twarz powróciła jednak do tego dobrze znanego, uprzejmego, odrobinę znudzonego, pustego wyrazu, który do perfekcji opanowałam na dworze. Mogłam patrzeć na przyjaciół, którzy byli torturowani albo zagłębić w kimś nóż z tym samym wyrazem twarzy. Nie przetrwałbyś na dworze, gdyby twarz wyrażała twoje uczucia.
Jeremy podnosił bluzkę powoli, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. W końcu spojrzał w dół. Starałam w ogóle się nie ruszać, żeby go nie spłoszyć. Byłam wściekła, że Jeremy Grey, mój przyjaciel i szef, traktuje mnie, jakbym była nie wiem jak niebezpieczna. Gdyby tylko wiedział, jak bezbronna byłam!
Przebiegł palcami po moim szorstkim ciele.
– Mam więcej blizn na plecach, ale już się ubrałam, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, poprzestaniemy na tym.
– Dlaczego nie widziałem ich, gdy byłaś naga albo przedtem, w moim biurze, gdy podłączaliśmy ci mikrofon?
– Nie chciałam, żebyś je widział, ale nie zawracam sobie głowy skrywaniem ich, gdy są pod ubraniem.
– Nigdy nie marnuj magicznej energii – powiedział cicho. Potrząsnął głową, jakby słyszał coś, czego ja nie słyszałam. Spojrzał na mnie zmieszany. – Nie mamy czasu, żeby stać tu i się kłócić, prawda?
– Też mi się tak wydaje.
– Cholera – zaklął. – Padliśmy chyba ofiarą jakiegoś zaklęcia podejrzliwości albo niezgody. To oznacza, że nadchodzą. – Na jego twarzy pojawił się strach.
– Mogą być jeszcze mile stąd, Jeremy.
– Albo tuż za drzwiami – powiedział.
Miał rację. Jeśli faktycznie byli za drzwiami, wtedy bezpieczniejszym wyjściem mogło być zadzwonienie na policję i czekanie na pomoc. Nie mogłam naskarżyć, że źli chłopcy z Dworu Unseelie chcą mnie zbić, ale miałam pewność, że jeśli zadzwoniłabym do detektywa Alvery i powiedziała, że grozi mi śmierć, wysłałby pomoc.
Ale jeślibym mogła, najchętniej bym uciekła. Musiałam wiedzieć, kto był na zewnątrz.
Jeremy patrzył na mnie dziwnie. – O czym myślisz?
– W oddziałach sluaghów nie ma sidhe, z wyjątkiem jednego albo dwóch dowódców. Może nie zdołam znaleźć sidhe, jeśli nie chce być znaleziona, ale sluaghów znajdę.
Zrobił zamaszysty ruch rękami. – Więc na co czekasz?!
Nie spierał się. Nie pytał, czy mogę to zrobić ani czy jest to bezpieczne. Po prostu się z tym zgodził. Nie zachowywał się już jak mój szef. Byłam księżniczką Meredith NicEssus i jeśli powiedziałam, że mogę odszukać sluaghów, uwierzył mi. Nigdy nie uwierzyłby Merry Gentry, nie mając dowodu.
Zrzuciłam zewnętrzne straże. Pozostawiłam osłonę na miejscu, wyrzucając przed siebie swoją moc. To było niebezpieczne, może właśnie takiego otwarcia potrzebowali do obezwładnienia mnie, ale to był zarazem jedyny sposób, żeby dowiedzieć się, jak blisko są. Wyczułam Uthera i Ringo, wyczułam ich obecność, ich magię. Wyczułam moc oceanu, magię wszystkich żyjących w nim stworzeń, ale nic ponadto. Wyrzuciłam moc dalej, ale i tam nic nie znalazłam, aż w końcu, daleko, prawie na skraju swoich możliwości, wyczułam, że coś naciska na powietrze jak zbliżająca się burza, tylko że to nie była burza, a przynajmniej nie zwyczajna burza. To coś było zbyt daleko, żebym mogła wyczuć, jakie istoty magiczne zbliżają się wraz z sidhe, ale to wystarczyło. Mieliśmy jeszcze trochę czasu.
Sprowadziłam straże z powrotem, do środka osłony, upychając je ciasno. – Są mile od nas.
– Skąd więc zaklęcie niezgody?
– Moja ciotka mogła wyszeptać je na nocnym wietrze i przyszło do nas tutaj.
– Z Illinois?
– To mogło zająć dzień albo dwa, ale jest możliwe. Ale nie martw się. Nigdy nie brudzi rąk osobiście, wykorzystuje do tego służbę. Może pragnąć mojej śmierci, ale nie zada mi jej na odległość. Będzie chciała ukarać mnie dla przykładu, a do tego potrzebna jej jestem w domu.
– Ile czasu nam zostało? Potrząsnęłam głową. – Godzina, może dwie.
– Zdążymy więc zawieźć cię na lotnisko. Zabranie cię z miasta jest jedyną rzeczą, jaką mogę ci zaoferować. Jeden czarodziej sidhe wystarczył, żebym nie mógł wejść do domu Alistaira Nortona. Nie mogę pokonać magii sidhe, a to oznacza, że nie jestem w stanie ci pomóc.
– Wysłałeś pająki do domu Nortona. Ostrzegłeś mnie, żebym ukryła się pod łóżkiem. Zrobiłeś naprawdę dużo.
Spojrzał na mnie zdziwiony. – Myślałem, że sama wezwałaś pająki.
Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały. – To nie ja – powiedziałam.
– Ani ja – dodał cicho.
– Wiem, że to banał, ale jeśli to nie ty i nie ja… – Resztę pozostawiłam nie dopowiedzianą.
– Uther nie jest zdolny do zrobienia czegoś takiego.
– A Roane nie uprawia aktywnej magii – dodałam. Nagle zrobiło mi się zimno i nie miało to nic wspólnego z temperaturą w pokoju. Musiałam to powiedzieć głośno. – Więc kto to był? Kto mnie uratował?
Jeremy potrząsnął głową. – Nie mam pojęcia. Czasami Unseelie okazują komuś pomoc, zanim go zabiją.
– Nie wierz we wszystkie opowieści, które słyszysz, Jeremy.
– To nie opowieść. – Gniew spowodował, że to proste stwierdzenie zabrzmiało gorąco i nieprzyjemnie. Nagle uświadomiłam sobie, jak był przestraszony. Gniew był osłoną dla strachu. Jego reakcje miały osobisty wymiar. To nie był zwykły strach. To coś specyficznego, opartego na czymś więcej niż tylko opowieści czy legendy.
– Czy zetknąłeś się już kiedyś osobiście ze sluaghami? Skinął głową, podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. – Niewykluczone, że mamy tylko godzinę. Wychodzimy.
Przycisnęłam ręce do drzwi, powstrzymując go przed ich otwarciem. – To ważne, Jeremy. Jeśli staniesz się niewolnikiem jakiejś sidhe, będzie ona mieć nad tobą władzę absolutną. Muszę wiedzieć, co się stało.
Wtedy zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Zaczął rozpinać koszulę.
Podniosłam brwi. – Chyba nie jesteś pod wpływem Łez Branwyna?
Uśmiechnął się, co prawda nie w swój normalny sposób, ale dobre i to. – Kiedyś już jeden sluagh okazał mi pomoc. – Nie rozluźnił węzła krawata ani nie rozpiął guzika przy kołnierzyku, ale rozpiął resztę, po czym odwrócił się do mnie plecami. – Podciągnij koszulę.
Nie chciałam tego robić. Wiedziałam, co moi krewni mogą zrobić, kiedy są w twórczym nastroju. Było wiele możliwości, nie chciałam widzieć efektów ich działalności na ciele Jeremy’ego. Ale podciągnęłam czystą, szarą koszulę, ponieważ musiałam to zrobić. Nie krzyknęłam, bo byłam przygotowana na najgorsze.
Jego plecy były pokryte bliznami po oparzeniach, jak gdyby ktoś przyciskał do nich raz po raz rozgrzane do czerwoności żelazo. Tyle że to żelazo było w kształcie ręki. Dotknęłam jego blizn, tak jak on dotknął moich, lekko, przesunęłam po nich palcami. Zaczęłam przykładać rękę do znaku dłoni, ale zawahałam się i ostrzegłam go. – Chcę przyłożyć rękę do jednej z blizn.
Kiwnął głową.
Dłoń była o wiele większa od mojej, większa niż znak na moim ciele. Męska dłoń, palce grubsze niż u większości sidhe. – Znasz imię tego, kto ci to zrobił?
– Tamlyn – powiedział. Sprawiał wrażenie zakłopotanego i powinien taki być.
Tamlyn był tym w świecie faerie, czym John Smith w świecie anglosaskim. Tamlyn razem z Robinem Goodfellowem i kilkoma innymi były ulubionymi fałszywymi imionami sidhe.
– Musiałeś być bardzo młody, skoro niczego nie podejrzewałeś, gdy ci się przedstawiał – powiedziałam.
Skinął głową. – Byłem młody.
– Czy mogę sprawdzić twoją aurę?
Uśmiechnął się do mnie ponad ramieniem. Ruch zmarszczył skórę na jego plecach, powodując zmianę kształtu blizn. – Aura to newage’owe słowo. Istoty magiczne go nie używają.
– Niech więc będzie: osobista moc – powiedziałam, ale dalej patrzyłam na jego plecy. Opuściłam koszulę na jego ramiona. – Czy byłeś związany, gdy ci to zrobił?
– Tak, a dlaczego pytasz?
– Czy mógłbyś ułożyć ręce w takiej pozycji, w jakiej były związane?
Nabrał powietrza, jakby chciał znów zapytać dlaczego, ale w końcu tylko uniósł ręce nad głowę i oparł je o drzwi, tak że jego ciało było tuż przy nich. Unosił ręce, aż wreszcie wyciągnął je na całą długość, odrobinę oddalając je od ciała, tak że uformował literę Y.
Koszula opadła mu zupełnie i musiałam unieść ją znowu. Ale kiedy to zrobiłam, ujrzałam to, co podejrzewałam, że ujrzę. Znaki w kształcie ręki tworzyły obraz. Był to obraz smoka, długiego i wijącego się. Znaki po oparzeniach tworzyły obraz tylko wtedy, gdy Jeremy stał dokładnie w takiej samej pozycji jak wtedy, gdy był torturowany. Kiedy opuszczał ramiona, skóra nie napinała się już w ten sposób i znaki były tylko bliznami.
– Możesz już opuścić ręce – powiedziałam.
Zrobił to, po czym odwrócił się do mnie twarzą. Zaczął wkładać koszulę w spodnie. Myślę, że nawet nie zdawał sobie sprawy, że to robi. – Wyglądasz na zasmuconą. Co takiego tam wypatrzyłaś, czego nikt przed tobą nie widział?
– Nie wkasuj jeszcze koszuli, Jeremy. Muszę nałożyć osłonę na twoje plecy.
– Co tam zobaczyłaś, Merry? – Przestał wkasywać koszulę.
Potrząsnęłam głową. Jeremy mógł nosić te blizny całe wieki i nawet nie podejrzewać, że sidhe grają sobie na nim w swoje gierki. To pokazywało całą pogardę dla ofiary, bezduszność, którą trudno ogarnąć rozumem. Rzecz jasna, to celowe okrucieństwo czemuś służyło. Sidhe, kimkolwiek była, mogła położyć zaklęcie na znakach po oparzeniach i dzięki temu przywołać smoka ze skóry Jeremy’ego lub nawet zamienić go w niego. Mało prawdopodobne, ale lepiej ochronić go przed tym, niż potem żałować, że się tego nie zrobiło.
– Pozwól mi nałożyć osłonę na twoje plecy. Wyjaśnię ci wszystko po drodze do samochodu.
– Mamy na to czas? – spytał.
– Jasne. Przytrzymaj koszulę tak, żeby blizny były odsłonięte. Wyglądał, jakby mi nie dowierzał, ale kiedy odwróciłam go twarzą do drzwi, nie protestował. Podniósł koszulę tak, że mogłam zacząć pracować.
Wlałam moc w swoje dłonie. Napełniły się ciepłem. Wolno rozwarłam ręce, dłonie kierując w stronę odsłoniętych pleców Jeremy’ego. Położyłam ręce tuż nad jego skórą. Drżące ciepło zaczęło pieścić jego plecy. Jeremy zadrżał pod wpływem tego dotyku.
– Jakie runy stosujesz? – wydyszał.
– Żadnych – odparłam. Rozlałam tę ciepłą moc na blizny, w dół jego pleców.
Zaczął się odwracać.
– Nie ruszaj się.
– Co to znaczy, że nie używasz run? Czego w takim razie używasz?
Musiałam przyklęknąć, żeby nabrać pewności, że moc pokryła każdą bliznę. Kiedy byłam już tego pewna, nałożyłam pieczęć, wyobrażając sobie moc jako warstwę błyszczącego żółtego światła tuż nad jego skórą. Zapieczętowałam krawędzie tego blasku, tak że przylegał do jego skóry ciasno jak pancerz.
Jeremy z trudem złapał powietrze. – Czego użyłaś, Merry?
– Magii – powiedziałam i podniosłam się.
– Mogę już opuścić koszulę?
– Tak.
Szary jedwab ześlizgnął się na miejsce. Osłona była tak solidna w mojej wyobraźni, że miałam wrażenie, że ubranie zaraz pęknie od magii, ale nic takiego się nie stało. Jedwab opadł na jego plecy, jakbym nic nie zrobiła. Nie miałam jednak wątpliwości, że wykonałam kawał dobrej roboty.
Zaczął wsuwać koszulę w spodnie, zanim odwrócił się do mnie twarzą. – Użyłaś do tego swojej osobistej magii?
– Tak.
– Dlaczego nie run? Pomagają naszej magii.
– Wiele run to starożytne symbole dawno zapomnianych bóstw lub stworzeń. Kto wie? Mogłabym niechcący przywołać tę sidhe, która cię zraniła. Nie chciałam ryzykować.
Włożył marynarkę i poprawił krawat. – A teraz powiedz mi, co cię tak wystraszyło w tych bliznach na moich plecach?
Otworzyłam drzwi. – Po drodze do samochodu. – Wyszłam na korytarz, zanim zdążył zaprotestować. Straciliśmy dużo czasu, ale pozostawienie jego pleców bez osłony byłoby wielką nieostrożnością.
Stukaliśmy obcasami, zbiegając po schodach w naszych eleganckich butach.
– Co to było, Merry?
– Smok.
– Blizny układają się w obraz? – Dotarł do drzwi wyjściowych przede mną i przytrzymał je otwarte, by mnie przepuścić. Wyjęłam rewolwer, odbezpieczając go.
– Myślałem, że sluaghowie są mile stąd – powiedział Jeremy.
– Jedna samotna sidhe mogła się przede mną ukryć. – Trzymałam rewolwer opuszczony wzdłuż boku, tak że musiał on być wyraźnie widoczny. – Nie dostaną mnie, Jeremy. Cokolwiek się stanie.
Weszłam w łagodną kalifornijską noc, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Większość istot magicznych, szczególnie sidhe, uważa nowoczesną broń za oszukaństwo. Co prawda nigdzie tego nie zabroniono, ale posługiwanie się rewolwerami jest uważane za przejaw złego gustu, chyba że jest się członkiem najbliższej straży Królowej albo Księcia. Oni noszą rewolwery, żeby chronić członków rodziny królewskiej. Cóż, byłam członkiem rodziny królewskiej, niewiele znaczącym, wyklętym, ale jednak – czy się to komu podoba, czy nie. Nie miałam straży, więc musiałam się chronić sama. Cokolwiek to oznaczało.
Noc nigdy nie była tutaj naprawdę ciemna – zbyt dużo elektrycznych świateł, zbyt wielu ludzi. Wypatrywałam w tej delikatnej ciemności jakiejś samotnej postaci. Szukałam jej oczami i mocą, wysyłając wokół straże, gdy spieszyliśmy do czekającego na nas vana. W innych domach byli ludzie. Czułam, że się poruszają. Mewy idące wzdłuż jednego z dachów, półśpiące, świadome magii, którą niechcący na nie skierowałam. Na plaży była jakaś impreza. Czułam potężniejącą energię, podniecenie, strach, ale taki zwyczajny strach: czy powinnam to zrobić, czy nie; czy to bezpieczne? Poza tym już nic nie znalazłam, chyba że wliczyć drgającą energię oceanu, zawsze obecną na wybrzeżu. To mógł być biały szum, coś, co można ignorować, jak zbyt liczny tłum, ale jednak zawsze tam był. Gdzieś tam w tej wielkiej falującej mocy przebywał Roane. Miałam nadzieję, że dobrze się bawił. Bo ja nie.
Przesuwane drzwi vana otworzyły się i ujrzałam Uthera siedzącego w ciemności. Wyciągnął do mnie rękę. Przykrył moją dłoń swoją wielką łapą, wciągając mnie do vana. Drzwi zamknęły się za mną.
Znad siedzenia kierowcy spojrzał na mnie Ringo. Ledwie się mieścił w siedzeniu, całe te mięśnie, te nieludzko długie ręce, potężny tułów wciśnięty w fotel przeznaczony dla ludzi. Uśmiechnął się, odsłaniając najostrzejsze zęby, jakie kiedykolwiek widziałam u kogoś, kto nie był wilkiem. Twarz była odrobinę zbyt długa, by je mieścić, co powodowało, że reszta jego bardziej ludzkiej twarzy zdawała się pozbawiona proporcji. Zęby błyszczały na tle brązowej skóry. Jakiś czas temu Ringo był człowiekiem – członkiem gangu. Pewnego dnia grupa sidhe z Dworu Seelie zgubiła się w dzikości najgłębszego, najciemniejszego Los Angeles. Członkowie gangu znaleźli ich. Kulturowa interakcja jak ta lala. Spotkanie z sidhe oznaczało najgorszy z możliwych scenariusz. A jednak, pozory mylą. Kto wie, co się stało? Może sidhe były zbyt aroganckie, żeby na poważnie walczyć z grupą nastolatków z getta. Może nastolatki z getta były o wiele groźniejsze, niż sidhe się spodziewały. Cokolwiek się stało, przegrały. Ale jeden z członków gangu wpadł na świetny pomysł. Zgodził się przejść na drugą stronę, pod warunkiem że sidhe spełnią jego życzenie.
Sidhe zgodziły się i Ringo powystrzelał swoich kumpli z gangu. Jego życzeniem było zostać istotą magiczną. Sidhe dały słowo, że spełnią jego życzenie. Nie mogły już go cofnąć. Żeby zmienić człowieka w istotę magiczną, trzeba w niego wlać nieujarzmioną magię, czystą moc. To człowiek wybiera, kim chce zostać. Ringo nie miał jeszcze piętnastu lat, gdy to się stało. Prawdopodobnie chciał się stać dziki, przerażający, by być najtwardszym bydlakiem w okolicy. Dzięki magii jego marzenie mogło się spełnić. Dla ludzi był potworem. Dla sidhe – również. Dla innych istot magicznych – po prostu jednym z wielu.
Nie wiem, dlaczego Ringo porzucił gangsterskie życie. Może kumple się od niego odwrócili. Może zmądrzał. Gdy go poznałam, od lat wiódł ustabilizowane życie. Ożenił się ze swą dziecięcą miłością i miał z nią troje dzieci. Specjalizował się w ochronie sławnych i bogatych, którzy zawsze chcieli mieć przy sobie jakiegoś egzotycznego mięśniaka. Łatwa robota, żadnego prawdziwego niebezpieczeństwa, a na dodatek obracał się wśród gwiazd. Zupełnie nieźle jak na dziecko piętnastoletniej ćpunki i nie znanego ojca. Na biurku Ringa stało zdjęcie jego matki. Przedstawiało ono trzynastolatkę o jasnym spojrzeniu, zadbaną, ładną, taką, co to świat stoi przed nią otworem. Cały następny rok ćpała. Umarła w wieku siedemnastu lat, z przedawkowania. Ani w jego biurze, ani w domu nie było późniejszych zdjęć matki, tak jakby dla Ringa wszystko to, co nastąpiło potem, nie było prawdziwe, nie było z nią związane.
Jego najstarsza córka, Amira, wyglądała dokładnie tak, jak jej babcia na tamtym zdjęciu. Podejrzewam, że zatłukłby ją na śmierć, gdyby znalazł u niej narkotyki. Ringo uważa, że bycie naćpanym jest gorsze niż śmierć; myślę, że naprawdę w to wierzy.
Żaden z nich nie zwrócił uwagi na rewolwer, gdy wkładałam go z powrotem za pasek spodni. Prawdopodobnie byli z Jeremym, gdy znalazł on rewolwer i dokumenty.
Jeremy zajął miejsce przy kierowcy. – Jedziemy na lotnisko. – Tylko to powiedział. Ringo przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszyliśmy.