Rozdział 2

Billi padła na tylne siedzenie starego, szarego jaguara ojca. Kiedy tylko oparła policzek na znajomym chropowatym obiciu siedzenia, powieki jej opadły. Fotel zadrżał, silnik zawarczał, tak jakby stary wóz potrzebował rozgrzewki przed jazdą. Ojciec wciąż coś mówił, ale Billi niczego nie rozumiała, jego słowa mieszały się z trzaskami Radia 4 i monotonnym warkotem silnika. I tak mówił wyłącznie o sprawach templariuszy, a na dzisiejszy wieczór miała ich dosyć. Bardziej niż dosyć.

„Witaj w Zakonie Templariuszy".

Tak jakby miała wybór.

Samochód zaczął się rytmicznie kołysać, Billi zasnęła, w końcu poddając się zmęczeniu.


Udaje, że śpi. Słyszy, jak drzwi jej sypialni powoli się otwierają i do pokoju wpada srebrna smuga światła, tuż obok jej łóżka. Billi nie otwiera oczu i oddycha miarowo.

Deski skrzypią, chociaż gość stara się zachować ciszę. Dziewczyna nie musi otwierać oczu, żeby wiedzieć kto to.

Jego ręka odgarnia włosy z twarzy Billi, a ona czuje znany jej zapach potu, oliwy i starej skóry.

Ojciec.

– Wszyscy czekają, Art – dochodzi ją szept zza drzwi. To głos Percy'ego, jej ojca chrzestnego, głęboki i miękki.

Ręka wygładza kołdrę i dotyka jej ramienia. Ojciec wzdycha i odwraca się. Później drzwi się zamykają i zapada ciemność.

Billi czeka przez chwilę, nie ruszając się, następnie wyślizguje się z łóżka. Jest wysoka jak na swój wiek, ale lekka. Pod jej ciężarem podłoga nie skrzypi. Podchodzi do drzwi, nasłuchuje.

Z zewnątrz dochodzą stłumione głosy. Nie może rozróżnić słów, ale słyszy skrzypienie krzesła na drewnianej podłodze i dźwięk wody płynącej z kranu. Są na dole, w kuchni.

Billi wie, że to, co robi, jest złe, ale musi dowiedzieć się prawdy. Ojciec nic jej nie mówi.

Dlaczego?

Dlaczego w palenisku kominka często znajduje resztki zakrwawionych bandaży? Dokąd wychodzi ojciec, kiedy myśli, że już zasnęła?

Dlaczego Billi obawia się, że nigdy nie wróci?

Dziewczynka uchyla drzwi i prześlizguje się przez szparę. Przemyka wzdłuż krótkiego korytarza, przykuca na szczycie schodów.

Nasłuchuje.

– Jeśli chłopak ma rację, nie pozostaje nam nic innego.

To zmęczony głos ojca. Jaki chłopak? To nie może być nikt ze szkoły – nikt nie pozwała dzieciom bawić się z Billi. Może to ten, którego w zeszłym tygodniu przyprowadził ojciec Balin. Chudzielec z ogromnymi błękitnymi oczami i białymi włosami. Jak miał na imię? Już wie.

Kay.

– Dziewczynka? W Zakonie? To już nawet nie głupota, to herezja! – grzmi twardy, pełen wściekłości głos Gwaine'a.

Dlaczego wciąż jest taki zły? Kiedyś przyjaźnił się z ojcem.

– Art, daj jej jeszcze trochę swobody, ma tylko dziesięć lat -

przekonuje Percy.

Mówią o niej! Billi wstrzymuje oddech. Nie chce uronić ani słowa. Stawia stopę na stopniu i powoli przenosi ciężar ciała. Robi kolejny cichy krok i jeszcze jeden. Wkrótce jest już na dole, nasłuchując pod kuchennymi drzwiami.

Słyszy odkręcany kurek i wodę lejącą się do czajnika.

– Wiecie, co mówią jezuici – odzywa się glos z lekkim walijskim akcentem, to ojciec Balin. – Dajcie mi siedmioletniego chłopca, a zrobię z niego mężczyznę.

– Nie jesteśmy jakimiś cholernymi jezuitami – warczy w odpowiedzi Gwaine. – Jesteśmy…

– Wystarczy. Podjąłem już decyzję – mówi ojciec i wszyscy milkną.

Tak jakby się go bali. Dlaczego? Przecież nie jest nikim ważnym, tylko dozorcą, tu, w Middle Tempie, podobnie jak Percy i Gwaine. Naprawia usterki, zajmuje się ogródkami, podlewa trawniki. Czy nie tak?

A może Billi w ogóle nie zna swego ojca?

– Czy sądzicie, że jestem zadowolony? Szczęśliwy z powodu tego wszystkiego, co ją czeka?

Dlaczego o niej mówią? Czy znowu będzie musiała zmienić szkolę?

Podgląda, patrząc przez wąską szparę, i widzi, jak ojciec Balin stawia stary czajnik na palniku elektrycznym. Percy, Gwaine i ojciec siedzą przy kuchennym stole. Na blacie leży coś metalowego, ale za chwilę Percy, który jest najpotężniejszą osobą, jaką Billi zna, przesiada się i całkowicie zasłania jej widok. Kiedy wielki Afrykanin się porusza, Billi zauważa coś jeszcze. Coś owiniętego w czarny, plastikowy worek na śmieci. Z którego cieknie krew.

Gwaine potrząsa głową.

– To, że jesteś mistrzem, nie daje ci prawa do podejmowania

takich decyzji, Art.

Mistrzem? O czym on mówi? Mistrzem w czym?

– Prawdę mówiąc, Gwaine, właśnie to, że jestem mistrzem, pozwoliło mi podjąć tę decyzję.

Gwaine pochyła się gwałtownie do przodu.

– Przez ostatnie dziewięćset lat Zakon przestrzegał reguły, od

czasów Bernarda z Clairvaux. Nie możesz tak po prostu jej odrzucić

i ustalić własnej.

Arthur rozsiada się na krześle i zakłada ręce na piersiach, jego palce powoli zaciskają się w pięść, a potem rozwierają. Billi zerka to na ojca, to na Gwaine'a. Twarz Gwaine'a ciemnieje z wściekłości. Ojciec nawet nie mrugnął, kiedy spojrzał na niego swym beznamiętnym wzrokiem. Jego zimne oczy rzucają błyskawice spod ciemnych brwi.

– Mogę i zrobię to – mówi i wskazując na ojca Balina, kontynuuje: – Ty będziesz uczył ją łaciny, starożytnej greki i okultyzmu.

– Reguły zakonnej też? – pyta Balin. Arthur przez chwilę waha się, a potem przytakuje.

– Tak jest.

Klepie Percy'ego po jego potężnym ramieniu.

– Z tobą będzie ćwiczyła walkę z bronią.

Billi dostrzegła delikatny uśmiech na ustach swojego opiekuna. Ma on na sobie czerwony szalik, który kupiła mu na Boże Narodzenie, na jego szyi wygląda jak wstążka zawiązana wokół potężnego dębu.

– Oczywiście – odpowiada. – Masz na myśli jakąś konkretną broń? Miecze, sztylety, drągi?

– Wszystko – mówi Arthur. – Ja będę ją uczył walki wręcz.

– Arthurze, błagam cię. Proszę, rozważ to raz jeszcze. – Gwaine nie poddaje się. – Pamiętasz, co się stało z Jamilą.

Billi drgnęła, usłyszawszy imię swojej mamy. W pokoju zapada cisza, Billi patrzy na ojca. Dzisiaj, po pięciu latach od zabójstwa matki, nadal widać ból na jego twarzy.

Arthur dźga Gwainea palcem.

– Historia i arabski.

Gwaine podskakuje, jego twarz robi się czerwona.

– Twoja arogancja zabiła żonę, zabije również córkę!

Billi krzyczy, kiedy zaciśnięta pięść Arthura uderza nad stołem w szczękę Gwainea, zrzucając go z krzesła. Gwaine upada z hukiem, potrącając Balina i zwalając tacę z kubkami na podłogę. Billi ciągle krzyczy, kiedy kubki rozpryskują się na kawałki, a herbata rozlewa.

Mężczyźni nie zwracają uwagi na rozbite naczynia. Wszyscy patrzą na nią.

Krzesło skrzypi, kiedy Arthur wstaje. Ma zimną, nieruchomą, przerażającą twarz. Wskazując na miejsce tuż przed sobą, mówi do Billi:

– Do mnie, natychmiast.

Gwaine z trudem się podnosi, ignorując pomoc Percy’ego.

– Mała żmija. Jak długo tu podsłuchuje…

– Skończ już, Gwaine – prosi Percy.

Spojrzenia Billi i Gwainea spotykają się, Billi czuje kipiący w niej gniew. Nie ma racji. Śmierć jej matki nie była winą ojca. Bardzo ją kochał. Nigdy by jej nie skrzywdził. Nigdy nie skrzywdzi Billi. Wie, co mówią za jej plecami w szkole, ale to nieprawda, lej ojciec jest niewinny. Tak powiedział sędzia.

Wieki całe trwało, zanim zdołała przejść przez kuchnię i stanąć przed ojcem. Spojrzała na Percy'ego, aby odzyskać pewność siebie – nic złego nie może jej spotkać, kiedy on jest w pobliżu – ale jego zazwyczaj przyjazna twarz wygląda teraz jak zimny głaz.

Billi staje przed ojcem i zmusza się do spojrzenia w jego surowe oczy. Kiedy w końcu to robi, nie może powstrzymać drżenia nóg.

– Dlaczego podsłuchiwałaś? – pyta ojciec.

To niesamowite, jak zdenerwowanie zmienia jego głos – staje się spokojny i płaski.

– Ja tylko… chciałam wiedzieć.

– Co chciałaś wiedzieć?

Billi bierze głęboki oddech. Wszystko. Chciałaby wiedzieć wszystko. Od czego zacząć? Dlaczego Gwaine mówił o takich rzeczach? Dlaczego w ten sposób o niej rozmawiają? Już wie, od czego zacznie – od niego.

– Dokąd wychodzisz? Czym się zajmujesz?

Arthur przez długi czas w milczeniu wpatruje się w twarz córki. Tak jakby szukał czegoś w jej oczach. W końcu kiwa głową.

– Proszę, zobacz, czym się zajmuję – mówi i odchodzi od stołu.

Billi z trudem łapie powietrze. Na ciemnym dębowym stole leży miecz. Jest olbrzymi. Jego ostrze jest szersze od dłoni dziewczynki, a całość tak duża jak ona. Głowica miecza leży bliżej i Billi widzi, że wyrzeźbiono na niej wizerunek dwóch rycerzy dosiadających jednego konia. Chociaż miecz najwyraźniej został wytarty, na jego wypolerowanym ostrzu nadal znajdują się ślady krwi.

Obok leży potężny rewolwer z długą lufą. Tuż przy nim trzy srebrne naboje.

Billi wpatruje się w broń. Chwilę później odwraca się do ojca.

– Nie napadacie chyba na banki?

Arthur spogląda pogardliwie i nic nie mówi. Odpakowuje coś z czarnego plastikowego worka.

Billi z trudem powstrzymuje się od krzyku, kiedy widzi wyłaniającą się z czarnej folii odciętą kończynę.

To psia łapa. Silnie umięśniona, z groźnymi żółtymi pazurami, długimi jak jej palce. Ten pies musiał być wielki jak lew!

– Zabiłeś psa?

– Wilka – odpowiada Arthur. – Pokaż jej, Balin.

Balin delikatnie unosi srebrny krucyfiks wiszący na jego szyi i, zaciskając go w prawej dłoni, lewą dotyka zwierzęcej łapy.

– Exorcizo te – szepce, po czym się odsuwa.

Billi obserwuje łapę. Nic się nie dzieje.

Czy to jakiś dowcip? Czy wiedzieli, że podsłuchiwała? Spodziewa się, że zaraz wszyscy wybuchną śmiechem, zachwyceni, że udało im się ją nastraszyć.

Łapa zaczyna się zaciskać. Grube pazury pokrywają się ciałem, a szorstka szara sierść wtapia się w skórę. Kończyna skręca się i przeobraża, zmieniając kształt i kolor. Nie ma śladu po sierści, widać tylko jasną skórę. Łapa stała się dłonią z pięcioma palcami. Billi widzi teraz przed sobą odcięte ludzkie ramię. Cała zaczyna drżeć, a jej skóra pokrywa się zimnym potem. Chciałaby uciec i ukryć głowę pod poduszką, ale nie może oderwać wzroku od odciętego ramienia.

– Dotknij – zachęca Arthur.

– Nie!

– Dotknij.

Billi patrzy na odciętą rękę. Już przestała się zmieniać. Widać paznokcie, długie i brudne, normalne paznokcie, a nie pazury. Billi wyciąga dłoń, choć boi się, że odcięta kończyna może nagle wrócić do życia i chwycić jej rękę.

Nic się nie dzieje. Billi opuszcza dłoń i opiera na odciętym ramieniu. Jest martwe, czuje, jakby dotykała mięsa. Niczym się nie różni od kurczaka, którego kupuje u rzeźnika. Zimne, trochę twarde, ale u › nie ramię, to martwa substancja. Walące z ponaddźwiękową prędkością serce w końcu zwalnia, drżenie ustępuje.

To po prostu zwyczajne mięso.

Billi się cofa i Arthur z powrotem zawija kończynę w czarny plastik. Kładzie dłoń na ramieniu córki i długo na nią patrzy.

– Strach ma wielkie oczy – mówi.


Chłód świtu kąsał szyję Billi, budząc ją ze snu. Nie, to nie sen, tylko wspomnienia. Choć minęło już pięć lat, wydarzenia nie straciły wyrazistości. Pamięta, jak Gwaine z gniewem spoglądał na Arthura i bez przekonania przepraszał za swe słowa. Od tamtej pory w jego relacjach z ojcem dawało się wyczuć jakieś napięcie. Billi właściwie nie pamięta niczego, co wydarzyło się wcześniej, tak jakby tamta noc była początkiem jej życia. Jęknęła i skuliła się na siedzeniu, starając się odgrodzić od zimna wpadającego do auta przez otwierane drzwi.

– Jesteśmy w domu – powiedział Arthur. – Zjedz coś, za godzinę jutrznia.

Dlaczego? Ciągle nie potrafiła zrozumieć, dlaczego musi się modlić. Przecież templariusze zostali oskarżeni i skazani za herezję. Nie byli więc prawowiernymi chrześcijanami. Ojciec jednak często powtarzał, że wiara w Boga to nie to samo, co wierność religii. Mimo to templariusze często wykorzystywali w walce modlitwy, egzorcyzmy, krucyfiksy. Billi traktowała je tak samo jak umiejętność posługiwania się mieczem. Modlitwa i wypolerowane ostrze były narzędziami templariuszy w walce z Bezbożnym.

Billi spojrzała na zegarek, wskazywał 5:33. Nawet ptaki jeszcze się nie zbudziły, a on chce, żeby przyszła na poranne nabożeństwo? Czy nie wystarczy, że całą noc walczyła z duchem? Obserwowała, jak otwiera bagażnik i wyjmuje z niego Miecz Templariuszy. Wysunął go z pochwy do połowy, żeby po chwili szybko schować.

– Nie mogę dostać jakiejś dyspensy? No wiesz, ze względu na Próbę?

Arthur przecząco pokręcił głową.

– Tym bardziej powinnaś pojawić się na modlitwie. Masz za co dziękować.

Dziękować? Dziękować za to, że prawie została opętana? Za to, co zrobiła? Ciągle sobie powtarzała, że nie zabiła sześciolatka, lecz złego ducha, który przybrał postać dziecka, ale przychodziło jej to z trudem. Wysiadła z samochodu i skuliła się z zimna. Było jeszcze ciemno, a lodowaty wiatr niósł ze sobą podmuch zimy. Zadrżała.

– Przestań – rzucił Arthur. – Templariusz nie drży.

Ich spojrzenia się spotkały. Nie mógł już patrzeć na nią z góry, tak jak kiedyś, była na to za wysoka. Może tak naprawdę nie był jej ojcem? To by wiele wyjaśniało – trudno o dwie tak różne osoby. Billi była podobna do swojej pakistańskiej mamy – wysoka, szczupła, z ciemnymi oczami. On był barczysty, miał bladą pooraną bruzdami, stwardniałą od długich lat boju twarz, w której dominowały wściekle niebieskie oczy. Jego włosy, kiedyś czarne, teraz gęsto przetykała siwizna. Z dezaprobatą pokiwał głową, potem odwrócił się i odszedł.

Billi skutecznie zwalczyła pragnienie, aby wystawić w jego kierunku środkowy palec.

– Zaraz będę – wymamrotała.

Przeszła przez wybrukowany dziedziniec King's Bench Walk, lawirując pomiędzy kilkoma zaparkowanymi autami, i podążyła za ojcem do domu przy Middle Temple Lane. Templariusze posiadali kilka domów w londyńskiej dzielnicy Temple. W jednym z nich mieszkała Billi z ojcem. Był to wąski edwardiański budynek, farba łuszczyła się z ram okiennych, a ceglana fasada wymagała napraw, dachówki były wyszczerbione i wielu brakowało. Nad drzwiami wejściowymi, pomalowanymi na czerwono, znajdowała się malutka nisza, w której umieszczono figurę świętego Jerzego walczącego ze smokiem. Arthur otworzył drzwi i Billi wskoczyła do środka. Ojciec zapalił światło w holu. Miękki złoty blask rozjaśnił ciemną drewnianą podłogę i wypłowiały dywan, wiodący do schodów z kutą żelazną balustradą.

– No i co, żadnej imprezy na moją cześć? – rzuciła oschle Billi.

– Jeśli marzysz o balonikach, to idź do cyrku.

Typowe. Zawsze musiało być tak, jak on chce. W zamian żadnego słowa pochwały. Wszyscy templariusze wstępowali do Zakonu po osiągnięciu dojrzałości, tylko ona i Kay zostali jego członkami, będąc jeszcze dziećmi. Kay, jedyny przyjaciel, jakiego miała. Ale nawet on zniknął, odesłany przez ojca.

Billi szła przez słabo oświetlony korytarz, mijając obrazy przedstawiające dawnych Wielkich Mistrzów Zakonu i sceny batalistyczne. Zatrzymała się przy Jakubie de Molay, ostatnim mistrzu templariuszy, i powiesiła płaszcz na stojącym obok wieszaku. Mistrza przedstawiono we wspaniałej zbroi i białym płaszczu z wielkim czerwonym krzyżem, dłoń miał wspartą o rękojeść miecza. Czego dokonałby dzisiaj w Zakonie? Pozbawiony środków do życia, otoczony kilkoma rycerzami działającymi z ukrycia pod dowództwem Arthura, byłego kryminalisty i beznadziejnego rodzica? Pokręciła głową. Niczego by nie wskórał. Prawdziwy Zakon już dawno przestał istnieć, wraz z Jakubem de Molay, uznanym za heretyka i wyznawcę diabła, a następnie spalonym na stosie przez inkwizycję.

Arthur zniknął w kuchni, na piętrze, a Billi weszła jeszcze wyżej. Zrzuciła buty i ruszyła do łazienki. Zabulgotało w rurach, kiedy odkręciła kran.

Woda przyjemnie parowała, a Billi zajęła się oglądaniem obrażeń. Siniak na policzku był jaskrawokrwisty. Nie miała szans na to, aby przykryć go pudrem.

Niech to szlag. I tak szkolny pedagog żywo się nią interesował.

Rozcięcie na kolanie, z poniedziałkowej lekcji walki mieczem, właściwie już zaschło. Na szczęście nie trzeba było zakładać szwów, ale na żebrach widniał czerwony, groźnie wyglądający ślad, który zdobyła dzięki Percy'emu i jego drągowi. Powoli się obróciła, krzywiąc się, kiedy mięśnie napinały się pod błyszczącą śniadą skórą.

„Przynajmniej nie mam złamanego żebra". Billi wpatrywała się w swoje odbicie, do momentu kiedy zniknęło w gorącej parze. Odwróciła się od lustra i, obolała, weszła do wanny.


Ubrana i po śniadaniu, wyruszyła na jutrznię. W sypialni znalazła pudełko czekoladek od Percy'ego z gratulacjami przejścia Próby i zachowania życia. Nic od ojca. Quelle surprise.

Liczyła na to, że będzie coś od Kaya. Nie miała od niego wiadomości już od ponad roku. Sądziła, że może odezwie się właśnie po Próbie. Żadnej kartki ani SMS-a. To dopiero kumpel. Billi kopnęła puszkę, która potoczyła się po dziedzińcu. Przyjaciele? Nie potrzebuje ich.

Spojrzała na Temple Church i jak zwykle na moment znieruchomiała. Kościół był spowity mgłą, a jego bladożółte i pomarańczowe ściany jarzyły się w delikatnym świetle jesiennego świtu. Na kamiennych płytach błyszczał szron, a wysokie, ostrołukowe witrażowe okna, wyglądały jak drzwi do innego świata, jak bramy z wypolerowanego czarnego marmuru.

– Tędy proszę! Szybko, pani Higgins.

Billi dostrzegła plamę czerwieni wśród kolumn krużganków na kościelnym dziedzińcu. Nagle pojawiło się na nim kilkanaście osób, prowadzonych przez wysoką kobietę w czerwonej kurtce przeciwdeszczowej. Kierowała się w stronę kolumny templariuszy, dziesięciometrowej rzeźby, symbolu Zakonu.

Wpół do siódmej. To mogła być grupa wycieczkowa z Monarch Tour. Tylko oni zaczynają tak wcześnie.

Przewodniczka szybko policzyła podopiecznych, potem klasnęła w ręce, tak jakby zwracała się do grupy dzieci, a nie do posiwiałych turystów. Odchrząknęła.

– Budynek znajdujący się za państwa plecami to Temple Church, kiedyś serce Londyńskiej Preceptorii: angielska kwatera główna Zakonu Ubogich Żołnierzy Chrystusa, czyli templariuszy. Zakon został założony przez Hugona de Payens w 1119 roku. Nazwę zawdzięcza swej głównej kwaterze, która znajdowała się na wzgórzu świątynnym w Jerozolimie, w miejscu zburzonej Świątyni Salomona. Byli to rycerze w habitach, którzy ślubowali bronić pielgrzymów podróżujących do Ziemi Świętej. Na początku zakon składał się z dziewięciu rycerzy, ale rozrósł się w szybkim tempie i stał się jedną z najbardziej wpływowych organizacji w średniowiecznej Europie.

Turyści zaczęli wymachiwać rękoma, starając się dojść do głosu. Jedna z kobiet, o szarobłękitnych włosach, w okularach w srebrnej oprawce, przepchnęła się przed grupę.

– Za chwilę znajdziemy dla pani toaletę, pani Higgins – powiedziała przewodniczka i niezrażona kontynuowała: – Kościół konsekrowano w 1185 roku, ale od tego czasu był wielokrotnie przebudowywany. Największe zmiany w jego wyglądzie nastąpiły po nalotach Luftwaffe, która zbombardowała świątynię w 1941 roku. To właśnie z tego miejsca wyruszały krucjaty, tu rozpoczynały się święte wojny. Tak, pani Higgins?

Kobieta wysoko podniosła podbródek.

– Mówi się, że w Ziemi Świętej templariusze znaleźli wielkie skarby. Czy to prawda?

Przewodniczka prychnęła.

– Istnieją setki teorii i legend dotyczących bogactwa templariuszy, ale prawda jest bardzo prozaiczna. Była to wyszkolona, fanatyczna potęga militarna, która bardzo się wzbogaciła i z tego powodu spotykała się z wielką zazdrością.

Billi powstrzymała wybuch śmiechu. „Fanatyczna"? Ten przymiotnik nawet w połowie nie odzwierciedlał prawdy. Templariusz nie miał prawa do odwrotu, chyba że napierały na niego potrójne siły przeciwnika. Nie uznawał okupu i nie wolno mu było dać się pojmać.

– Co się z nimi stało?! – krzyknął ktoś z tłumu.

Przewodniczka spojrzała na rzeźby rycerzy stojące na szczycie kolumny.

– Pierwsza Świątynia Salomona została zbudowana w 960 roku przed naszą erą i przechowywano w niej Arkę Przymierza. Kiedy nastał czas krucjat i templariusze dotarli do Jerozolimy, świątyni już dawno nie było. A mimo to plotki na temat bogactw tu zdobytych szerzyły się od momentu powstania Zakonu.

Billi przyglądała się, jak turyści podchodzą bliżej. Podobała się im ta historia.

– Wewnętrzni i zewnętrzni wrogowie templariuszy mówili, że rycerze zajmowali się czarną magią albo że zawarli pakt z diabłem i innymi nieziemskimi istotami. Jak inaczej można było sobie wytłumaczyć ich błyskawiczny sukces?

„O matko, jakie brednie". Billi wciąż nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie nadal tak myślą. Templariusze ślubowali walkę ze Złem, a nie sojusz z nim.

Przewodniczka wskazała na kościół.

– Wiadomo, że templariusze mieli heretyckie ciągoty. To ich zgubiło. – Odwróciła się do grupy. – W piątek trzynastego października 1307 roku cały zakon został aresztowany, a jego Wielki Mistrz postawiony przed obliczem inkwizycji. Templariusze zostali osądzeni i uznani winnymi herezji i wiary w diabła. Zakon rozwiązano.

– Sądziłam, że niektórym udało się uciec – zauważyła pani Higgins, rozglądając się po dziedzińcu.

Billi nadstawiła uszu. Czy to wyobraźnia płatała jej figla, czy starsza pani patrzyła w jej stronę?

– To tylko plotki. Tylko plotki. Zakon Templariuszy to dzisiaj już jedynie historia.

Przewodniczka klasnęła w ręce i przepchnęła się przez grupę w kierunku krużganków.

– Proszę się pospieszyć. Za pół godziny mamy być w Pałacu Buckingham.

Ile razy słyszała już tę historię? Sto? Tysiąc?

Część, oczywiście, była prawdą. Zakon powstał, aby bronić Ziemi Świętej, ale przegrał, dawno temu. Teraz jego rycerze nie walczyli już o Jerozolimę, ale o ludzkie dusze. Walczyli ze złem, które żeruje na ludzkości. Prowadzili wojnę, nazwaną przez siebie Mrocznym Konfliktem.

Bataille Tenebreuse.

Billi obserwowała, jak turyści idą w kierunku Fleet Street, do czekającego na nich autokaru. Bezpieczni, otoczeni kokonem ignorancji, nieświadomi toczących się wokół nich walk Mrocznego Konfliktu. Zimny wiatr przenosił smugi mgły, które wyglądały jak niespokojne duchy. Billi stała samotnie na dziedzińcu, czując obecność rycerzy w ich dawnej komandorii. Któż prócz niej, ojca i jeszcze kilku innych osób pamięta, dlaczego zginęli, jak się poświęcili. Billi otuliła się szczelnie płaszczem. Czy i jej duch pewnego dnia będzie nawiedzał te stare kamienie? Bo co zostało obiecane templariuszom?

„Zasłużycie na obcowanie z męczennikami".

Загрузка...