ROZDZIAŁ 8

Deszcz zaczął siąpić, kiedy tylko zeszli z Przełęczy Skalniaka, i derka, którą nakryto księcia, wnet doszczętnie przemokła. Księżyc się skrył, ścieżka też przepadła i Przemęka nie rozpoznawał już okolicy. Po jakimś czasie natrafili na dno żlebu, może wyschłej rzeczki, bo kamienie były obłe i wygładzone falami. Potykając się raz po raz, brnęli w dół. Głowa księcia bezwładnie podskakiwała na noszach, ale kiedy siwowłosy najemnik pochylał się nad rannym, słyszał chrapliwą, urywaną piosnkę oddechu. Zacinał wtedy zęby aż do bólu i mocno wpijał palce w gałęzie noszy. Dziecko, które niegdyś jeździło w kohorcie boga, nie mogło tak łatwo umrzeć, powtarzał sobie w myślach. Nie z głową oczadzoną oddechem potwora i nie tutaj, na bezludziu, gdzie nikt nawet nie uczci jego śmierci pogrzebowym stosem.

Szedł więc uparcie i we ćmie zwidywała mu się inna, odległa ścieżka – zapomniany szlak pomiędzy szczytami, kiedy pierwszy raz pospołu z Koźlarzem wymykali się z opresji. Mróz trzymał natenczas straszliwy, pnie drzew strzelały od nadmiaru soku, oddech zestalał się w powietrzu, ledwie wypłynął z nozdrzy, ale Przemękę grzał gniew i wspomnienie płonącej ojcowizny. Bo przecież już w tamtej chwili rozumiał, że nigdy nie powróci, bo i nie będzie do czego powracać po tym, jak Zird Zekrun wywrze zemstę na ziemi, która stała się schronieniem jego wroga. Dawni druhowie znikną, wymordowani przez Pomorców albo sprzedani w niewolę, domy spłoną, a pola wyjałowieją lub zarosną zielskiem. Mimo to Przemęka pewnie kroczył naprzód, wyprostowany, z toporem na ramieniu i mieczem u boku, jak przystoi panu we własnej dziedzinie, choćby przemierzał ją po raz ostatni. I tylko czasami, kiedy księżyc mocniej zaświecił, nie wiedział, czy to blask śniegu go kluje w źrenice, czy też łzy ciekną po policzkach od mrozu.

– Dosyć! – Kostropatka zatoczył się. Nosze zahaczyły o krzewinę i zachybotały się niebezpiecznie. – Starczy, dalej iść nie Iza! Noc ciemna, choć oko wykol. Kto wie, co za licho tutaj w wykrotach przyczajone? Jeno krecim się po próżnicy, jak pies za chwostem.

Przemęka z wysiłkiem otrząsnął się ze wspomnienia. Powoli, z ogromną delikatnością, dziwnie nieprzystającą do jego postury, odłożył nosze. Kapłan odetchnął z ulgą, a wtedy najemnik przyskoczył do niego, wczepił się rękami w kaftan na piersi. I nieomal krzyknął z przestrachu, kiedy pod kapturem zamajaczyło mu zupełnie inne oblicze, brodate i znajome, choć całkiem niepodobne do nalanej twarzy Kostropatki. Potrząsnął głową, aby odpędzić owo dziwne zamroczenie, które podsuwało mu przed oczy zmarłych.

– Będziesz lazł! – powiedział chrapliwie. – Będziesz lazł, ile trzeba, choćbyś miał zdechnąć! Bo on tu nie sczeźnie! Bo się nie godzi… – zająknął się, gdy usłyszał w swoim głosie echo słów wypowiedzianych dawno temu i przez inne usta. – Nie godzi się, by dziecko, które jeździło w kohorcie…

=… w kohorcie boga! – Rudobrody wojownik potoczył szeroko roztruchanem. – Powiadam, w kohorcie Org Ondrelssena człowiecze dziecko jeździło!

Ucztowali w dolnej izbie dworzyszcza, obszernej i ciemnej, gdyż w ścianach pozostawiono jedynie wąskie, zazwyczaj zakryte okiennicami prześwity. Dębowe ławy poczerniały ze starości i od dymu, szczerby na ustawionym w podkowę stole przypominały o licznych biesiadach i bijatykach. U szczytu rozpierał się Czerwieniec, wysoki, czarnowłosy pan Czerwienieckich Grodów. Po jego prawej ręce posadzono najczcigodniejszego z gości, władykę z wyspy Orrth, który w pokaźnym poczcie ciągnął na południe. Nieco niżej, wedle porządku, zasiedli panowie okolicznych dworców. Na samym dole, jak popadło, biesiadowali czerwienieccy i orrthiańscy drużynnicy.

– Prawdę gada – przytaknął władyka. – Zeszłego miesiąca, jak mi popod samym dworem przelecieli, tom się przypatrzył. Szarszun na plecach wielgachny nosi, jako oni wszyscy, tyle że sam ledwo na dwa łokcie od ziemi odrosły. Prosto smarkacz!

– Ano! – podjął wojownik. – Już drugi rok go u nas oglądają. Nie wiedzieć, skąd pomiędzy widmami ludzkie szczenię.

– Może on z owych dawnych wodzów, co w kurhanach śpią? – Żona Czerwieńca, bardzo młoda niewiasta o długich, jasnych warkoczach, przyłożyła dłonie do zarumienionych z przejęcia policzków. – A nuż prawdziwie poczęły się wypełniać przepowiednie. Toż były znaki… wiek jeszcze nie przeszedł, jak zniknęli żmijowie.

– Tfu, nie gadajcie, pani. – Wojownik wzdrygnął się. – Strach słuchać!

– Z początku odejść miało, co wieczyste – ciągnęła. – Potem wrócić, co umarłe…

– Mnie się widzi raczej – przerwał władyka – że to pomiot boginki. Sorelki, co popod lodowymi górami żyje, albo wichrowej sevri. Bo mnie się on za bardzo na człowiecze nasienie nie patrzy.

– Choćby bóg szczeniaka w palcach ze szczerego lodu utoczył, nam i tak za jedno. – Ktoś zaśmiał się w dole stołu. – Ale prędzej go Białobrody z którąś z naszych dziewek utaczał!

Odziani w wilcze opończe wojownicy zarechotali zgodnie, gdyż na północy nie lękano się nieśmiertelnych, a ludzie żyli po sąsiedzku z wszelakim nieczłowieczym drobiazgiem. Nawet sam Org Ondrelssen od Lodu, czy też, jak go pospolicie zwano, Białobrody, często zaglądał do siedzib śmiertelników i wszyscy radzi go witali, bo pan był hojny, skłonny do uczt i wesołości.

– A na koniec… – mówiła uparcie gospodyni. – Na koniec świat cały sczeźnie, rozpęknie się w płomieniach…

– Dosyć! – uciął z rozbawieniem Czerwieniec. – Miodu każ nam jeszcze z piwniczki przynieść, a my doglądać będziem, żeby nic nie sczezło ani się nie rozpękło.

O świcie srodze przepity władyka odjechał. Wkrótce też zapomniano o wyrostku, co przemierzał północ w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu. I jeśli już ktoś o dziecku napomykał, to o innym zgoła, jako że w żywocie pani coraz mocniej kopał dziedzic Czerwienieckich Grodów.

Nastała zima. Żona Czerwieńca napakowała na sanie mnogość dobra, słoniny, solonych ryb, mąki, i jak przystało żonie władcy zaczęła objeżdżać co biedniejszych sąsiadów. Cztery dni minęły, nim przyniesiono wieść, co ją spotkało. Czerwieniec ani się dopytywał, czy ktoś mu żonę z oparzeliska wyciągał. Jak stał pod wrotami, tak się na pięcie odwrócił i przez kolejne trzy dni nikt go nie oglądał.

Rankiem czwartego dnia zszedł do wielkiej izby. Kopniakiem odpędził psy i kazał szykować biesiadę. A później, kiedy się już gościom dobrze ze łbów kurzyło, rozdał dobytek – wszystko prócz topora – okręcił się baranicą i ruszył z cytadeli ku morzu. Dziwili się ludzie, że tak zwykłej niewiasty żałuje; na północy wszak powiadano, że jedna sroka z krza, dziesięć srok na krze. Ale powiadano też, że gdy się mąż na coś zaprze, grzech go zatrzymywać, choćby sam sobie łeb rozbić zamierzył. Nikt więc Czerwieńcowi na drodze nie stawał.

Nocką mróz uczynił się okrutny, a wicher aż dech zatykał. We ćmie Czerwieniec niewiele widział, nadto spił się straszliwie i trafem jedynie znalazł w końcu brzeg. Wyszedł na Bramę, jak nazywano dwie połączone skały, wysoko na urwisko. Stanął w samym środku, pomiędzy ciemnymi głazami. Górą wichura wyła potępieńczo, a Czerwieniec wsparł się twardo na stylisku topora – bo też ziemia kołysała się pod nim bardziej niż pokład okrętu – i wrzasnął w mrok nad zamarzniętym oceanem:

– Zabrałeś ich, Białobrody, zatem i mnie sobie zabieraj, kurwi synu!

Ale choć złorzeczył ze wszystkich sił, żaden piorun nie strzelił. Tylko ochrypł z daremnych zachodów. Wreszcie, rozebrany gorzałką, zwalił się pyskiem prosto w śnieg.

Inny zamarzłby niezawodnie, ale Czerwieńcowi jakieś licho stało na zawadzie. Przespał się w swojej baranicy, obudził się trzeźwiejszy, rozejrzał wokół: jest Brama, są baranica i topór, a przemrożona gęba piecze coraz bardziej. Za to po lodowych dworcach, w których ucztują towarzysze Org Ondrelssena, ani śladu. Zeźlił się Czerwieniec przeraźliwie, ale od swych zamiarów nie odstąpił. Ni na jotę. Nie chce go Org Ondrelssen chłodem umorzyć, tedy inny sposób się znajdzie.

Tylko jaki? Pospiesznie przetrząsał szaty, lecz przecież na biesiadzie i miecz, i sztylet ostatni rozdał, żeby władcę we wdzięcznej pamięci chowano. Ot, nieszczęście. Bo topór, choć broń sławetna i ukochana przez ludzi północy, okazał się bardzo nieporęczny.

– Poczekajże! – krzyknął ku ciemnemu niebu. – Raczej czaszkę sobie o skałę rozwalę, niżbyś się miał ze mnie naigrawać!

Tryknął potężnie w Bramę, krew mu z gęby poszła i sturlał się z urwiska. Podobno brańcy często potrafili się tak w niewoli życia pozbawić, Czerwieniec wszakże łeb miał twardy. Trochę go zamroczyło, ale nie za mocno.

– Żeby ci przyrodzenie parchem porosło, kurewniku – mamrotał, łażąc na czworakach po lodzie. – Żebyś zdechł marnie. A i tak się zabiję, swojego nie ustąpię.

Następnie usiadł na lodzie, wciąż mrucząc pod nosem przekleństwa i klątwy na Org Ondrelssena. Za jego plecami uformował się spory kopczyk nawianego wiatrem śniegu.

Ludzie mieli potem powiadać, że w całym grodzisku rozlegało się wycie mamunów, że pioruny waliły, jakby się bogowie znów na niebie potykali. Nad wszystkim zaś miał się nieść posępny i dumny głos Czerwieńca, kiedy wyzywał Org Ondrelssena, by wrócił mu to, co zagrabił. Ale po prawdzie nikt nic nie słyszał. Tylko strażnicy, którzy na bramach stali, zaklinali się potem, że ktoś darł się:

– Skurwysynu!

Wszelako po biesiadach w czerwienieckiej cytadeli często się tak działo.

Co do samego Czerwieńca, to siedzenie przymarzało mu powoli do ziemi, a w uszach dzwoniło. Nie spostrzegł, jak ponad strzaskanymi filarami Bramy rozbłysła fioletowosina łuna, a z tumanu wypadła gromada jeźdźców. Spod kopyt wierzchowców pryskały kawały lodu, wicher rozwiewał grzywy i wysoko zadarte ogony. Nie były jednak końmi i nie dosiadał ich żaden żywy człowiek – na północy wierzono, że w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu jeżdżą dawni wodzowie, wojownicy spod kurhanów.

Kiedy ziemia poczęła drżeć od tętentu kopyt, oprzytomniały Czerwieniec jednym szarpnięciem oderwał portki od gruntu i ryknął z całych sił:

– Bywaj tu! Bywaj!

Wcale się nie lękał spotkania z drużyną boga, nieraz ją przecież gościł w czerwienieckim dworcu. Org Ondrelssen śmiał się wówczas, aż próchno z powały spadało, dziewki w tańcu okręcał, a służebne roznosiły złocisty miód. Pijani wojownicy przechwalali się niemiłosiernie, a dla potwierdzenia prawdziwości słów walono kuflami – z początku po stołach, później po łbach. Na koniec rąbano belki toporami, by się przed świtem hałaśliwie godzić i wymieniać podarunki.

– Zacne były czasy - mamrotał Czerwieniec, marznąc wśród zamieci. – Ale osobna rzecz z bogiem pić i dziewki macać, a osobna uczciwości u niego szukać. Co podano do picia, Białobrody wypił, baby tak pobałamucił, że dwie się w przerębel rzuciły i jak mi teraz za gościnę odpłaca? Ano tak, że i moja żona w przerębli!

Usłyszał wysoki, przenikliwy wrzask: oto nad Bramą wirowały wichrowe sevri, młodsze siostry bogów. Czerwieniec uniósł głowę, ale widział tylko połyskliwe, rozmazane kształty. Zazwyczaj towarzyszyły dzikiej kohorcie Org Ondrelssena, lecz dotąd z bliska nie oglądał żadnej z nich. Czasami tylko z wysoka dobiegały krzyki i gadano wówczas, że sevri prowadzą poległych w lodowe dworce boga. Powiadano też, że gdy po burzy na maszty okrętów opadają ogniki, są to wichrowe boginki zwiastujące rychłą śmierć. Dlatego na najdalszej północy, przy brzegach Orrth, nazywano je Iskrami.

Martwi wojownicy otoczyli go półkolem. Nosili zwieńczone rogami szłomy i potężne topory. Żaden się nie odzywał. Patrzyli na Czerwieńca wyblakłymi, prawie białymi oczami. Czekali.

– Dosyć, Czerwieniec! – Białobrody, owinięty śnieżną szubą jeździec, który przewodził drużynie, podjechał bliżej. – Przestańże już błaznować. Musimy się rozmówić.

– Nareszcie! – Czerwieniec uradował się i zaczął się gramolić na najbliższego wierzchowca, usiłując zepchnąć z siodła nieco ogłupiałego jeźdźca. – Ruszajmy!

– Pomaleńku. – Org Ondrelssen ostrożnie wziął go za odzienie na plecach i na powrót postawił na ziemi. – Straszna rzecz gorzałka, dość, by się człek napił, a z rozumu ze szczętem schodzi. Co tobie, Czerwieniec, do łba strzeliło? Zabić się chciałeś? To się zabijaj, kto broni? Tylko czemu tak przy tym hałasujesz, że cię pod Hałuńską Górą słychać? Zabijać się należy godnie, w milczeniu, a ty wrzeszczysz jak przekupki, kiedy dorsza na rynku zachwalają. Więcej powagi, powiadam, mniej gorzałki.

– Żebyś ty sam ze swoją godnością jako pies zdechł, kurwi synu! – rozdarł się Czerwieniec, widząc, że sprawy przyjmują zgoła niepomyślny obrót. – Jeszcze mi będzie, ścierwo, kazania prawić!

– W samych Czerwienieckich Grodach trzy wielkie świątynie – Org Ondrelssen zaśmiał się dobrodusznie – a ludek wciąż prosty, niedouczony. Toż choćbym się jako purchawka nadął i rozpękł, nie zdechnę. Taka już boska natura, nic nie poradzisz. Wiem, Czerwieniec, jaka ciebie boleść złamała i po starej przyjaźni mimo uszu puszczam, co tu na wiatr wyjesz. Ale dosyć. Traf, że się twoja baba na sannę wybrała, traf, że ją wilki goniły i traf, że w oparzelisko wpadła. Zacna była niewiasta, przyznaję, tedy jej żal, ale starczy tego pośmiewiska.

– Wyście mi ją zabrali, to mi ją teraz wróćcie. – Czerwieniec nie ustępował. – Albo i mnie zabierajcie.

Bóg wykrzywił się groźnie.

– Niedoczekanie! Tymi, Czerwieniec, rozkazywać nie będziesz! Ja do ciebie po dobroci, stratę chcę ci wynagrodzić, a tu ani wdzięczności, ani poszanowania! Ot, widzisz tamtego szczeniaka – wskazał jednego z jeźdźców, mniejszego nieco i przyczajonego za plecami innych. – Zatrzymaj go sobie i zamiast syna utraconego na pociechę chowaj.

Chłopak z jawną wrogością zerknął na Czerwieńca spod szłomu, co mu prawie na nos opadał. Ślepia miał szare, a na plecach miecz, taki wielgachny, że na pół ostrza nad głową sterczał. Chociaż pod krawędzią płaszcza z łaciatej koźlej skóry łyskała mu srebrzysta kolczuga, a jasne włosy zwyczajem wojowników zebrał w dwa warkocze, smarkacz to jeszcze był niedorosły. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena, przypomniał sobie z trwogą Czerwieniec. Zatem prawdę ludzie z Orrth gadali, że pomiędzy widmami człowiecze dziecko jeździ, jako bywało w czasach dawnych królów, którzy przychodzili z morza i mieli władzę nad potworami.

Zaraz jednak gorzałka zaszumiała w nim na nowo, tłumiąc rozwagę i lęk.

– A co mi po nim! Baby swojej chcę! – huknął.

– Ty się nie będziesz z bogami targował! – Org Ondrelssen poczynał sierdzić się nie nażarty. – Bierz chłopaka i nie wydziwiaj. Co zaś do baby, to przemożesz się. Przemożesz się niezawodnie.

Spiął widmowego konia. Kopyta błysły w mroku tuż nad głową Czerwieńca, a potem opadły obok, wzbijając kłąb śniegu. Kiedy tuman się rozwiał, wojownik stał na lodzie samowtór z dzieciakiem, co patrzył na niego nienawistnie jak wilcze szczenię.

Bez słowa powlekli się do dworca. Tam wprawdzie mało kto spodziewał się jeszcze Czerwieńca oglądać, ale skoro tylko strażnicy go dostrzegli, przed gródkiem uformował się potężny tłum, a skald pospiesznie jął składać pieśń o władcy, co się z bogami o śmierć żony prawował. Nim minęło lato, jak północ długa i szeroka śpiewano o zapasach Czerwieńca z Org Ondrelssenem od Lodu, a także o pożegnalnym podarunku boga, dziecku z widmowej kohorty.

Całe powitalne zbiegowisko pan srogo rozpędził. Nad dworzyszczem dniało i kury piały w kurnikach, a Czerwieniec przeczuwał, że o suchym pysku nie zdoła stawić czoła nowemu dniu.

– Nie ma miodu! – Klucznica wzięła się pod boki. – Ni miodu, ni gorzałki! Nie ma jednej garstki mąki, nie ma masła, ni mięsiwa, wszystkoś po pijanemu rozdał. Konie ze stajni wywiedzione, psy pobrane, świnie takoż precz popędzili. Do cna dworzec ograbiony, nawet ściany obdarli z tych opon pozłocistych, co je pani wyszywała. Myśmy nie nędzarze! – Rozpłakała się i uciekła, zakrywając twarz fartuchem.

Władyka popatrzył po opustoszałej izbie, po porąbanych ławach, na których walały się resztki jedzenia, i naraz naszła go straszna wesołość. Nogi ugięły się pod nim. Klapnął na ziemię i śmiał się jak szalony. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena przyglądało mu się podejrzliwie.

– Nie podoba się, ptaszyno? – zarechotał Czerwieniec. – Ja się do ciebie na niańkę nie najmował, tedy i zatrzymywać nie będę. Idź precz, jak się co nie podoba…

=…co nie podoba, to droga wolna – oznajmił sucho gospodarz. – Jest tu nieopodal dworzec księcia Piorunka, naszego jaśnie pana. Doniesiecie tam rannego przed świtem. Choć nie zaręczam, czy żywego.

Przemęka nie pojmował, jakim sposobem wyszli z chaszczy prosto na chatynkę znachora. Działoniec, jak kazał się wołać, widać przywykł do niespodzianych odwiedzin, bo o nic nie pytał. Popatrzył na bandaże, spod których przesączała się jasna, zmieszana z deszczówką krew, niechętnie zacmokał pod nosem. Nie podobał się Przemęce. Jeszcze mniej podobały mu się drobne zielone węże, które pełzały pod ścianami.

– Łapy przy sobie trzymajcie – syknął znachor, kiedy Przemęka usiłował odpędzać co bardziej natarczywe gadziny – albo się wynoście. Samiście tu zratowania szukali, ja was nie zaprosił. Ale póki siedzicie pod moim dachem, poty moje gościnę szanujcie.

Kapłan pochwycił najemnika za rękaw, gdy ten próbował odtrącić wężyka, który mu się owinął wokół cholewy buta.

– Węży lepiej nie tykać – przestrzegł Kostropatka – bo tutaj całe wsie ziemiennikom cześć oddają. Obmierzła herezja – dodał szeptem – i do wytrzebiania trudna. Na razie jednak grunt, żeby się stary na leczeniu wyznawał.

– Zabawne, konfratrze. – Działoniec, który najwyraźniej usłyszał każde słowo kapłana, uśmiechnął się bladymi wargami. – Tyli wiek zakon Bad Bidmone ścigał nas jako zwierzynę, a nie wytrzebił. I patrzajcie, jak na koniec wspólna nas niesława pobratała. Bo dziś w Żalnikach i wyście herezja obmierzła, was takoż siepacze tropią.

Kostropatka chciał odpowiedzieć, ale Przemęka szorstko nakazał mu milczenie. Nie zamierzał drażnić starego, póki życie Koźlarza zależało od jego laski. Znachor tymczasem powoli odwinął opatrunek i aż zaświstał przez zęby, skoro jego wzrok padł na rany, szerokie i wciąż broczące.

– Przyświećcie – rzucił oschle i pochylił się niżej nad księciem.

Płomyczek zatańczył, kiedy Przemęka ujął kaganek. Uzdrowiciel położył na klepisku misę z wodą i ostrożnie obmył zranione miejsca, po czym sypnął zielem w ogień na palenisku. Po izdebce rozeszła się ostra, przenikliwa woń, a gospodarz nabierał w dłonie dym i mamrocząc pod nosem, dmuchał nim prosto w rany. Kropla gorącego łoju spadła Przemęce na skórę i aż zakręciło mu się w głowie – nie, nie z bólu, ale od nagłego wspomnienia. Przypomniał sobie zapach ziół, podobnie jak rozmigotane cienie na ścianach i ściemniałe już brzegi rany, choć tamta sprzed lat była płytsza i mniej niebezpieczna. Jednakże wtedy Przemęka również stał jak kołek, nie potrafiąc pomóc, i tak samo w duchu przeklinał własną niedbałość.

– Wyżyje? – spytał z niepokojem.

Ale odległe wspomnienie niosło nadzieję, bo dobrze pamiętał, co należy zrobić. Poruszył się tak gwałtownie, że strużka tłuszczu pociekła mu po dłoni, i sięgnął po Sorgo, owinięty dotąd w grube płótno i spoczywający na noszach obok Koźlarza. Niecierpliwie rozwinął materiał i obnażył ostrze, po czym ułożył je tuż przy rannym. Przesunął rękę księcia na chłodną stal, ignorując pytające spojrzenie gospodarza. Tylko jeden raz widział, jak uczyniono coś podobnego – dawno temu, w Czerwienieckich Grodach – potem jednak wyrzucił ten obraz z pamięci. Nigdy nie rozmawiał z Koźlarzem o tym, co się wydarzyło, zupełnie jakby milczenie mogło sprawić, że pewne rzeczy staną się zwyczajniejsze i bardziej znośne dla śmiertelników.

– Dziś jeszcze nie wiadomo, czy wasze gusła albo moja sztuka pomogą. – Znachor potrząsnął głową. – Wielu tutaj takich jak on przynoszą, tak poharatanych, że trudno się zawczasu rozeznać, co im bogowie pisali. A ja wszystkim powiadam, nie trzeba było…

=…nie trzeba było go samopas puszczać! – rozdarła się klucznica. – Baczyć na niego mieliście! I co?! Na całe życie pozwoliliście go naznaczyć! I to komu?! Dzikiej świni! Co by na to pani rzekła!

Odkąd w czerwienieckim dworzyszczu zabrakło gospodyni, klucznica nie ustawała w wysiłkach, by należycie uładzić dziki matecznik wojowników, w jaki obróciło się domostwo. Ze zmiennym szczęściem. Bo skoro się tylko gdzieś większa bijatyka szykowała, zaraz posyłano do Czerwienieckich Grodów po dziecko, które w kohorcie boga jeździło po lodowym pustkowiu z martwymi bohaterami. I choć smarkacz to wciąż był, dumni panowie prosili, żeby ich wojsko prowadził – z tym wielkim szarszunem, co mu jelcem wysoko nad grzbietem sterczał, i w szłomie z białą kitą. Niech się, powiadali, jego sława na wspólny pożytek obróci. Niechże się swoim szczęściem ze wszystkimi podzieli, jako czynili owi dawni wodzowie, którzy wraz z Org Ondrelssenem teraz biesiadują.

– Mówiłam, że z tego niechybnie nieszczęście się przydarzy! – Stara zamieszała zamaszyście w kociołku, aż napój bryznął na gorące węgle. – Toż i wam nie uchodzi z sulicą po uroczyskach ganiać, niby jakiemu wywołańcowi. Ot, siwy chłop jak brzoza, a durny jak koza! Nie dość, że samiście głupi, jeszcze dzieciaka judzicie!

Nie przerywając gderań, staruszka badała na chłopcu ranę. Nie była zbyt głęboka, ale biegła od kolana aż do biodra. Zaraz w lesie Czerwieniec zszył ją grubą nicią – czerwoną dla odstraszenia wszelakiego zła.

– Wam trepy dratwą szyć! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, obejrzawszy niewprawny ścieg. – Gorszeście szkody uczynili niż ta świnia!

Czerwieniec nerwowo wyłamywał palce.

– Powiedzcie wreszcie, co będzie.

Klucznica odsunęła kosmyk włosów z czoła nieprzytomnego chłopca.

– Skąd mnie wiedzieć? Krwi dużo uszło, w ranie gorętwa, a wyście go jako rakarz sprawili. – Zmarszczyła brwi. – Tyle jeno rzeknę, że jakby to zwykłe dziecko było, już bym was posyłała mogiłę kopać.

– Może i lepiej – mruknął drużynnik, który pomagał przydźwigać chłopca do dworzyszcza. – Bo przecie choćby i przeżył… Tak ta noga poszarpana, że chodzić na niej nie wydoła.

Stara porwała się ku niemu z rozcapierzonymi palcami, jakby mu chciała oczy wykłuć.

– Milcz, barani łbie!

Wojownik, choć dwakroć większy, wycofał się z komnatki tak pospiesznie, że wyrżnął głową w odrzwia. Nie chciał się lekkomyślnie narażać na gniew klucznicy, zwłaszcza że wszyscy wiedzieli, jaką łaską cieszy się u pana, który uważał ją za nieomal przybraną matkę swego wychowańca.

– Wszystkie precz idźcie! – rzuciła ku skulonym pod ścianom służebnym. – Tu pożytku żadnego z was nie będzie.

Niewiasty wymknęły się posłusznie, tylko ta i owa zerkała ciekawie przez ramię na rannego chłopca. Zapewne zastanawiały się, jakież czary stara zamyśla odprawiać, i szuranie ich chodaków dziwnie szybko umilkło w korytarzu. Klucznica ze złością zacięła wargi, przyskoczyła znienacka do drzwi i rozwarła je na oścież, a potem kułakiem po grzbiecie pogoniła najwolniejszą z podsłuchujących. Dopiero kiedy zniknęły na dobre, odwróciła się ku Czerwieńcowi.

– Odesłałam je, bo lepiej niech się sprawa między nami dwojgiem zostanie.

– Co niby? – Niemrawo poskrobał się po głowie, chcąc zyskać choćby kilka chwil do namysłu, wciąż bowiem nie rozstrzygnął, jak wiele może jej wyjawić.

– Ano to – powiedziała z cicha – że trza, byście mi wreszcie oczy mydlić przestali. Toż ja dobrze wiem, czyje szczenię chowamy. I wiem, czemu z upiorami po pustkowiu jeździło.

Nigdy o tym nie gadaliśmy, pomyślał Czerwieniec. Sam też nieprędko, bo chłopak był milczek, wywiedział się, jak dzieciak uciekł z płonącego Rdestnika z Sorgo, mieczem żalnickich kniaziów. Młodziak mówił o wędrówce puszczą, o tym, jak zabłąkał się na trzęsawiskach Paciornika, i o stadzie wilków, które go ścigało daleko na północy. Nawet o tym, jak go półżywego z zimna i głodu odpędzali przy brzegach Orrth od ludzkich siedzib. Ale o kohorcie boga ni razu nie opowiadał.

– Słuchacie? – Stara stuknęła go w pierś chudym, szponiastym palcem. – Wyście nigdy do tego dziecka serca nie mieli. Jakby wam Białobrody psiaka darował, lepsze byłoby o niego staranie. Chcecie siebie o śmierć pani winić, wasza wola. Ale od chłopaka wara! Jak swojego obiecywaliście go hodować. A wy co? Tyli czas już w dworzyszczu, a nawet imieniaście mu nie nadali.

Czerwieniec zawstydził się odrobinę, rzecz była bowiem poważna. Gdyby nadał imię obcemu dzieciakowi, usynowiłby go i uznał za własnego dziedzica. A nie godziło się tego czynić bez należytej rozwagi, toteż zastanawiał się i zwlóczył. Aż wreszcie od kapoty, w której do dworca przyjechał, drużynnicy nazwali chłopca Koźlim Płaszczem. I już tak zostało.

– Bo jago zmarnować nie dam! – ciągnęła zacietrzewiona klucznica. – Ale jeśli zamyślacie dalej na niego z tą posępną mordą patrzeć, lepiej precz sobie idźcie. Rozumiecie?

– Yhm.

– Tedy powiem wam, co w moich stronach o tym ostrzu gadają – ostrożnie dotknęła głowicy Sorgo. – Że on w samych ogniach Mieczownika wykuty i wielka moc w nim zaklęta. – Wzrok klucznicy zaćmił się z lekka i poczęła recytować: – Rozpękła się ziemia jako bochen chleba i wody wielkie ją zalały w ów czas, gdy moc nieskrępowana chodziła. Jedenaścioro ich było, więzy niezawodne uczynić postanowili, by moc swoją spętać i okiełznać. Na głazie przysięgali, w ziemię głęboko wrośniętym, wysokie fale nie zatopiły ich, lecz niosły. Kii Krindar pęta wykuł, znaki nieodmienne, na utrapienie wielu, zguby mężów przyczynę…

– Czego ode mnie chcesz, niewiasto? – Zniecierpliwił się, bo znał przecież ten bełkot. Wszak każdy dziad darmozjad, co przed zimą ściągał do dworca ze swymi szałamajami, potrafił bredzić o bogach, skarbach i przepowiedniach. – Tak mnie objaśniaj, żebym rozumiał.

Stara się żachnęła.

– Łacniej by mnie kobyle podogonie wyrozumiało! Ale żeście tępi, tedy wam powtórzę. U nas na Orrth prawią, że ongiś bogowie związali pospołu swą moc, a Kii Krindar wykuł jedenaście znaków, w których ją uwięziono. Każdy z bogów naznaczył inny kształt, gdy zaś praca została ukończona, Bad Bidmone powróciła do Żalników z Sorgo.

– Ajuści – zaszydził, zupełnie jakby drwina mogła odepchnąć od niego strach, bo przecież w skrytości ducha lękał się tego dziecka i tego, co wraz z nim wpuścił do Czerwienieckich Grodów. – Powiadają też na Orrth, że miesiąc to gomółka sera na niebie zawieszona, a przecie się nim nie najem.

– Jakeście tacy mądrzy – klucznica wzięła się pod boki – tedy mi rzeknijcie, dlaczego ten chłopak wciąż u was w spokojności żywię. Znacie jego ród. Wiecie, że jego bóg Pomortu tropi. Czemu go znaleźć nie umie? Zaniemógł? Zaniewidział?

Czerwieniec odchrząknął, zakłopotany. Znał odpowiedź, nie był przecież głupcem, dotąd jednak zdołał przymykać oczy na tę oczywistą prawdę. Wieczorami, gdy jedli wieczerzę we wspólnej izbie, spoglądał z ukosa na Sorgo i mówił sobie, że to tylko miecz, zwyczajny kawał żelaza, choć może większy i starszy od innych. Patrzył na jasnowłosego chłopca, jak siedzi skulony w kącie komnaty i bez słowa macza chleb w misce z polewką, i powtarzał sobie, że nikt to szczególny, ot, pospolity przybłęda, osierocony szczeniak, którego przygnała tutaj zimowa zawierucha, ale kiedyś wicher poniesie go stąd precz poprzez Krainy Wewnętrznego Morza i zatrze jego ślady na śniegu. Czasami udawało mu się nawet uwierzyć we własne zapewnienia.

– Jakim sposobem dzieciak aż tutaj się przywłókł? – naciskała stara. – Jakim sposobem wymknął się z Rdestnika, Zird Zekrunowi spod nosa? Jak przez paciornickie bagniska przełazi? Czemu nie zdechł z zimna i głodu? Czemu go wilki nie zarżnęły?

Czerwieniec otarł czoło. Liczył, że baba zmęczy się wreszcie i da mu spokój. Ale nie. Znów się wzięła pod boki i gapiła na niego zmrużonymi ślepiami jak wilczyca.

– Bo go Sorgo chronił! – odparła triumfalnie. – Sorgo, panów na Żalnikach miecz. I możem ze starości ogłupia, ale widzi mi się, że on go i teraz od nieszczęścia strzeże.

Zanim zdążył ją powstrzymać, obnażyła brzeszczot. Błysnął siną stalą w świetle kaganka, a Czerwieniec zasyczał niechętnie. Nie godziło się, aby baba tykała ostrze, zwłaszcza tak znamienite. Była jednak zanadto rozjuszona, aby się z nią swarzyć.

– A tak! – ciągnęła. – Niech sobie służba myśli, że ja dzieciaka wywarami zratowałam. Niech mnie nawet wiedźmą obwołają. Po to ich odesłałam, żeby bzdurzyli. Tymczasem, ot, miecz na posłaniu położę, a wy drew do ognia dorzucajcie… Bo tak mi się zdaje, że bardziej mu to ostrze od wszelkich medyków i zaklinaczek pomoże. My zaś poczekamy sobie w spokojności, póki…

=…w spokojności, póki się ta ryża dziwka nie napatoczyła! – wybuchnął Kostropatka. – Przeklęty wiedźmi pomiot. Trzeba ją było zaraz na krypie zaszlachtować!

Przemęka podrzucił głową. Noc dobiegała kresu i mimo niepokoju o rannego sen zaczynał z wolna morzyć siwowłosego najemnika. Ogień palił się na kominie, a ciepło i gorąca strawa, której użyczył im znachor, potęgowały jeszcze znużenie. Chwilami Przemęka drzemał, ukołysany monotonnym potokiem utyskiwań Kostropatki, a potem znów budziło go jakieś głośniejsze przekleństwo albo połajanka. Zdumiewało go, skąd ten grubasek dobywa siły do wciąż nowych wyrzekań, ale w gruncie rzeczy znal odpowiedź. To strach, pomyślał cierpko. Ślepe przerażenie, że dziedzic żalnickiego tronu skona w głuszy, jak świnia rozpłatany przez zwykłą najemniczkę.

Nie, sprostował zaraz w duchu. Ona nie była zwyczajna, ta rudowłosa dziewka, która nosiła na głowie obręcz dri deonema i zastąpiła Koźlarzowi drogę przed skalniakiem. Może znaki bogów popchnęły ich ku sobie albo wydarzyło się coś jeszcze – nieśmiertelni znów dobili między sobą targów, za które zapłacimy własną krwią.

Kapłan okręcił się ciaśniej łaciatym płaszczem Koźlarza, dopił resztki okowity z glinianego kubka. Dygotał, aż mu zęby szczękały.

Znachor pochylił się ku Przemęce i przemówił z cicha:

– Zabierzcie go, panie. Dałem mu gorzałki na rozgrzewkę, ale widać nienawykły, rozebrało go do cna. A tu w alkierzu jeszcze jeden człek śpi, lepiej, żeby się od waszych sekretów z dala trzymał. Mam szopkę na siano wedle koziej zagrody, tam się układajcie.

Przemęka przygryzł wąsa. W miarę wlewanego w siebie trunku kapłan stawał się coraz bardziej nierozważny. Najemnik wiedział, że powinien jak najszybciej wywlec go z izby na deszcz, aby chłód wygasił jego gadatliwość. Jednak tej nocy nie chciał odstąpić Koźlarza dalej niż to konieczne, zwłaszcza że tuż przy jego boku, ukryty pod skórami, spoczywał Sorgo.

– Przysposobim sobie posłanie w komórce przy alkierzu. – Machnął ręką ku niewielkiemu pomieszczeniu w głębi, skąd czasami dochodziło żywe pokwikiwanie inwentarza.

Gospodarz wzruszył ramionami.

– Mnie za jedno, jeśli ze świniami spać wolicie. Ale weźcie kożuch z sionki, bo tam przez ściany wicher dmucha.

Przemęka przytaknął obojętnie, był tak zmordowany, że nie miał siły się spierać. Zwinął z ławeczki w sieni połatany, wilgotny kożuch i zamierzał na nim zasnąć, gdy tylko Kostropatka zmęczy się gadaniem. Tyle że nie zanosiło się na to.

– Wyście człek prosty, z miecza żyjecie – mamrotał niewyraźnie, lecz wytrwale, kiedy Przemęka wlókł go do komórki. – Wy się tam na północy w naszych sprawach nie wyznajecie. Za jedno wam, kto na żalnickim stolcu zasiada. Smardz nie był może zacnym człowiekiem – przyznał po namyśle. – Wielce nieroztropnie wybierał małżonki. Ale znał granice. I był nasz. Pamiętam, jak wrócił z krucjaty przeciwko Skalmierczykom… z pięć tuzinów chorągwi zrzucono w błoto przed wrotami świątyni… i stado beczących jeńców, których kniaź przeznaczył na świątynnych niewolników. – Uśmiechnął się z rozmarzeniem.

Najemnik kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi i zwalił Kostropatkę na stertę siana na niewielkim podwyższeniu w kącie komórki. Dorodna, łaciata świnia podniosła łeb, a prosięta rozbiegły się z przeraźliwym kwiczeniem, protestując przeciwko nieoczekiwanemu sąsiedztwu. Kapłan omiótł je wokół nieprzytomnym spojrzeniem.

– A teraz na co nam przyszło? Chamy mnie w łozinie dopadły – coraz wyraźniej mieszał wątki – jak jaką wiedźmę, grzbiet kijami otłukli…

Przemęka z rezygnacją owinął się kożuchem, oparł plecami o ścianę i przymknął powieki. Wnet otoczyły go znajome wonie zwierzęcego łajna, butwiejącej podściółki, dymu i ziół, warzonych przez znachora w izbie nieopodal. Wydało mu się, że oto siedzi w niskiej, okopconej chacie i nasłuchuje wśród wichru wycia wilków, szczęśliwy, że znów udało mu się ukryć przez zamiecią. Miał wrażenie, że wyczuwa zapach suszonej ryby, zawieszanej pod dachem, tuż przy otworze dymnym, i słyszy przyciszone śmiechy drużynników, którzy towarzyszyli mu w polowaniu, a teraz rozgrzewali się nalewką na wężowniku. Trunek tłumił strach i zaćmiewał umysł. Może dlatego żaden z nich nie skrępował staruchy, która udzieliła im schronienia. Przemęka nie pamiętał jej twarzy, tylko skołtuniony kłąb siwych włosów, od lat nietkniętych zgrzebłem czy grzebieniem, usmolony płaszcz z foczej skóry i lśniące, jasne oczy, co czasami pobłyskiwały spod krawędzi kaptura. Może była wiedźmą, nie dociekał. Mrucząc do siebie, warzyła coś na palenisku i zdawała się całkowicie zaprzątnięta własnymi sprawami. Ale kiedy wojowie pospali się, oczadzeni nalewką, znienacka uniosła sękatym paluchem twarz Przemęki i rzekła:

– Dary bogów bywają naszą zgubą, lecz nie ma przed nimi ucieczki. Niebawem odejdziesz stąd i nigdy nie powrócisz.

Odtrącił ją wtenczas szorstko, bo był panem na własnej ziemi i nie szukał wieszczby, choćby najprawdziwszej. Jednakże kiedy zamieć zelżała w domu, czekała na niego wieść o nowym postępku jego wychowańca. Pamiętał zasępione twarze strażników przy wrotach i starą klucznicę, jak przypadła do niego na dziedzińcu, zanim jeszcze dobrze zdążył nogę ze strzemienia wyjąć, szarpiąc za brzeg kożucha.

– Tyli szmat czasu was nie było! – wykrzyknęła chrapliwie, choć nie miała prawa czynić mu wyrzutów; jego dziad kupił ją przecież na targu pod Hałuńską Górą i żadne względy nie chroniły jej grzbietu przed batogiem. – Po coście się znów w głuszy pałętali, kiedy was w dworcu potrzeba? Ale nie, wolicie za zwierzem gonić zamiast dobytku pilnować. A tutaj zło już się stało. I co teraz? Co my teraz…

=…my teraz zrobimy? – Koźlarz niespokojnie potarł się po czerwonym, niezawodnie przemrożonym policzku.

Czerwieniec poślinił palec, sprawdził i pociągnął osełką po ostrzu topora. Westchnął pod nosem. Nie miał zacięcia do wychowywania dzieci, ale dawno wyrozumiał, że krzykami niczego nie dopnie; zresztą klucznica zwykle wyrzekała tak wrzaskliwie, że lód strzelał na potokach. Nie, Czerwieniec nie dawał się sprowokować. Kiedy zdarzyło się coś wyjątkowo złowieszczego, po prostu siadał i bez słowa ostrzył topór, a na dzieciaka ani spojrzał. Z nieodgadnionych przyczyn doprowadzał tym Koźlarza do szału. Dzisiaj wszakże smarkacz ni drgnieniem nie okazywał irytacji. Widać rozumiał, że za dużo przeskrobał.

– Gdyby nie czerwienieccy drużynnicy, Pomorcy wybiliby nas do nogi – przyznał nieco onieśmielony Koźli Płaszcz. – Skąd mogliśmy wiedzieć, że nas wypatrzą? Przesmyki tak pozamarzały, że grzech byłoby nie spróbować ich podejść. I przekradliśmy się suchą nogą na sam pomorcki brzeg – dodał chełpliwie.

Wzorem tutejszych wyrostków syn Smardza nosił kubrak z miękko wyprawionej skóry, na nim długą kolczugę, a na ramionach, jak zwykle, sterany koźli płaszcz. Ostatnimi czasy chłopiec wkroczył w pełen udręk i zgryzot wiek młodzieńczy. Bardzo urósł. Kiedy chodził po dolnej izbie dworzyszcza, wieńcząca jego hełm biała kita omiatała pajęczyny z belek powały. Ruszał się niezgrabnie, głos go zawodził w najmniej pożądanych chwilach, łamiąc się i zmieniając w zabawny pisk ku uciesze służebnych.

– Tylko że na brzegu przyczaiła się gromada Pomorców – dokończył zakłopotany. – Strasznie nas poszczerbili. Warka w ramię cięli, rozkazałem mu przodem iść…

Wark był synem sinoborskiego kniazia. Ojciec przyłapał go z kuzynką w komorze, co nie było czymś niespotykanym. Dziewkę wszelako przeznaczono bogini, dlatego władcę okrutnie zeźliła ich nagła komitywa. Panna jeszcze nie obciągnęła dobrze spódnicy, jak ją do świątyni powieźli, a synowi kniaź własnoręcznie otłukł grzbiet. Kniahini wprawdzie uderzyła w wielki płacz, bo to najmłodszy syn, wychuchany, wypieszczony, ojciec jednak nie słuchał. Dosyć już chłopaka niewiasty zepsuły, a on nie panna, żeby się wciąż czepiać matczynej kiecy, oznajmił, po czym odesłał potomka daleko od stolicy, do Czerwienieckich Grodów.

Syn sinoborskiego włodarza okazał się chudym wyrostkiem o jasnej czuprynie i radosnych szarych ślepiach. Kiedy tylko stanął w jednej izbie z Koźlim Płaszczem, wyszło na jaw ich ogromne podobieństwo. Czerwieniec zląkł się, żeby z tym gościem jaka nowa zgryzota do dworca nie zawitała, zwłaszcza że drużynnicy bez skrępowania podśmiewali się z przybysza. Wark miał bowiem włosy zebrane w siatkę z pozłocistych oczek, na niej obszerny beret z długim, zielonym piórem, wcięty w pasie kubrak z cytrynowego aksamitu i szmaragdowe rajtuzy. Odkąd czerwienieckie dworzyszcze stało na bożym świecie, nie oglądano tu podobnego cudaka, a wojownicy Czerwieńca nie hołdowali dworskim obyczajom. Póki pan hamował ich zapały, spluwali tylko z pogardą i obchodzili z daleka młodego kniazia. Ale kiedy Czerwieniec nieopatrznie upił się na biesiadzie, obdarli Warka do gołej skóry, potem wymazali dziegciem i wytarzali w śniegu na podwórcu, a na koniec do nieprzytomności spili dzieciaka miodem. Bardzo się przy tym pobratali. Klucznica zadbała, żeby rankiem pobratali się jeszcze bardziej: uwarzyła wielki gar ługu i zagoniła wszystkich do szorowania podłogi. Nic tak nie jednoczy, jak przepicie i wyrzekanie na babską bezduszność.

Wiosną ze stołecznego dworu przysłano wieści. Stary kniaź upraszał, żeby Czerwieniec zatrzymał chłopaka przy sobie, jako że w stolicy nastały niepokoje, kniahini bowiem bardzo zachorzała i wiele gadano o truciźnie. Czerwieniec trochę się zafrasował. Nie widziało mu się słusznym, by sinoborski dziedzic rósł pospołu z synem żalnickiego kniazia. Ale nijak było mu oponować, bo choć nie uznawał nad sobą sinoborskiego władcy, liczył się przecież z sąsiedzką potęgą i znał mściwą naturę Krobaka, którego łatwo było obrazić, lecz znacznie trudniej udobruchać. Czerwieniec zgadywał zresztą, że pan Sinoborza nadal usiłował nagiąć butne rubieże do swojej władzy. Skoro żelazo zawiodło – jako że Czerwieniec szczęśliwie odparł cztery najazdy – posłał na wychowanie swego syna, aby wrósł między ludzi i w serce pozbawionego dziedzica władcy Czerwienieckich Grodów. Często tak czyniono na północy, gdy ktoś miał zasobnego a bezdzietnego krewniaka. I kiedy Czerwieniec słuchał chłopięcego śmiechu, który dobiegał z komory, zdawało mu się, że łatwo mógłby Krobak dopiąć celu, gdyż Wark był dobrym chłopcem i mógł wyrosnąć na zacnego wojownika. Jednakże pozostawało jeszcze dziecko, które jeździło w kohorcie boga, i Czerwieniec sam przed sobą przyznawał, że Koźlarz zawsze będzie w jego oczach pierwszy.

Czas płynął chyżo i Czerwieniec ani się obejrzał, jak we dworzyszczu zalęgła się cała gromada wyrostków. Zwabieni opowieściami o dziecku z kohorty boga i sposobnością wkupienia się w łaski następcy sinoborskiego tronu, synowie wielkich rodów ściągali ochoczo do Czerwienieckich Grodów. Polowali na wilki, łowili biełuchy przy brzegach Orrth, a przeważnie włóczyli się bez celu po okolicy. Póki nie znaleźli sobie lepszej rozrywki.

Czerwieniec nigdy nie dowiedział się, kto pierwszy wpadł na ów świetny pomysł, ani Wark, ani Koźlarz nie chcieli wyjawić tajemnicy. Dość że kilka tuzinów narwanych szczeniaków jęło ni stąd, ni zowąd tłuc Pomorców. Na rybackich łodziach wyprawiali się na przybrzeżne wysepki, północnym obyczajem podpalali nocką osady, a w przypływie animuszu potrafili uderzyć i na wojskowy garnizon. Podróże stały się nagle bardzo niebezpieczne dla grupek pomorckich wojowników, a kilka statków rozbiło się przy czerwienieckim brzegu po tym, jak ktoś omamił je ogniskami i skierował na podmorskie skały. Wyrostki napadały podstępnie jak dzikie psy, kąsały i uciekały do grodziszcza. Na północy zaczynano ich powoli nazywać wilczą kohortą.

Zabawa trwała w najlepsze – choć ludzie Zird Zekruna mocno się niecierpliwili – póki szczeniaki nie wybrały się na prawdziwą wyprawę. Lód trzymał mocno, umyślili więc sobie, że przekradną się Przesmykiem Sokolnickim na sam Pomort. Na szczęście któryś wydał się przed służebną. Niespokojna dziewczyna opowiedziała o wszystkim klucznicy, a Czerwieniec niezwłocznie wysłał na odsiecz własną drużynę, by wyratowała smarkaczy.

– I co my teraz zrobimy? – powtórzył chłopak. – Wasi odrzucili Pomorców precz, ale wiedzą teraz, ktośmy i gdzie siedzimy.

Czerwieniec pociągnął osełką. Topór zaśpiewał.

– Zostawcież wreszcie toporzysko! – żachnął się ze złością Koźli Płaszcz. – Rady mi trzeba!

– Ano trzeba – zgodził się flegmatycznie Czerwieniec. – Tyle że poniewczasie o nią prosisz. Nie radziłeś się mnie, kiedyś judził gromadę durnych dzieciaków. Ani wtedy, kiedy szliście na tę niedorzeczną wyprawę. Ciebie Sorgo chroni. A co z innymi?

Klucznica grzebała ożogiem w palenisku.

– Mnie się widzi – rzekła – że Pomorcy rychło uderzą na Czerwienieckie Grody.

– Obronę zda się gotowie – przytaknął skwapliwie chłopak.

– Trochę późno – mruknął Czerwieniec. – Raczej juki czas na drogę pakować.

– Nie od razu się przedrą! – Młodzieniec podrzucił głową. – Zdążymy wici po sąsiadach obesłać.

– Ja nie o Pomorcach mówię – mężczyzna wzruszył ramionami – tylko o sinoborskim kniaziu. O Krobaku. Koźlarz wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

– O Krobaku? Ojcu Warka?

Czerwieniec odłożył topór i popatrzył wychowankowi prosto w twarz.

– Jak ci się zdaje, czemu odesłał Warka z dworu? Czemu wyprawił syna do dziczy, gdzie ani obyczajów dwornych, ani zabaw przynależnych następcy tronu nie dostaje? Dla kaprysu?

Chłopak zagryzł wargi i spojrzał na niego spode łba, lecz milczał. Gdzieś na dnie jego oczu powoli zaczynało kiełkować zrozumienie.

Pan grodu pokiwał głową.

– Nie wiesz. To ci rzeknę. Kniaź przemyślny jest i chytry jako liszka, on dla kaprysu ani pchły nie zdusi. Posłał syna na północ, gdzie się rodzą najlepsi w całym Sinoborzu wojownicy, bo się kniaziowskie dziecko musi za młodu do wojaczki wprawiać. I przyjaciół jednać sobie niezawodnych. Takich, którzy dotrzymają mu słowa, kiedy nastanie czas.

– Pojmuję – wtrącił niepewnie chłopak.

– Nic nie pojmujesz! – warknął Czerwieniec. – Co mi tu, w tej samej izbie, rzekłeś? „Rozkazałem Warkowi”. A kto ty jesteś, żeby jemu rozkazywać?!

Koźlarz aż się cofnął. Przez ostatnie lata nawykł do mrukliwości pana Czerwienieckich Grodów i surowych północnych obyczajów. Nie lękał się gwałtownych połajanek ani szturchańców, których mu nie szczędzono. Ale jego opiekun z rzadka unosił się złością – tą prawdziwą, nie zaś udawaną na pożytek wojów, którzy chlubili się zapalczywością i wojenną brawurą władyki. Wiedział też, że pomimo pozorów rubaszności i nieokrzesania Czerwieniec nie jest bynajmniej kolejnym z buńczucznych panków o niewyparzonym jęzorze i silnym ramieniu, ale szczwanym, zręcznym politykiem.

Siedząc pod samym bokiem Pomortu, od lat zwodził sinoborskiego kniazia. Chętnie nazywał go swym najukochańszym bratem, opiekunem i sukcesorem, ale nie wyrzekł się ani piędzi ziemi i w niczym nie uszczuplił swej niezależności. Owszem, wzywał sinoborskiej pomocy, kiedy pomorckie zagony zapuszczały się w głąb jego władztwa, wszelako zawsze znalazł sposób, aby pozbyć się gości, kiedy tylko niebezpieczeństwo ustało. Nieraz, jeśli trafił się szczególnie uparty komendant, cała drużyna bez śladu przepadała w oparzeliskach. Dopiero po kilku takich nieszczęśliwych wypadkach sinoborski włodarz zaprzestał gadać o włączeniu Czerwienieckich Grodów do swej dziedziny i nie kazał już swym wojownikom stawiać zbrojnych stanic na ziemiach Czerwieńca.

– Wark jest synem kniazia – ciągnął spokojniej gospodarz. – I jeśli ma po ojcu panować nad Sinoborzem, nie godzi się, by słuchał byle przybłędy. Choćby tym przybłędą było dziecko z kohorty Org Ondrelssena od Lodu. Kniaź nam nie wybaczy. Przeboleje, że Pomorcy wytłukli w Przesmyku Sokolnickim potomków najmożniejszych północnych rodów, którzy się z wami wybrali na tę durnowatą wyprawę. Ale nie daruje, że poszli za tobą, nie za jego dziedzicem.

Klucznica, w milczeniu przysłuchująca się tyradzie włodarza, odłożyła pogrzebacz, wygładziła fartuch i splotła dłonie na brzuchu. Palce miała sękate i powykręcane od artretyzmu niczym korzenie.

– Jest jeszcze coś – rzekła. – Nie dzieckoś, żeby się dłużej w Czerwienieckich Grodach przyczajać. Tu niewiele dopniesz, najwyżej gdzieś w grodku osiądziesz z kłótliwą niewiastą i gromadką umorusanych bachorów, co się będą z psami pospołu bawić w popiele. Choć pewnie tak byś wolał. – Uśmiechnęła się krzywo. – Żyć z cicha i spokojnie, nie wadząc nikomu. Może nawet od święta przydybałbyś gdzieś Pomorca albo dwóch, i flaki im wypruł.

Głos miała pobłażliwy i drwiący, a z każdym słowem Koźlarz markotniał coraz bardziej. Gniewnie zaciskał wargi, starając się nie pokazać po sobie wzburzenia. Nauczył się już, że ani z opiekunem, ani z klucznica po złości daleko nie zajdzie. Wykpią go tym dotkliwiej, im bardziej się zacietrzewi.

– Łacniej oni ciebie przydybią – zadrwił Czerwieniec. – Do wojaczki prócz chęci rozumu trzeba.

– Po mojemu – stara machnęła na niego ręką, jakby oganiała się od natrętnej muchy – nadszedł tobie czas na południe pociągnąć. Jeszcze tam twój stryj, Jastrzębiec, przewodzi rebelii na Półwyspie Lipnickim. I masz siostrę, którą Wężymord wywiózł nad Cieśniny Wieprzy.

– Pojadę z wami!

W uchylonych kuchennych drzwiach stał Wark. Rękę miał ciasno obwiązaną szmatami, gębę umorusaną i pokrytą rdzawymi zaciekami zaschłej krwi, ale oczy aż mu się świeciły do tej nowej, wspaniałej przygody.

Staruszka spochmurniała. Czerwieniec też zeźlił się na własną głupotę, bo nie przewidział, że sinoborskie szczenię tak prędko wykaraska się z czeladnej izby, gdzie panny opatrywały mu rany, wielce się jego męstwu dziwując. Należało strażnika przy drzwiach postawić, pomyślał, alem skąd mógł wiedzieć, co starej ślina na język przyniesie? Zwykle rozważniej waży słowa. A teraz za późno.

– Nie, nie pojedziesz – odpowiedział, tłumiąc złość. – Wrócisz do ojca. I ani słowem nie piśniesz, coś tu usłyszał. Bo zgaduję, że dość podsłuchałeś.

Młody kniaź podrzucił głową. Jak Koźli Płaszcz, odział się na północną modłę, włosy zaś, zwyczajem wojowników, splatał w dwa sięgające ramion warkocze. Jednak twarz miał bardzo młodą, prawie dziecinną, z rzadkimi kępkami jasnych kłaczków na brodzie.

– Wszystko słyszałem – przyznał hardo. – Ale durny nie jestem. Wiem, co on za miecz na plecach nosi. – Rzucił Koźlarzowi przepraszające spojrzenie. – Znam słowa na klindze wyryte. Przecież nie wydałbym kuzyna.

Czerwieniec westchnął ciężko. Kiedy Wark zjechał do dworzyszcza, władyka wezwał Koźłarza do siebie i skrupulatnie objaśnił, że jego prawdziwy ród ma pozostać dla przybysza tajemnicą. Chłopak nie przyjął tego dobrze. Będąc z dawien dawna zadomowiony w grodzie i traktowany przez wszystkich jak ukochany spadkobierca, miał teraz ustępować miejsca obcemu. Ale przyobiecał, że nie napomknie Warkowi, co naprawdę sprowadziło go pod dach Czerwieńca. I dotrzymał słowa, lecz pan grodu i tak był pewien, że prędzej czy później sekret wyjdzie na jaw. Takich rzeczy nigdy nie dało się zataić. Żałował tylko, że stało się to w równie nieodpowiednim momencie.

– Siostrzeńca – poprawiła klucznica, nie usiłując wcale kryć niezadowolenia.

Wark zamrugał. – Co?

– Jest ci siostrzeńcem – wyjaśniła oschle. – Starszym ładnych kilka lat, ale synem twojej rodzonej siostry. Twój ojciec wcześnie się zabrał do płodzenia dzieci.

Dziedzic sinoborskiego władztwa popatrzył na nią podejrzliwie. W głowie mu nadal dymiło po niedawnej bitwie i aż rwał się, aby pomścić na Pomorcach wymordowanych druhów. Nie zamierzał teraz wysłuchiwać genealogicznych wywodów. Wydawały mu się głupie i bez znaczenia wobec potyczki na fiordach.

– Wszystko jedno! – fuknął. – Siostrzeńca też bym nie wydał.

– Nie składaj obietnic, dziecko – upomniała go drwiąco. – Zwłaszcza takich, których potem możesz żałować. Bo kniaziowi nie przystoi.

Pryszczate oblicze Warka gwałtownie pokraśniało. Wymamrotał pod nosem coś okrutnie plugawego i uciekł z izby.

– Wark nigdy by… on nigdy… – zająknął się Koźli Płaszcz. – To niegodziwe, coście rzekli… niesprawiedliwe…

Czerwieniec obserwował go z kpiną. Milczał. Stara poradzi sobie, myślał, lepiej może niż ja, bo od niej chłopak więcej przyjmie i bardziej go zaboli. A trzeba, żeby zabolało. Zasłużył. Zasłużył sobie jak rzadko.

– Wiedziałam, że z tej komitywy z sinoborskim szczenięciem nieszczęście się musi przytrafić. – Klucznica skrzywiła się. – Że sobie dzieciak pańskimi durnotami głowę nabije. Może ci Wark obietnic dochowa, synu. Pierwsza mu się wtedy pokłonię. Ale jak dłużej po bożym świecie pochodzisz, wtedy sobie o sprawiedliwości pogwarzymy. Na razie pójdę ci gacie i koszuliny przygotować. A i Warkowi przyda się kniaziowski tyłek na drogę opatrzyć! – Zebrała spódnicę i wymaszerowała majestatycznie.

Koźlarz odprowadził ją ogłupiałym wzrokiem.

– To już teraz ruszać mamy? – spytał cokolwiek żałośnie. – Tak znienacka?

– A czegoś chciał? – Czerwieniec zniecierpliwił się i z impetem odłożył osełkę, aż smyrnęła pod samą ścianę. – Fanfar?

Taka nim złość targała, że nie pozwolił się chłopakowi z nikim pożegnać ani koszuli zmienić, przepoconej po nocy i poznaczonej rdzawymi zaciekami od kolczugi. Wymknęli się z grodziszcza ukradkiem, przez boczną furtkę, i nikt nie spoglądał za nimi z murów. Nawet klucznica, kiedy Koźlarz próbował do rąk jej przypaść, odepchnęła go szorstko i jeszcze zdzieliła kułakiem między łopatki, aby nie zwłóczył bez potrzeby. Może dlatego chłopak usłuchał opiekuna. Nie pojmując, co się naprawdę dzieje, dosiadł wierzchowca i pokłusował ośnieżonym traktem na zachód, ku morzu.

Przez cały dzień Czerwieniec nielitościwie poganiał konie, choć wiedział, że chłopak ledwo trzyma się w siodle. Ale nie miał ochoty przystawać. Krótko po zmierzchu wyjechali na wysoką przełęcz, skąd rozciągał się widok na rozległą równinę, na której pobudowano czerwienieckie grodziszcze. Puścili wolno zwierzęta – w górskich przesmykach nie na wiele by się przydały – i zatrzymali się na chwilę.

– Co to? – Chłopak wskazał rozlaną po horyzoncie pomarańczową łunę.

– Płoną Czerwienieckie Grody.

Spod kaptura widać było jedynie oszronioną brodę Czerwieńca, a jego ton był zupełnie płaski, wyprany z emocji.

– Płoną? – powtórzył ze zgrozą Koźlarz. – Jakże to?

– Pomorcy się pospieszyli. Myślałem, że nie uderzą przed świtem.

– Wiedzieliście? – Glos chłopaka załamał się, zmienił w wysoki pisk. – Wiedzieliście i nic nie zrobiliście? Zupełnie nic? Zostawiliście wszystkich na rzeź, byle tylko unieść głowę? Jak mogliście!

Czerwieńcowi oczy błysnęły twardo.

– Ano mogłem! Bo musiałem wyprowadzić z pożaru dwóch szczeniaków, zbyt durnych, żeby zrozumieć, jaką cenę przyjdzie zapłacić za ich brawurę. Więc teraz przypatrz się dobrze. Bo tam płonie dziecko, które jeździło w kohorcie boga. Drużynnicy będą przysięgać, że Pomorcy zarąbali mnie na podwórcu mojego własnego grodu. I będą przysięgać, że wichrowe sevri przybyły po umierające dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Że morze zabrało swój dar. Poprzysięgną tak nawet na torturach.

Od strony smarkacza dobiegło go coś jakby zduszony szloch, ale Czerwieniec nie przerywał. To nie był czas na litość. Jeśli obaj mieli przeżyć, a to dziecko ma stać się tym, kogo pragnął ujrzeć bóg, który powierzył go na wychowanie Czerwieńcowi – czas miłosiernych kłamstw musiał minąć bezpowrotnie.

– I dlatego trzeba, abyś się przyjrzał tym ogniom i dobrze je zapamiętał. Nieraz jeszcze będą dla ciebie i za ciebie ludzie umierać.

Moi wojownicy nie pytali, czemu wysyłam ich na śmierć. Może i ciebie kiedyś nie będą pytać. Ale kniaziowska powinność jest wiedzieć. I pamiętać. To jest pierwsze miasto, które płonie za twoimi plecami. Będą następne.

– Drugie – bardzo cicho odezwał się chłopak, ale ku zdumieniu Czerwieńca jego głos był już spokojny.

Zapewne dlatego mężczyzna nie od razu zrozumiał. – Co?

– Drugie. Widziałem już, jak płonął Rdestnik. Cytadela ojca.

Wojownik z powagą skinął głową.

– Prawda – zgodził się. – Ale teraz powędrujemy na południe. Może odwiedzimy twojego stryja na Półwyspie Lipnickim, lecz myślę, że ruszymy jeszcze dalej. Trzeba ci się wiele nauczyć, przypatrzeć Krainom Wewnętrznego Morza. Tak – rzekł powoli. – Myślę, że już czas. Chyba taka nasza człowiecza natura, by wierzgać i opierać się przeznaczeniu. Ale Białobrody przepowiedział mi, że się przemogę. No, i na koniec przemogłem się. Nie ma Czerwienieckich Grodów i nie będziesz mnie dłużej wołać Czerwieńcem, tylko Przemęką.

Загрузка...