Nie żyje.
Kay nie żyje.
Wszyscy umarliśmy.
Unosiła się w powietrzu, lekka jak piórko. Czuła się bezpiecznie i było to uczucie, którego nie doświadczyła od lat. Śmierć nie była taka najgorsza.
Kiedy zaczęła odczuwać, ból powrócił. Każdy oddech przypominał połykanie tłuczonego szkła. Rozpalone igły wkłuwały się w każde ścięgno.
Czy po śmierci nie miało być spokojnie?
– Billi?
Ojciec był tuż przy niej, patrzył na nią. Niósł ją na rękach. Nie robił tego od… Od wieków. Wycierał twarz w rękaw.
– Nie płacz. Jesteśmy prawie w domu.
Dom. A gdzie to było?
Widziała ciemne niebo tuż nad swoją głową, a na nim dwóch rycerzy na jednym koniu. Templariusze.
„Mój Boże, templariusze mają własne niebo? Tego jeszcze brakowało”.
Myślała, że kiedy umrze, wreszcie będzie miała spokój. Ale w miarę jak jej spojrzenie odzyskiwało ostrość, rycerze przybrali kształt figury z brązu, stojącej na kolumnie z białego kamienia.
Dom. Jaki dom?
Tempie Church.
Elaine rozłożyła płaszcz u stóp kolumny templariuszy i Arthur położył na nim Billi. Krople łaskotały ją w twarz, ale ich chłód zwilżał rozgorączkowaną, płonącą skórę. W tym miejscu ogłaszano krucjaty. Z tego miejsca największy rycerski zakon rozpoczynał święte wojny. Szlachetnie urodzeni, książęta, królowie przychodzili tu na kolanach i drżeli przed rękawicą templariuszy.
Teraz świątynia przypominała wypaloną muszlę. Wszystkie okna były powybijane, drzwi zabite płytami. Deszcz spływał ciemnymi stróżkami po białych ścianach. Pioruny rozbłyskiwały pomiędzy czarnymi chmurami, spowijającymi Londyn. Powietrze drżało od grzmotów.
Ale słyszała też inny dźwięk, zagłuszany dzikimi odgłosami nieba. Billi przekręciła się na bok, starając się go rozpoznać.
Bicie kościelnych dzwonów. W mieście brzmiało ich echo. Ich dźwięk wzrastał, bo biło ich coraz więcej. Czarne chmury drżały z gniewu, waląc piorunami. Przez krótką chwilę Billi miała nadzieję. Nadzieję, że coś się wydarzy, cokolwiek.
Dzwony wzywały ludzi przepełnionych wiarą. Przepełnionych strachem.
Deszcz paciał mocno, wiatr gwizdał na dziedzińcu, a Billi opadła na zimną kamienną posadzkę. Michael zwyciężył. Jutro wszystkie pierworodne dzieci umrą.
Kay zginął. Ona też umrze.
Arthur siedział tuż przy niej i przesuwał palce między jej włosami. Opierał się o kolumnę i delikatnie uśmiechał. W jego spojrzeniu była delikatność, której nie widziała od lat. Wyglądał inaczej.
– Art – powiedziała Elaine, wskazując na ciemność. Nadchodzili. Ciemne sylwetki ostrożnie stąpające w ścianie deszczu. Arthur podniósł się i wyjął nóż.
Obserwatorzy. Przybyli, by dokończyć dzieła. Sześciu albo więcej. Wystarczy. Poruszali się z pewnością wojowników, bez pośpiechu, ze śmiertelną pewnością.
Arthur wystąpił do przodu.
– Zamknij oczy, Billi – poprosiła Elaine. Sama zacisnęła swe kościste pięści – gotowa walczyć do końca. Billi prawie się roześmiała. Elaine nie była templariuszką, ale zginie jak jedna z nich.
Nie. Nie odejdzie z zamkniętymi oczami, leżąc. Zmusiła się, by wstać. Mięśnie łapał skurcz za skurczem, ale zacisnęła zęby i przejęła kontrolę nad ciałem. Jeśli to koniec, będzie walczyć. Czarne kształty były coraz bliżej.
– Art?
Wpatrzyła się w ciemność. Chwileczkę.
– Gwaine? – zapytał Arthur, głosem pełnym nadziei. Zrobił ostrożny krok w stronę zbliżających się postaci.
Seneszal stanął pod blado świecącą latarnią. Wyglądał, jakby nagle się postarzał, policzki miał zapadnięte i dużo bardziej pomarszczone. Tylko jego oczy nadal płonęły. Billi patrzyła, jak z ciemności wynurzają się pozostali rycerze, i wstrzymała oddech.
– Arthurze – powiedział Gwaine i upadł na kolana. – Mój mistrzu.
Przybyli. Wszyscy. Bors, Gareth, stary ojciec Balin. Pelleas uścisnął Billi tak, że straciła oddech. Nawet Elaine dostała całusa od Borsa, a Billi patrzyła na to, śmiejąc się z ulgą.
Przybyli. Zaledwie kilku, ale dla niej, jak właśnie sobie uświadomiła, byli wszystkim.
Działo się to, co nieuchronne. Próbowała z tym walczyć, niemal ich porzuciła, ale byli jej życiem, jej przeznaczeniem. Kay odszedł i tylko oni jej pozostali.
Templariusze.