Wsiedli do jaguara Arthura, ale jechali bardzo powoli. Ulice spowijała gęsta mgła, ograniczając widoczność do kilku metrów. Zasłony lepkiej bieli opadały na przednią szybę. Gdy dojechali do szpitala, zobaczyli przepełniony parking, więc wycofali się do odrębnej części z napisem „Tylko z przepustkami". Percy zaparkował w pobliżu wyjścia ewakuacyjnego. Kay i Billi wysiedli, a Percy sięgnął do ukrytego pod tylnym siedzeniem zamka, nacisnął go i otworzył mały arsenał. Każda sztuka broni była szczelnie owinięta folią. Wybrał wakisashi, krótki miecz japoński. Pod kurtką ukrył pochwę i wsunął do niej ostrze. Billi wzięła parę bagnetów, a kaburę umocowała z wprawą na klatce piersiowej. Zarzuciła kurtkę na ramiona i kilka razy przećwiczyła szybkie wyjmowanie bagnetów, krzyżując ręce na piersiach. Rozdzielili między sobą flakoniki ze święconą wodą i małe krzyżyki. Na koniec zamknęli schowek.
– A co ze mną? – zapytał Kay. Percy się roześmiał.
– Wyrocznio, kiedy zaczniemy się bić, bierz nogi za pas.
– To nie fair! Potrafię się bić! – Wyciągnął rękę. – Dajcie mi coś.
Billi i Percy spojrzeli na siebie i równocześnie powiedzieli: – Nie!
Kay wymamrotał coś pod nosem, a Percy położył dłoń na ramieniu Billi, mówiąc:
– Bez popisów. Jeśli coś pójdzie nie tak, zabijaj szybko: klatka, gardło, brzuch. W tej kolejności. Zrozumiałaś?
Billi przytaknęła. Szczerze wierzyła, że do tego nie dojdzie.
– Może martwimy się na zapas. Pewnie Gwaine ma rację i ojciec rzeczywiście nie potrzebuje dodatkowej ochrony. Czy nie wpadamy w paranoję?
– Moje doświadczenie mówi, że paranoi nigdy za wiele.
Percy spojrzał na budynek.
– Wchodzicie za mną. Zabieramy Arthura i zwiewamy. Preceptoria w Canterbury ma pomoc medyczną. Tam się nim zajmiemy.
– Co z Gwainem? – zapytała Billi.
Percy zapiął kurtkę.
– Ja się nim zajmę. Kay, jesteś z nami?
Kay wpatrywał się w mgłę. Gęstniała. Światło ulicznych lamp ledwie się przez nią przebijało. Wzdrygnął się, potem spojrzał na Billi i lekko się uśmiechnął.
– Gotowy – odparł. Wziął głęboki oddech i zdmuchnął kosmyki włosów opadające mu na twarz. Tylne wejście do szpitala otwarte było przez całą dobę. Przed dwoma garażami stały zaparkowane ciężarówki. Z rampy biło jasne światło, dwóch pracowników pralni pchało metalowe wózki do ciężarówek. Kierowca opierał się o szoferkę i palił. Percy przeszedł pod szlabanem i skierował się do wejścia. Zachowywał się swobodnie i nawet pomachał do kierowcy. Wszedł do środka. Billi i Kay tuż za nim.
Na korytarzu stało wiele wózków, niektóre wypchane brudnymi prześcieradłami, ręcznikami, inne świeżą i pachnącą pościelą. Nad zapachem prania górowała woń środka dezynfekującego. Arthur leżał na szóstym piętrze, ale poszli schodami. Tylko co drugie piętro klatki schodowej było oświetlone, resztę spowijał mrok. Billi spojrzała w górę. Spiralnie skręcone schody były na tyle szerokie, by pomieścić dwie osoby. Percy stawiał duże kroki, pokonując po dwa stopnie naraz, i robił to wyjątkowo cicho, zważywszy na jego rozmiary. Billi szła za nim, na końcu Kay, potykając się w mroku i przeklinając. Zatrzymali się na szóstym piętrze i Percy dał im minutę na uspokojenie oddechu. Delikatnie nacisnął klamkę – drzwi nie były zamknięte na klucz – i spojrzał za siebie.
– Czekajcie tu na mnie. Ja pójdę po Arta. – Pokazał na schody. – Mają być puste. Potrzebuję pięciu minut.
– Co, jeśli będziesz się spóźniał?
– Poczekajcie trochę dłużej.
Pchnął drzwi, mrugnął do Billi i zniknął. Billi zdążyła dostrzec czarny korytarz.
– Gwaine zrobił to celowo – powiedziała. Niech tylko Arthur się dowie.
– Może miał swoje powody – odparł Kay, ale sam nie wydawał się przekonany.
– Taa. Chce wykończyć ojca i zostać mistrzem.
Billi sprawdziła, czy bagnety są na miejscu. Wyjęła jeden z nich i trzymając nad balustradą, starała się złapać na jego ostrzu świtało z żarówki świecącej piętro niżej.
Kay wiercił się zniecierpliwiony. Włożył ręce do kieszeni, wyjął, skrzyżował na piersi. Potem znowu wsunął do kieszeni. Wszystko to w ciągu pół minuty.
– Wyluzuj – poradziła Billi. Sama była przyzwyczajona do czekania. Nie lubiła tego, ale wiedziała, że nie ma wyjścia. Ale Kay nie brał udziału w Krwawych Łowach. Teraz wyglądał na zawstydzonego.
– Przepraszam, ale nie mam wprawy – powiedział.
Pewnie by się przyzwyczaił, szybciej, niż się wydaje. Ale Billi zastanawiała się, jak znosiłby te noce, czekanie w ciemnościach, w towarzystwie swoich własnych myśli i cieni. Ona nie będzie za tym tęsknić.
Spojrzała na zegarek. Minęły trzy minuty. Przyłożyła ucho do drzwi. Niczego nie słyszała.
– Co myślisz, czy powinnam…
Kay gwałtownie podniósł rękę. Zszedł dwa stopnie niżej, poruszając się bezszelestnie, powoli obracając głowę. Nagle jego oczy się rozszerzyły.
– Są tutaj.
Serce Billi zaczęło walić jak szalone. Dotknęła ręki Kaya, była lodowata. Wyrwał ją i zszedł piętro niżej. Pobiegła za nim i złapała go, kiedy sięgał do klamki.
– Poczekaj, Kay? Kto?
Kay zamknął oczy, westchnął głęboko, przycisnął dłonie do twarzy.
– Nie umiem powiedzieć. Jest ich dwoje. Wyczuwam tylko gniew, wściekłość… I głód. Potworny głód. – Opuścił dłonie i podszedł do drzwi. – To ghule.
– Szukają ojca.
Kay pokiwał głową, ale po chwili się skrzywił.
– Coś odwróciło ich uwagę. Oni… O nie. Chodzi im o dzieci. Polują na dzieci.
Billi znowu odciągnęła Kaya od drzwi, żeby nie zrobił nic głupiego, na przykład nie zaczął z nimi walczyć. Trzymała go blisko siebie.
– Słuchaj tego, co mówię. Wracamy i zabieramy stąd Percy'ego. Teraz.
„Nie ma czasu na głupi heroizm”.
– Nie ma czasu na tchórzostwo – odpowiedział.
Billi spojrzała mu w oczy, bijące błękitem, ale nie mogła znieść tego spojrzenia. Był szalony, ale miał rację. Wskazała na schody.
– Ty idź po Percy'ego – zakomenderowała. Sama sprawdziła, czy wiszący na jej szyi krzyżyk jest dobrze widoczny, i otworzyła skrzypiące drzwi. – Ja się rozejrzę.
– Uważaj – poprosił.
O, teraz zaczął się przejmować.
Było zimno, dużo zimniej, niż powinno. To nie był chłód spowodowany awarią ogrzewania, ale takie zimno, jakby ktoś zostawił otwarte drzwi lodówki. Widziała swój parujący oddech. Nie trzeba było Wyroczni, żeby stwierdzić, że coś jest nie w porządku. Większość żarówek na korytarzu nie świeciła. Billi szła powoli pustym korytarzem, lekko pochylona, na szeroko rozstawionych nogach. Czuła, jak po plecach przebiegają jej ciarki. Przed sobą widziała lekko uchylone, dwuskrzydłowe drzwi. Nad nimi napis: Pediatryczny Oddział Intensywnej Terapii.
Gdzie się podział personel? Czy nie powinno tu być pełno pielęgniarek? Przy drzwiach wyjęła swoje bagnety, aż do bólu zaciskając je w dłoniach. Otworzyła drzwi, popychając je nogą.
Na podłodze leżało ciało pielęgniarki. Na szyi widać było rząd głębokich ugryzień, krew leciała po szyi, czarna w świetle księżyca. Ale jej piersi nadal unosiły się w równym oddechu, więc Billi zignorowała ją i rozejrzała się po sali. Pod ścianami stało sześć inkubatorów. Nad każdym migotał monitor, podłączony za pomocą wielu przewodów do malutkich ciałek w przezroczystych pudłach. Zasłony były rozsunięte i pomimo mgły do sali wpadało dziwne perłowe światło. W kątach sali panowała wyjątkowa ciemność. Billi skupiła się na niej, walcząc z przeszywającymi jej ciało dreszczami. Wpatrywała się w mrok otaczający ostatni inkubator, w którym leżało maleńkie, delikatne dziecko.
Wydawało się, jakby ciemność drżała. Powoli zaczęła się rozrzedzać – wyglądała jak wylewający się olej, śliska i gęsta – ukazując postaci dwóch kobiet, bardzo do siebie podobnych. Jak siostry bliźniaczki. Ich ciała koloru kości słoniowej i kręcone czarne włosy były nieludzko idealne. Wrażenie zakłócały tylko zbyt szeroko otwarte usta, niemal dzielące twarze na dwie części, ukazujące groteskowe kły. Ghule.
– Templariusz – powiedziała jedna z nich. Przesunęła paznokciem wzdłuż inkubatora. Dziecko leżące wewnątrz zakwiliło. – Cichutko, maleństwo. Wkrótce cię utulimy. – Druga zachichotała.
– Wynocha! – krzyknęła Billi.
Gdzie, do diabła, byli Kay i Percy? Billi zaczęła się cofać, obserwując kobiety. Poruszały się powolutku i bardzo precyzyjnie, jakby się unosiły, z trudem kontrolując drzemiącą w nich wielką energię.
– Dlaczego, templariuszko? Dlaczego nie chcesz, abyśmy pocałowały te niewiniątka? – Kobieta zatrzepotała ręką ponad głową. – Dlaczego nie chcesz, abyśmy zaniosły je do wiecznej szczęśliwości?
Musi coś wykombinować. Cofnęła się do drzwi. Nie zaatakują jednocześnie, tylko jedna po drugiej. Przypomniała sobie słowa Percy'ego: „bez popisów”. Zrozumiała, po co trzyma w dłoniach morderczą stal.
– Nie macie się czego obawiać, jestem sama – powiedziała, podpuszczając je.
Zadziałało. Dzieliło je od niej cztery metry, a siostry pokonały je tak prędko, jakby leciały. Jedna chciała być szybsza od drugiej, więc zderzyły się, starając równocześnie przecisnąć przez drzwi. Zaskoczona ich szybkością Billi zachwiała się, ale instynkt zwyciężył. Instynkt i trening.
„Bez popisów. Zabijaj szybko”.
Dźgnęła bagnetem, jedna z napastniczek odskoczyła, uchylając się przed ciosem, i wpadła na siostrę. Billi zatrzasnęła drzwi i usłyszała, jak ghule rozbijają się o ich stalowe panele. Zaklinowała je, wkładając jeden z bagnetów w uchwyty, i pobiegła w kierunku klatki schodowej, nawet nie myśląc o tym, żeby się obejrzeć. Była już tak blisko.
Drzwi na klatkę otworzyły się gwałtownie. Percy chwycił ją i wyciągnął z korytarza, niemalże wyrywając ramię. Zdążyła zauważyć ojca, pół piętra niżej, opierającego się ramieniem o Kaya, gdy nagle poczuła, że coś uderza ją w plecy, popychając na metalową balustradę i pozbawiając powietrza. Osunęła się na ziemię i zobaczyła tylko poplątane nogi i ramiona Percivala, który zmagał się z jedną z sióstr. Kobieta krzyczała, drapała i warczała. Obok potężnego templariusza wyglądała jak kruszyna, ale jej ciosy zwalały go z nóg. Jedno z uderzeń trafiło go w czoło, wskutek czego zaczął się słaniać na miękkich nogach. Trzymał się ramienia ghula i Billi nie mogła uwierzyć, że krucha piękność nie upada, a wręcz przeciwnie, doskonale utrzymuje równowagę, balansując na szczycie schodów.
Billi zaatakowała, kopiąc ją w nogi – na co ghul obrócił się, starając się chwycić poręczy. Nagle zniknął. Rozległ się przeciągły krzyk, kiedy kobieta spadała, obracając się, kopiąc w powietrzu i machając rękoma. Billi patrzyła w przerażeniu, jak robi fikołki, podobna do szmacianej lalki, i rozbija się na betonowej podłodze, dwadzieścia metrów niżej. Leżała nieruchomo. Jej piękne ramiona rozrzucone były pod dziwnym kątem. Czarna kałuża krwi rozlała się wokół głowy. Billi cofnęła się, nie mogła patrzeć.
– Idziemy – zarządził Percy. Dołączyli do Kaya i Arthura, który wisiał mu na ramieniu. Billi wciąż się trzęsła po stoczonej walce i zaczęła zostawać z tyłu. Usłyszała, jak na parterze otwierają się drzwi.
– Billi! – wrzasnął Kay.
Dziewczyna po chwili znalazła się na dole i zobaczyła, że jej towarzysze biegną już w kierunku samochodu. Wciąż była kilka kroków za nimi, ale musiała się obejrzeć.
Ostre światło okrutnie eksponowało zmasakrowane ciało. Korpus i kończyny leżały nienaturalnie powyginane, nie widać było twarzy, wokół której kłębiły się czarne włosy. Billi zakryła usta, aby powstrzymać się od krzyku.
Nagle ręka kobiety się poruszyła. Odwróciła zakrwawioną twarz w kierunku Billi i wykrzywiła się w koszmarnym uśmiechu. Z jej ust wypadło kilka zębów.
– Chwała Bogu! – wychrypiała przez roztrzaskaną tchawicę.
Billi wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki.
Kay ułożył ojca na tylnym siedzeniu i zajął miejsce obok niego. Percy siedzący za kierownicą machał do niej szaleńczo.
– Pospiesz się! Musisz!
Drzwi szpitala zamknęły się za nią z hukiem. Na zewnątrz zauważyła porzucony wózek bagażowy. Przepchnęła go do drzwi, postawiła na boku i zaklinowała nim wyjście. Potem się odwróciła.
Z mgły wynurzały się ghule, powoli otaczając samochód. Pięć, sześć postaci, dwoje przy bramie, nie mogła się doliczyć. Nie spieszyły się, nie krzyczały, nie nawoływały, po prostu jednostajnie zbliżały, ich dzikie oczy płonęły pierwotną żądzą mordu. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak zwyczajni przechodnie. Odróżniały się tylko drapieżną gracją i zbyt szerokimi, wygłodniałymi uśmiechami. Pomimo ciemności jarzyły się jakimś nieziemskim światłem.
Kim były? Przeciwnikami sprzed lat, którzy zdołali uciec przed Arthurem? A może zostały stworzone przez Michaela w ciągu ostatnich dziesięciu lat? Ta noc nie miała wyjaśnić zagadki. Billi pochyliła głowę i dobiegła do samochodu. Silnik wył, a opony zapiszczały, kiedy Percy wcisnął gaz do dechy. W świetle reflektorów widziała, jak otaczające ich postacie powoli rozstępują się. Percy zacisnął dłoń na ręcznym hamulcu.
– Do dzieła – powiedział i zwolnił hamulec.
Nagle samochód zatrząsł się delikatnie. Na masce wylądowała para białych stóp i ktoś zakrył przednią szybę długim ciemnym płaszczem. Smuga białego światła przecięła ciemność, odbijając się od szerokiego ostrza miecza, tak dobrze znanego templariuszom, potem z frontowej szyby posypało się szkło.
Billi krzyknęła i zakryła głowę rękoma, chroniąc ją przed rozpryskującymi się kryształkami. Samochód zatrząsł się i coś chlusnęło jej na twarz. Nie otwierała oczu, póki szkło nie przestało pryskać. Auto zatrzymało się gwałtownie.
Powoli uniosła powieki.
Percival siedział nieruchomo, ręce zwisały mu po bokach. Jego palce przez chwilę drżały. Oczy patrzyły przed siebie, usta miał otwarte. Maleńkie kryształki szkła przysypały go jak diamenty. Billi spojrzała niżej i przestała oddychać.
Z jego klatki piersiowej wystawał miecz.
Miecz Templariuszy.
Kurtka Percivala zbryzgana była krwią, która pokrywała też deskę rozdzielczą i spływała po Billi. Miecz wbity prosto w pierś przykuł go do siedzenia. Jedno mocne pchnięcie wystarczyło, żeby zginął na miejscu.
„Bez popisów. Zabijaj szybko”.
Postać stojąca na masce nagle z niej zeskoczyła. Napastnik obszedł samochód i otworzył drzwi pasażera, zaglądając do środka. Uśmiechnął się w taki sposób, że serce Billi zamarło. Swymi długimi, szczupłymi palcami odsunął z twarzy ciemne loki i tak nisko pochylił głowę, że znalazła się tuż przy twarzy Billi. Tak blisko, że czuła jego zimny oddech, tak blisko jak przy pocałunku. Nagle wykrzywił usta w okrutnym rozbawieniu.
– Czy bardzo za mną tęskniłaś? – zapytał Michael.