ROZDZIAŁ 11

Na dwie godziny przed świtem u bram opactwa Ciecierki pojawili się zgoła nieoczekiwani goście. Potężny mężczyzna o gębie płatnego mordercy prowadził błękitnego skrzydłonia. Na widok owego wierzchowca zawiść ścisnęła serce Ciecierki. Zwierzę szło powoli, ciągnąc po ziemi sklecone z gałęzi nosze, a z tyłu postępował jeszcze ktoś. Owinięta opończą niewiasta.

– Otwórzcie! – Kobieta uderzyła pięścią w bramę. – W imię Kostura, opiekuna dróg, wzywam was – otwórzcie!

Jej głos przetoczył się przez klasztor, podrywając braciszków na nogi. Niewiasta przyklękła obok noszy, położyła czubki palców na piersi rannego, lecz jej twarz była skierowana ku górze, ku księżycowi w pełni. Jeden rzut oka na owo oblicze upewnił Ciecierkę, że do opactwa zawitała przeklętnica. Oczy miała niebieskie i wielkie, rozdęte wiedźmim szałem, zatem opat niezwłocznie rozkazał odeprzeć dźwierze. Kiedy wiedźmę wypełnia dzika, ciemna magia, śmiertelni nie mogą jej zatrzymać.

Braciszkowie wybiegli tłumnie na podwórzec. Ciecierka dostrzegł gromadę postaci w białych, nocnych koszulach, nieprzystojnie łopoczących wokół łydek, ale wiedział, że żadne upomnienia nie zdołają teraz zagnać mnichów z powrotem do cel. Nudzili się. Odkąd Ciecierka zabronił włóczenia się po gościńcu, nudzili się nieprzytomnie.

Wiedźma zatrzymała się na chwilę, nieśwjadoma zamętu, który za jej przyczyną ogarnął opactwo, i wskazała palcem na przylegającą do muru przybudówkę.

– Tam! – oznajmiła.

Czarnobrody mężczyzna bez słowa zawrócił skrzydłonia i Ciecierka zrozumiał, że żadne z nich nie zamierza pytać gospodarzy o zgodę. Po prawdzie, zajęli nieużywaną od dawna chatkę ogrodnika, lecz opatowi chodziło o zasadę. Wiedźma nie miała prawa włazić do jego klasztoru jak do swojej nory, postanowił więc dać jej należytą odprawę. Kazał szafarzowi ułożyć na dziedzińcu zgrabny stos i tuż przed świtem – złość tak go trzęsła, że nie położył się spać – wybrał się do chatki ogrodnika z dwoma zaciężnymi u boku. Chciał przydybać bezwstydną, gdy tylko opuści ją magia. Spodziewał się, że nastąpi to o brzasku, gdyż słońce ma moc płoszenia zrodzonej z księżyca i złej krwi maligny. Nie zdążył jednak nawet dotknąć skobla, gdy spod okapu rozległo się złowieszcze, wściekłe syczenie i na wysokości twarzy Ciecierki rozwarły się dwie pary żółtych oczu jadziołka. Kapłan odskoczył, donośnie wzywając opieki Cion Cerena, złe zaś zasyczało jeszcze raz, przeciągle i ostrzegawczo.

Wiedźma stanęła na progu, odziana jedynie w przykrótką, nieprzepasaną koszulę, która bynajmniej nie przesłaniała jej kształtów. Najemnicy zarechotali przyjaźnie na ten widok, a płowowłosa niewiastka uśmiechnęła się do Ciecierki i spytała:

– Czy mógłbyś przynieść odrobinę wody, mój dobry człowieku?

Po czym wcisnęła mu do ręki pogięty mosiężny imbryk i zamknęła drzwi.

Ciecierka, którego nikt wcześniej nie ośmielił się nazwać dobrym człowiekiem, wymamrotał pod nosem kilka obelg zupełnie nieprzystających ustom opata, lecz syk jadziołka powstrzymał go przed ponowną próbą nawiedzenia okupowanej przez wiedźmę chatki. Posłał po wodę jednego ze starszych braciszków i pozostawił zbrojnych na straży, przykazawszy im solennie, aby natychmiast powiadamiali go o wszelkich nowościach, po czym wycofał się w pielesze alkierza. Oczywiście nie zmrużył oka. Siedział w wyściełanym aksamitem krześle i zdawało mu się, że słyszy już szyderczy śmiech, który będzie rozbrzmiewał w całych Górach Żmijowych, gdy rozejdzie się wieść o tym, jak to przeklętnica upodobała sobie schronienie właśnie w jego opactwie.

Dzień minął wszakże spokojnie. Dopiero o zmierzchu strzeżona przez jadziołka wiedźma powlokła się do przyklasztornego ogrodu. Zerwała naręcze ziół oraz kilka garści zwykłych chwastów spod płotu, po czym znów zamknęła się w chatce, co napełniło Ciecierkę ponurym podejrzeniem, że zagnieździła się tu na dłużej. Później na pobliskim pastwisku znaleziono jagnię z wyszarpaną wątrobą. Ciecierka był pewien, że zadusił je jadziołek, jednakowoż bogom dziękował, że na razie choć mnichów pozostawił w spokoju. Przykazał braciszkom trzymać gębę na kłódkę, aby nie odstraszać od klasztoru podróżnych.

Wszelako wcale nie cieszył go ten obrót spraw. Przeszło mu nawet przez głowę, żeby wezwać powroźników, bo zwykle o tej porze wędrowali w górę traktem na spichrzańskie Żary. Po namyśle jednak zarzucił tę myśl: łapacze roznieśliby plotki po całym pogórzu, a podobny rozgłos z pewnością nie przysłuży się opactwu. Dlatego stał teraz w krużganku, z zaciśniętymi zębami obserwując, jak skrzydłoń objada winorośl z portyku. Podobno ranna – bo się wywiedział, że na noszach leżała poraniona niewiasta, bezwstydna towarzyszka wiedźmy, a może i sama też wiedźma – miała się nieco lepiej. W każdym razie przestała zrywać mnichów ze snu, co często zdarzało się na początku. Nie żeby wrzeszczała. Raczej skowytała z cicha, ale przyklasztorne kundle solidarnie wyły całymi nocami.

Ze złością uderzył kosturem, znakiem zakonu Cion Cerena, w posadzkę z białego marmuru. Nie powiodło mu się w życiu z wyborem boga. Jego matka pochodziła z okolicznej drobnej szlachty i powiwszy szczęśliwie pierworodnego syna w przydrożnej kapliczce Jałmużnika, uczyniła ślub, że dziecko pójdzie na służbę u boga, który udzielił jej schronienia w owej jakże istotnej chwili. Ciecierka nigdy nie wybaczył jej, że wiedząc o zbliżającym się połogu, lekkomyślnie wałęsała się po okolicy. Nie przebolał też ślubowania, co skazało go na żywot w opactwie tak lichego i pospolitego boga.

Czynił wszakże niemało, by przysporzyć klasztorowi godności. Za jego czasów klasztorowi przybyło drugie skrzydło, pierścień murów, pokaźny wał od strony gościńca, oraz nowe chlewnie i obora. Opactwo, niegdyś zapuszczone i ubogie, lśniło obecnie czystością, daniny spływały regularnie, jak nigdy wcześniej, a Ciecierkę słusznie zwano człowiekiem przezornym i zapobiegliwym. Bezpowrotnie skończyły się czasy, gdy braciszkowie szwendali się bezpańsko po gościńcu, usiłując nawrócić w karczmach, przy kuflu piwa, przygodnych towarzyszy i rozdając za bezcen talizmany mające chronić przed złą przygodą w podróży.

Ponieważ przez ziemie klasztoru przebiegał trakt na północ, ku państewkom Przerwanki i dalej, aż do Żalników, Ciecierka zrobił rzecz najprostszą: wprowadził myto na każdy mostek, na każdą kładkę oraz obdarzył okoliczne wioski prawem składu, co zmuszało kupców do wystawiania towarów po najniższych cenach. Wędrowcy znienawidzili go okrutnie, lecz wkrótce stał się na tyle potężny, by wydrzeć książątkom dzierżawy zagrabione za rządów poprzednich opatów. Następnie zagnał najstarszych mnichów do prac w bibliotece, gdzie po niedługim czasie odkryto nieoczekiwanie kilka starożytnych dokumentów, potwierdzających nie tylko niezależność opactwa, ale też nadających mu prawo do pobliskich kopalń srebra.

Jak można się było spodziewać, żądania Ciecierki potwornie rozwścieczyły księcia Piorunka. Jednakże wzniesiony przez braciszków wał okazał się wystarczająco solidny i opactwo szczęśliwie przetrwało cztery kolejne oblężenia. Dla Ciecierki nadeszły trudne chwile. W miarę jak dieta stawała się coraz skromniejsza, szemranie mnichów przybierało na sile, książę zaś kazał przerzucać przez bramę klasztorną obelżywe listy z opisem losu, jaki spotka opata, gdy tylko dostanie się w jego ręce. Czasami Ciecierka miał ochotę się ugiąć, lecz na koniec potajemnie zwrócił się z prośbą o pomoc do kapłanów Zaraźnicy. Ci w zamian za zgodę na otwarcie przy trakcie nowych kantorów i składów, poradzili mu, by przystał na sąd polubowny.

Bracia alchemicy mieli tamtego roku mnóstwo roboty. Dniami i nocami mieszano w tyglach starożytne złote wota z pospolitymi cynowymi łyżkami, a kufry Ciecierki pęczniały od nowiutkich, przyjemnie złotawych, choć nie do końca złotych, monet. Gdy udało się namówić Piorunka do rozejmu, jeden za drugim kufry opuściły klasztor, zmierzając na załadowanych dla niepoznaki burakami wozach do najbliższych kantorów Zaraźnicy. Wiosną zaś ogłoszono wyrok, oddający kopalnie opactwu. Piorunek opierał się jeszcze kilka miesięcy. Na koniec ustąpił, nie tyle pod wrażeniem prawomocności wyroku, ile za przyczyną małżonki, która spodziewała się potomstwa. Wprawdzie wkrótce przepędził ze dworu kapelana i naznaczył na jego miejsce sługę Zird Zekruna, ale Ciecierka nie dbał o dąsy upokorzonego panka i przesłał nowemu kapelanowi list z serdecznym powitaniem. Wiedział, że w przyszłości czekają go liczne swary z zapalczywym księciem i wolał zawczasu zjednać sobie sojusznika.

Zeszłego roku, w porze gdy nadchodzą jesienne pozdrowienia, Ciecierkę spotkał podwójny triumf: z dalekiej północy przybyli do opactwa słudzy Zird Zekruna, pana ciemnej pomorckiej ziemi, książę Piorunek zaś, niegdyś zaciekły wróg opata, zaprosił go na chrzciny syna. Ciecierka posłał mu piękną, srebrną kołyskę. Metal wydobyto z kopalń, które stały się zarzewiem ich sporu, i świadomość wygranej wynagrodziła opatowi ów znaczny wydatek. Sam jednak przezornie trzymał się z daleka od Piorunka. Książę słynął z tego, że niełatwo przebaczał urazy.

Natomiast widok pięciu sług Zird Zekruna przekraczających bramy klasztoru przeraził go i jednocześnie napełnił dumą. Ciemne znamiona skalnych robaków pokrywały czoła przybyłych od nasady włosów aż po brwi, obwieszczając ich wysoką godność. Opatowi pierwszy raz w życiu przytrafiła się sposobność przyjrzeć się im z bliska i ze strachem spostrzegł brunatne, wijące się kształty, widomy znak obecności bóstwa. Tamtej nocy wiele rozmawiano i wiele ważkich obietnic poczyniono. Jednakowoż, co dziwne, o poranku miał wrażenie, że coś umknęło jego uwagi. Pamiętał tyle, że zgodził się dać znać sługom Zird Zekruna, gdy tylko na trakcie pojawi się niesławnej pamięci książę wygnaniec z Żalników, kapłani z północy przyobiecali zaś dopomóc mu podczas obioru zwierzchnika zakonu Cion Cerena, o której to godności Ciecierka od lat skrycie marzył.

Sumiennie wywiązał się ze swojej części umowy. Strażnikom na mostach dostarczono dokładny opis świętokradcy i rozkazano natychmiast powiadomić opata, gdyby przypadkiem zawitał na jego ziemie. Wieść wszelako niosła, że czas już jakiś temu żałnicki wygnaniec pociągnął na południe i Ciecierka szczerze wątpił, czy kiedykolwiek powróci do Krain Wewnętrznego Morza, gdzie naznaczono na jego głowę nagrodę wartą pomniejsze księstwo. Zdumiewało go jedynie, czemu bóg równie potężny, jak Zird Zekrun, przywiązuje wagę do pogróżek śmiertelnika. Na koniec postanowił, że idzie o zasady. Nikt nie miał prawa mącić ludziom w głowach bluźnierczą gadaniną.

Tym większą złość wzbudziła w nim zupełna bezradność wobec najazdu złego na opactwo. Ciecierka nie mógł pozwolić, by po Górach Żmijowych poszła wieść o tym, jak został wystrychnięty na dudka przez zwyczajną przeklętnicę. Stary braciszek, który usługiwał przybyłym, zapewniał wprawdzie opata, że wiedźma jest prawomyślna i łagodna jak dziecko, Ciecierka jednak wiedział, że niebezpieczeństwo często przybiera najbardziej niewinne kształty. Prawdziwie prawowierna niewiasta nie wędrowałaby pospołu z jadowitym potworkiem i czarnobrodym opryszkiem, by nie wspomnieć o rannej, która wedle słów starego mnicha z twarzy przypomina mieszkańców Wysp Zwajeckich.


* * *

Twardokęsek tkwił na przyzbie, melancholijnie obserwując, jak jadziołek i rudy kociak wiedźmy wydzierają sobie zmasakrowane, pokryte resztkami piór ścierwo. Z jakiegoś powodu zwierzaki radowały się swoim towarzystwem. Co więcej, zbójca spostrzegł, że wracając z wieczornych łowów, ptaszydło za każdym razem skwapliwie dzieli się z kotem zdobyczą. Zażyłość ta raczej niepokoiła Twardokęska.

Siedział na słońcu, żuł źdźbło trawy, rozmyślał i klął. Na wspomnienie, co mu jadziołek uczynił na Przełęczy Skalniaka, zbójca, choć przecie człek dzielny i losem srodze doświadczon, poczynał trząść się i dygotać. Obmierzłe żółte ślepia wkręciły mu się prosto w rozum, przewierciły, przenicowały na wylot. Potem pojawiła się wiedźma i ani się obejrzał, a darł na szarpie własną koszulę i przewiązywał dziewce rany. Ćmiło mu się przed oczami, krew nosem szła, a Szarka kwiliła mu na rękach.

Gdyby nie napatoczyła się wiedźma… – pomyślał z żalem. Ale nie. Musiał ją jadziołek przywołać i do pomocy zaprząc, na moją zgubę. A żeby ich szlag trafił, sarknął w myślach zbójca, rudą dziewkę, wiedźmę i plugastwo pospołu.

Od strony studni podszedł ku niemu zgrzybiały braciszek z mosiężnym czajnikiem w ręce.

– Jak dzisiaj wasza dzieweczka? – zagadnął.

Zbójca znów zaklął pod nosem. W tej okolicy jego imię było wcale głośne, tedy wykoncypował, że lepiej, jeśli w opactwie zapamiętają go jako opiekuna Szarki. Wyjaśnił mnichowi, że ojciec dziewczyny posłał ją na zrękowiny do Uścieży i że po drodze napadli ich grasanci, wozy obrabowali, a drabów wytłukli – wszystkich, prócz jego samego, bo zabarłożył w karczmie. Opowieść wcale się udała, nawet Mroczek, który ze wszystkich kamratów z Przełęczy Zdechłej Krowy najlepiej ozorem obracał, by się jej nie powstydził. Ale teraz nieszczęsny Twardokęsek ledwie na parę kroków mógł odejść od posłania Szarki. Rosołem ją musiał poić i czoło w gorętwie ocierać, a nawet pod okiem starego mnicha i wiedźmy zmieniał jej opatrunki. Zaczynał czuć się jak niańka.

– Spała cały dzień – burknął – ale pod wieczór gorączka roznieca się na nowo.

Mnich podniósł na niego wypłowiałe niebieskie oczy.

– Nieprędko pociągniecie dalej.

– Ano – zgodził się niechętnie Twardokęsek.

Drzwi chatki uchyliły się, skrzypiąc, i na progu stanęła płowowłosa wiedźma. Głębokie cienie pod jej oczami przypominały, że nie spała od wielu dni. Jak zwykle nosiła obszarpaną szafranową telejkę, która ni do połowy nie zakrywała jej ud, ogorzałych od słońca i tak podrapanych, jakby tańcowała w malinowej chrzęśli.

Wiedźma ciekawiła Twardokęska, odkąd wychynęła znikąd i przykazała wieźć Szarkę do klasztoru. Ciekawiła, ale też i trwożyła niepomału. W dolince nieopodal Przełęczy Zdechłej Krowy też przeklętnica siedziała. Jagódka ją wołali. Od przypadku zbójcom łby łatała, ale sam Twardokęsek z rzadka do niej zaglądał. Na koniec wieśniacy ponoć utłukli ją kijami. Gadano, że kumała się ze zwierzołakami, bydło trzebiła pomorkiem, a niewiasty prześladowała niepłodnością. Była babskiem złośliwym, wrednym i nieużytym. Kiedyś Mrówka skopał jej kota, a kocisko miała ryże, wypasione i bezczelne, to zaraz się odwinęła i w gębę mu napluła, że przez całą zimę nie zeszły mu parchy.

Bo tak właśnie z wiedźmami bywa, pomyślał. Niby choroby zamawiają, pogodę wróżą, świnię zgubioną w lesie potrafią wynaleźć, napoje rozmaite warzyć i niewiasty zległe ratować. Ale nie pomoże parszywej szkapie pozłocista uzda. Zawżdy się na złe wiedźmia magia obróci, bo złe do złego ciągnie, a plugawe z plugawym się brata.

Przyglądał się więc wiedźmie Twardokęsek bacznie, ale widziała mu się jakoś niewydarzona. Starajagódka była staruchą wielką, rozłożystą. Kiedy zaklęła, w drugim powiecie ją słyszeli, a skoro przez ramię splunęła, drzewa padały. Tymczasem niewiastka ze ścieżki skalniaka okazała się chuchrem, chudym a przelęknionym i od ludzi stroniącym. Kota ze sobą ciągała, ale co to był za kot?

Żebra mu przez skórę sterczały, pysk miał owrzodzony, a oczka kaprawe – po prostu zwyczajna lichota.

Jednak tam, na przełęczy, wiedźma wydarła Szarkę kostusze. Ziołami jej rany obłożyła, mchem sinym, a potem nielitościwie popędziła Twardokęska do klasztoru. Tam też nie legła. Napoje warzyła, przy dziewce mruczała zaklinania, aż po blady świt nad ranami wiedźmiła. A jeszcze później zbójca wynalazł ją we własnym posłaniu. Przywarła mu do boku, miękka, ciepluchna. Nie umiał jej odpędzić, po tym, co wydarzyło się obok skalniaka, potrzebował gorącego ciała, aby zapomnieć i wytchnąć. Teraz żałował. Jasnowłosa niewiastka wydawała się zbyt głupia, by zrozumieć, że dotyk w mroku jest czymś zupełnie innym niż zażyłość w dzień.

Przycupnęła obok zbójcy i oparła głowę o jego ramię.

– Powinnaś odpocząć. – Odchrząknął ze zmieszaniem. – Mało co sypiasz.

– Ona majaczy – odparła ni w pięć, ni w dziewięć – od tej rany w boku.

– Modliłem się o jej uzdrowienie do Cion Cerena – zapewnił ich stareńki mnich.

– A co do niej Kosturowi? – prychnęła. – Ona nosi znak Morowej Panny.

Staruszek spojrzał na nią ze zdumieniem, ale zaraz bez słowa podreptał do chaty, by zakrzątnąć się przy wieczerzy. Twardokęsek westchnął z rezygnacją. Przez chwilę miał ochotę objaśnić wiedźmie, że właśnie rzekła coś, co w żadnym razie nie powinno zostać wyjawione, lecz zrezygnował. Po prostu nie miała dość rozumu, by pojąć przymus utrzymania tajemnicy. Skrycie liczył, że wkrótce Szarka zdechnie, a oni wszyscy rozejdą się do swoich spraw.

Jadziołek łypnął na niego z okapu, a w jego bursztynowych ślepiach połyskiwała czysta i niepohamowana nienawiść. Twardokęska zimny pot oblał. Czasami zdawało mu się, że potwór zna każdą jego myśl.

– Po co ona wlecze za sobą plugastwo? – Skrzywił się na poły ze wstrętem, na poły ze strachem. – Przecież ono nienawidzi całego człowieczego plemienia.

Wiedźma zachichotała cichutko.

– Ono wędruje w przód i w tył. – Przytuliła się do Twardokęska. – Bez niej jest tylko pół, niepełne. Ślepe. Nigdzie nie dojdzie.

Jadziołek przestąpił z nogi na nogę. Dwie pary oczu świeciły miodowo i czujnie.

– Idzie poprzez jej sny, tam i z powrotem – ciągnęła. – Wędruje, przepatruje. Bawi się.

Twardokęsek ze zniechęceniem pokiwał głową. Bredziła, jak to wiedźma.

– Źle to niby komu na Tragance się wiodło? – westchnął bardziej do siebie niż do niej. – Miasto było ogromne, za cały świat starczy.

– Prawda, że domu żal, oj, żal – ni stąd, ni zowąd zgodziła się jasnowłosa. – Węgorze wielgachne tam żyły, smakowite. Trzeba mięsa kawał dobrze podgniłego nadziać na haczyk. Widziałam raz, jak takiego ułowili. Na sążeń był długi i ramię niewieście w żywocie jeszcze miał.

Zbójca bez słowa potrząsnął czarnym łbem. Ot, tyle, jak kto wiedźmę o odpowiedź prosi, pomyślał markotnie. Ani w tych bajdurzeniu ładu, ani składu.

– Przyrządziłem wieczerzę. – Braciszek wychylił się zza framugi. – Chodźcie, dzieci.

Twardokęsek rzucił pobieżne spojrzenie na łóżko, gdzie pod grubą warstwą koców spoczywała Szarka. Jej twarz poczerwieniała od gorączki. Na włosach, zmatowiałych i splątanych, błyszczała obręcz dri deonema. Wiedźma bardzo baczyła, żeby dziewczyna miała znak Fei Flisyon zawsze przy sobie.

Gdy weszli, zaczęła miotać się po posłaniu. Z przerażeniem odpychała od twarzy nieistniejącą grozę. Wiedźma przykucnęła szybko obok łóżka, objęła ją, lecz dopiero po długiej chwili Szarka uspokoiła się nieco.

– Co z nią? – zaniepokoił się zbójca, kiedy jasnowłosa wreszcie podniosła się od posłania.

Wiedźma klapnęła na rozchybotaną ławę. Ręce jej dygotały. Zacisnęła palce wokół kubka z parującym krwawiennikiem, jakby się chciała od niego ogrzać. Powoli sączyła napar. Twardokęsek nie pojmował, czemu, bo napój był paskudny, cierpki i piekący. Ale ona zawsze wieczorem piła krwawiennik.

– W jamę ją wrzucili, w głęboką, między gadziny jadowite – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Nie mogła przemóc strachu przed żmijami, więc ją wrzucili.

Naprawdę słyszysz, co się ludziskom po głowach kołacze? – spytał zbójca.

– Mhm – przyznała niechętnie. – Niektórym.

Wyrwało mu się pełne podziwu sapnięcie. Ech, gdyby taką do kompanii dostać, rozmarzył się, suto nalawszy sobie mnisiego rosołu. Siedziałaby cicho w karczmie przy trakcie, przysłuchiwała się, gdzie kupcy mają pochowane złoto (wedle Twardokęska żaden kupiec nie umiał na długo powstrzymać się od myślenia o złocie) i, kiedy by się wszyscy nocką spać pokładli, kamratów by przywoływała. Tyle że na zbójowanie po gościńcu za durna ona, skonstatował z żalem. Wszystko rozpowie.

– Dokąd przyjdzie nam tu tkwić? – mruknął. – Coś mi się zdaje, że opat chce nam pod zadki podłożyć kawałek gorącego stosu.

I zaraz pożałował grubiaństwa, bo jej wargi zaczęły drżeć od powstrzymywanego płaczu. Przycisnęła do brody krawędź kubka, spuściła głowę. Nic nie rzekła.

– Lepiej drew na noc naszykuję – zaofiarował się pospiesznie, gdyż wiedźmie łzy nielicho mieszały mu we łbie, choć nie rozumiał wcale, dlaczego się tak dzieje. – Wywar trza będzie przyrządzić…

I umknął z chaty. Urok jakowy rzuciła czy co, sarkał do siebie po drodze. Toż to jest wiedźma, przeklęta w niej moc. Nie dziewka do obłapki, ale jad, krew zła i zgnilizna.

Kiedy wziął się do rąbania drew, na dziedzińcu zebrała się grupka mnichów i przyglądali mu się, żywo gestykulując. Dobrze wyczuwał ich złość. W krużgankach na drugim piętrze przechadzał się niecierpliwie opat i Twardokęsek dałby sobie głowę uciąć, że obmyśla coś wrednego.

Po wieczornych modłach stary mnich ponownie zakradł się do ich chatki. Prowadził wynędzniałego, chromego żebraka. Dziad szedł powoli, wsparty na cisowym kosturze. Płaszcz na grzbiecie miał przetarty i dziurawy, a spod dziadowskiego kapelusza wyglądała pocętkowana ognistymi wrzodami gęba i rzadka, szpakowata broda. Śmierdział straszliwie. Kiedy się przybliżyli, zbójca dostrzegł na jego czole piętno wypalone katowskim żelazem i poczerniały dół zamiast lewego oka. Widać nie zawsześ ty, dziadu, pomyślał niechętnie, po gościńcu z kołatką wędrował.

Jałmużnik stanął przy ościeżnicy, łeb przechylił na ramię i począł łypać na nich zdrowym okiem. Jego bezzębne wargi poruszały się miarowo, lecz nie wydał żadnego dźwięku, potrząsnął tylko kosturem. Brzęknęła zawieszona na konopnym sznurku miseczka, zadzwoniły dzwonki u kapelusza.

– On niemy jak bydlę – wyjaśnił mnich. – Język mu za hultajstwo urzezali, psami zewsząd szczują i odpędzają. Opat go nie przyjmie, a bogowie poświadczą, że potrzebuje wytchnienia. Nie będzie wam wadził.

Twardokęsek obojętnie wzruszył ramionami. W żaden sposób nie chciał zrazić braciszka, który jako jedyny w opactwie był im życzliwy.

– Byle nie śmierdział – burknął.

Niewiastka zakrzątnęła się żywo, nagotowała balię z wrzątkiem i zagnała żebraka do kąpieli. Co prawda wedle zbójcy smród bynajmniej po niej nie zelżał, ale wręcz nabrał ostrości po zmieszaniu z wonią używanego w opactwie łojowego mydła. Lecz gdy protestował, rzekła mu wiedźma, że noc idzie pogodna, sam może sobie posłanie na ganku przysposobić. Wiedźma nie wiedźma, uparta była jak licho.

Po północy napojona wywarami Szarka przestała wreszcie majaczyć i zapadła w płytki, niespokojny sen. Jaśminowa wiedźma wpełzła do łóżka zbójcy, spłakana, dygocząca i wylękła, jak zwykle, gdy ranna gadała w gorączce.

– Pociesz mnie – zażądała, pociągając nosem.

Kiedy zaś pocieszył ją najlepiej, jak umiał, zwinęła się w ciepły kłębek, a jej oddech stał się miarowy. Ostrożnie przykrył ją kocem i nawet nie spostrzegł, kiedy sam przysnął. Śnił o Tragance. Znów popijał jałowcówkę w gospodzie starego Stulichy, a skulony pod kominem człeczyna prawił o wędrówce Annyonne poprzez siedem bram piekła. Ryża posługaczka przysiadła za plecami Twardokęska, ułożyła mu głowę na ramieniu, opasała rękami. Za okiennicami wył wicher, w kominie huczał ogień. Od gorącości, co mu na twarz biła, ledwo mógł Twardokęsek dychać, a powolny, miarowy głos Krupy wiódł go ku otchłani. Brama Srebrnej Prządki… Zwierciadło Nekromantki… Szalona Ptaszniczka… Nazwy, znajome i przerażające, zapadały się w jego umysł z pluskiem, jak krople deszczu.

Poczuł, jak ręce posługaczki zaciskają się wokół niego niczym kleszcze.

Spojrzał w dół. Obejmowały go ramiona szkieletu. Zastrachany, rzucił się niby szczupak dźgnięty ościeniem, ale mara trzymała go zbyt mocno, by zdołał się wydobyć na powierzchnię snu.

Nagle kot wiedźmy ukąsił Twardokęska w wystający spod koca wielki paluch u nogi – tak dotkliwie, że się zbójca poderwał z przekleństwem, zamierzając przetrącić zwierzakowi kark. I zaraz zachłysnął się, zatoczył na ścianę. Chatę wypełniały sine kłęby, a pod powałą było gęsto od dymu. Tlił się kryty sitowiem dach. Drobne płomyki pełgały już po belkach. Od spadających, ognistych wiechci zajmowało się posłanie Szarki, a dziewczyna miotała się pod kocami. Nie zastanawiając się, chlusnął na nią wodą z cebrzyka, po czym podbiegł ku okiennicy. Wparł się w nią z całej siły, ale nie ustąpiła.

Wciąż otępiały, potrząsnął na wpół zaczadzoną wiedźmą. Zakaszlała słabo, otworzyła oczy, bełkocząc coś nieskładnie, a zbójca pojął, że nie będzie miał z niej pożytku. Pchnął jasnowłosą ku posłaniu Szarki i szarpnął drzwiami. Nie drgnęły. Ani chybi opat kazał je zaprzeć, przemknęło mu przez myśl, i ogniem chce nas umorzyć. Dobrze ścierwo wie, że jeśli cicho się sprawi, ani go kto za to obwini, ani wypyta.

Coś zatrzeszczało. Jedna z belek zarwała się i uderzyła w klepisko, o włos chybiwszy głowę zbójcy. Niespodzianie Twardokęska ogarnęła przemożna wściekłość. Złapał siekierę. Coś tam wrzeszczał w zapamiętaniu. Drzwi rąbał.

Kiedy deski pękły wreszcie, wytoczył się ze środka w kłębach dymu i zamarł tuż za progiem. Przy chruścianym płotku, co chatę ogradzał, stał bowiem Ciecierka, który odkrył, że jadziołek ma zwyczaj nocami polować na jagnięta w kotlince i postanowił pod jego nieobecność pozbyć się uciążliwych intruzów. Przy nim tkwiło pięciu najemników. Dostrzegłszy zbójcę, wymierzyli z łuków. Jasnowłosa niewiastka pisnęła przeraźliwie i pociągnęła go w tył.

– Dach zaraz się zarwie! – krzyknął rozpaczliwie Twardokęsek.

Wolał już poczciwą śmierć od strzały, niż żeby miał się w dymie uwędzić.

– Głupiś! – prychnęła. – Tu przejścia nam nie dadzą, a czyja wrona, żeby kominem wylecieć?

Zawahał się, a wówczas przez łopot ognia przedarło się ku nim pobrzękiwanie dzwoneczków. Obejrzał się i zrazu we ćmie dojrzał dwoje żółtych, pałających oczu, potem zaś zarys postaci, ciemny na tle płomieni. Dziad szedł wyprostowany. Już nie kulał, nie opierał się na cisowej lasce, tylko uniósł ją władczo niby buzdygan. Z początku ogłupiały zbójca próbował go zatrzymać, lecz staruch jedynie go odsunął pod ścianę i dotknął czubkiem kostura drzwi. Resztki desek rozpadły się wraz z ościeżnicą, a ogień zgasł w okamgnieniu. Żebrak jakby zebrał się w sobie, urósł i przestąpił próg.

Najemnik w skórzanej kamizeli spokojnie zwolnił cięciwę. Strzała przeszyła siwą, żebraczą koszulę. I znikła. Dziad tylko uśmiechnął się krzywo, a jabłonie w sadzie zaszumiały, zakołysały się i pochyliły niczym w pokłonie. W tejże samej chwili łuki w rękach pachołków wydłużyły się i pokryły świeżą zielenią.

Brązowe, pomarszczone oblicze żebraka znienacka wydało się Twardokęskowi znajome. Najpierw z niedowierzaniem, potem z rosnącą pewnością rozpoznawał rysy boga wyrzeźbionego niezdarnie przez jednego z braciszków w lipowym korzeniu – twarz Cion Cerena, który od dnia stworzenia przemierza ścieżki świata, pukając do ludzkich drzwi pod postacią żebraka, by wynagradzać tych, co użyczą mu strawy, i karać niegodziwców, co głodnego od progu odpędzą.

A wiedźma, gamratka jej mać, rosół mu przesoliła, pomyślał bezsensownie, patrząc, jak najemnicy chyłkiem umykają w mrok.

Bóg niespiesznie szedł ku zmartwiałemu opatowi. Długi błękitny płaszcz ciągnął się za nim po wilgotnej trawie. Laska w lewej, karzącej dłoni o sześciu palcach lśniła oślepiającym blaskiem.

– Nie będziesz policzony między mymi sługami – przemówił Cion Ceren.

Głos boga był niski i głęboki. Zdawał się dobiegać zewsząd, nie z bladych ust Jałmużnika, ale spośród majaczących we ćmie pobielanych wapnem pni jabłoni, znad oświetlonych latarniami dachów opactwa i z ciemności ponad nimi. Na oczach Twardokęska kostur opata zmienił się w zieloną żmiję i sycząc, odpełzł. Do ramienia zbójcy przywarł mokry, rozogniony policzek wiedźmy. Bez słowa objął ją, przygarnął mocno, z całej siły, jakby mógł tym uściskiem stłumić własny strach.

Ciecierka ze skowytem opadł na kolana i ukrył twarz w trawie.

– Pragnąłbym cofnąć wiele spośród tego, co się zdarzyło – bóg przerwał zawodzenia opata – ale zbyt daleko ode mnie odszedłeś, synu. Za dnia ujrzysz na swym czole obce znamię i zrozumiesz, kim się stałeś i do kogo należysz. Nie mnie tedy obdarzać cię błogosławieństwem na daleką drogę. Bo będzie daleka.

Ciecierka rozpaczliwie wyciągnął ku niemu ręce, lecz Jałmużnik już się odwrócił i ruszył z powrotem do osmalonej chaty. Ogień wewnątrz wygasł, lecz dym wciąż palił w oczy. Posłanie Szarki zmiażdżyła belka, a dziewczyna leżała bez czucia na klepisku. Wiedźma wyrwała się Twardokęskowi i zasyczała wściekle, gdy bóg pochylił się nad ranną. Cion Ceren wszakże odsunął ją łagodnie.

– Uczyniłaś, co mogłaś – rzekł. – Pozwól teraz mnie spróbować.

Szarka zakwiliła cicho pod jego dotykiem, szarpnęła głową. Cion Ceren pochylił się niżej i Twardokęskowi wydało się, że w jego obliczu, spalonym słońcem i pooranym zmarszczkami niczym stary korzeń, odbiły się niedowierzanie i przestrach. Niepewnie przesunął palcem po czole Szarki, po obręczy dri deonema. Wiedźma oklapła nagle, zmalała.

– Próbowałam zrobić tak, żeby zapomniała – chlipnęła. – Ale nie umiem. Jadziołek broni mi przystępu, a ona jest taka uparta.

Bóg skinął głową.

– Nie byłaby ci wdzięczna za niepamięć, choć zapewne wielu spośród bogów przyklasnęłoby ci z zapałem – powiedział cicho. – Zbyt stare jest jej brzemię, przez zbyt odległe ścieżki niesione, w zbyt głębokiej ranie.

– Ale byłaby żywa, na końcu – sprzeciwiła się z płaczem.

Cion Ceren wpatrywał się w nią długą chwilę, po czym z ociąganiem położył dłonie na piersiach Szarki.

– Rzeczy dzieją się tak czy inaczej, dziecko – przemówił – i nawet bogowie muszą przywyknąć do tego, czego nie potrafią nagiąć do swej woli. Ale uzdrowię ją, chociaż w jej sercu nie dostrzegam łagodności – zawahał się. – Być może nic to nie zmieni. Czasami jednak nawet na tym świecie zdarza się coś więcej niż płomienie i krew.

Powietrze w chacie drgnęło, zawibrowało, a zbójca wstrzymał oddech, gdy wokół rudowłosej pojawiło się coś na kształt lekkiej mgiełki, przesłaniając na moment wyniosłą postać boga. Nic nie zobaczył, choć tak boleśnie wytrzeszczał gały, że łzy mu nabiegły spod powiek. A potem wszystko minęło i Jałmużnik pogładził wiedźmę po płowych włosach.

– Zdaje mi się, dziecko – rzekł ze zmęczeniem – że uczyniono cię towarzyszką tej niewiasty. Ciebie zaś – zwrócił się z kolei do Twardokęska i w jego głosie zabrzmiały cierpkie nutki – za przyczyną twej własnej głupoty i złości naznaczono na jej powiernika. Niełatwe to zadanie, lecz sądzić je należy nie po trudach wiosny, ale po owocach jesieni. Jeśli dotrwamy tak długo.

Po plecach Twardokęska przebiegł ostry skurcz. Jesienią zamierzał być daleko na zachodzie. Jak najdalej od Szarki i jej pokrętnych zamysłów.

– Zostawmy go teraz. – Wiedźma dotknęła ramienia zbójcy.

Posłusznie wziął Szarkę na ręce i wyszli do cichego sadu, zostawiwszy za plecami nieruchomego boga.


* * *

O poranku Ciecierka z rozpaczą popatrzył na swoje odbicie w przydrożnym rowie. Pomimo warstwy zaschniętej krwi – skoro bowiem sam bóg strącił opata w niełaskę, prysnął wszelki strach i współbracia, niecnoty, obili go na pożegnanie kijami, mszcząc się za lata postów i wyrzeczeń – dostrzegł na czole zarys formującego się ciemnego piętna, pod którym żywo poruszały się obce, obłe kształty. Zrazu wydało mu się, że to tylko złudzenie, że kijanki kotłują się pod powierzchnią błotnistej wody, mącąc obraz. Ale wnet wymacał na skórze dziwną, wypukłą szorstkość, jakby zaczątek znamienia, które jak gdyby pulsowało i umykało spod jego palców. Przerażony, jął je drapać i pocierać, jakby było jedynie grudą zestalonego błota, jakim obrzucili go jałmużnicy, obozujący pod murami klasztoru. Jednakże nie zdołał się go pozbyć, choć do krwi rozorał sobie pazurami czoło. Na koniec tylko klęczał nad rowem, kołysząc się i szlochając niby obłąkaniec.

Jakaś kobieta wychyliła się z powozu i cisnęła mu parę miedziaków. Większość opadła w rozdeptane błoto, lecz jeden dotkliwie uderzył opata w oko. Ból go otrzeźwił i nagle Ciecierka zrozumiał, że wygląda jak dziad proszalny, zakrwawiony, odziany w brudne szaty włóczęga. Babina, która przed chwilą obdarzyła go datkiem, wciąż tkwiła w oknie, wypatrując pilnie, czyjej hojność wywarła na żebraku należyte wrażenie. Ciecierka splunął ku miedzianym krążkom, połyskującym słabo wśród brunatnej brei, i uczynił obelżywy gest. Niewiasta pisnęła cienko i co prędzej skryła się we wnętrzu pojazdu, jej towarzysz zaś pogroził mu pięścią i już jął się mozolnie gramolić z powozu, kiedy za zakrętem drogi rozległ się dźwięk trąb i nawoływania.

Podróżni rozpierzchli się: jedni kierowali wozy na rozmokłe błonie, by przeczekać zamieszanie, drudzy co tchu poganiali zaprzęgi, by odjechać na bezpieczną odległość. Na gościńcu nastał zamęt. Konie kwiczały, wozy toczyły się ze skrzypem, woźnice strzelali z biczysk, a błoto bryzgało na wszystkie strony. Ciecierka z początku nie rozpoznał proporców powiewających nad pocztem, który spiesznie wyłonił się zza kępy buków. Cofnął się jednak roztropnie nad skraj rowu, bo zbrojni nie szczędzili razów, kiedy spędzali ze szlaku zapóźnionych wędrowców. I dopiero gdy tamci przybliżyli się na dobre, ujrzał na chorągwiach dwugłowego węża w brunatnym tle.

Zdumiał się, bo w tych stronach nieczęsto oglądano kapłanów Zird Zekruna podróżujących z podobną ceremonią. Nawet nadworny kapelan księcia Piorunka, ufny w poparcie najpotężniejszego pana w okolicy, nie śmiał nosić przed sobą znaków Pomortu. Po chwili jednak Ciecierka zrozumiał, że zbrojnych jest zbyt wielu, ani chybi eskortowali jakąś znaczną personę, nie zwyczajnego sługę księcia, co w zaciszu dworskiej kaplicy napomina go, aby bab w kurniku nie macał. Natężył wzrok, chcąc pomiędzy burymi kaftanami spostrzec znajomą twarz, może wręcz jednego z tamtych pięciu braci, którzy zeszłej jesieni nawiedzili go w opactwie i układali się o jego rychłym wyniesieniu do godności zwierzchnika zakonu Cion Cerena. Ale nie. Pomorcy mijali go z obojętnością i nie śmiał zagadnąć żadnego z tych ponurych mężów o czołach naznaczonych brunatnymi znamionami boga. Widać jednak nie dość nisko pokłonił się nad gościńcem, bo strażnik, krępy człek w kolczudze i misiurce, podjechał do niego blisko i zdzielił trzonkiem czekana w grzbiet. Ciecierka zawył, lecz wystarczająco dobrze pojmował swoją obecną pozycję, by nie oponować ani wzywać pomocy.

Nieoczekiwanie jego głos, choć zniekształcony bólem i złością, przykuł uwagę kapłana Zird Zekruna, jednego z tych, co ciągnęli z tyłu, pomiędzy kolebiastymi wozami. Osadził ostro strażnika, szykującego się właśnie do kolejnego ciosu, po czym pochylił się nad opatem i zajrzał mu w twarz.

– Wasza wielebność, czyż nie? – odezwał się, a Ciecierka nie bez zdziwienia rozpoznał w nim kapelana Piorunka. – To ci dopiero spotkanie. Przejeżdżaliśmy nieopodal opactwa i doszła nas już wieść o waszym nieszczęściu. Ciężka to rzecz popaść w niełaskę u własnego boga.

Opat skrzywił się, bo tamten nie próbował nawet kryć drwiny, zaraz jednak wypogodził oblicze. Na porachunki przyjdzie później czas, na razie wszelako nie mógł zniechęcać sobie żadnych sojuszników.

– A wy dokąd zmierzacie? – zapytał tonem niezobowiązującej pogawędki, zupełnie jakby siedzieli w refektarzu i popijali grzane piwo. – Pokaźny poczet wam książę pan wystawił.

Kapłan machnął z lekceważeniem ręką.

– E, skądże znowu. Poselstwo z Traganki wracało, zatem się dla bezpieczeństwa dołączyłem. Bo książę mnie przepędził, jako i was wygnano. Cóż, mała strata.

Ciecierka z zadziwienia wytrzeszczył oczy, rozumiał bowiem doskonale, jak bardzo zakon Zird Zekruna zabiegał, aby krnąbrny panek wybrał go na zausznika. Oczywiście kapelan księcia mógł po prostu nadrabiać miną. Ale Pomorzec wydawał się naprawdę zadowolony z siebie. Co więcej, zza przymrużonych powiek mierzył opata kpiącym spojrzeniem i wyraźnie ważył coś w myślach.

– Nie wiecie – odezwał się znowu, widać podjąwszy decyzję. – Nie dziwota, skąd mielibyście na tym zadupiu wiedzieć. Moc przebudziła się pomiędzy górami, daleko na południu.

– Jaka moc? – Ciecierka zdumiał się.

Książęcy kapelan przemawiał nader mętnie nawet jak sługę Zird Zekruna, ci bowiem, jak wiadomo, żywili dziwne zamiłowanie do zawiłych przestróg i przepowiedni.

– Czyż nie sądzicie, że tę rzecz właśnie należy odkryć? – Kapłan uniósł brew. – Ale przyjdzie na to jeszcze czas. Zawsze przychodzi. – Zebrał mocniej wodze. – Bywajcie. Niech bogowie zachowają was w zdrowiu.

Ciecierka pochwycił go za strzemię.

– Nie zabierzecie mnie ze sobą? Jakże tak?

Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się nieznacznie.

– Po co? Bóg poprowadzi was własną ścieżką. Bóg, którego wybraliście. – Wychylił się w siodle i wąskimi wargami dotknął czoła opata.

Coś rozgorzało mu pod skórą, palące jak płomień. Ciecierka poderwał się z wrzaskiem, lecz ból wnet cisnął nim z powrotem na ziemię, pomiędzy wybujałe łopiany. Ktoś zaśmiał się na gościńcu, szczekliwie i bezlitośnie, a potem końskie podkowy znów zachlupotały w błocie i pomorcki orszak podjął mozolną wędrówkę na północ. Ciecierka zaś leżał z twarzą w wilgotnej ziemi, czując, jak pamięć, dotychczas zatrzaśnięta i omszała kurzem jak stara księga, rozwiera mu się z szelestem stronic. Przypominał sobie noc, tak długo ukrytą w zakamarkach wspomnień. Układał się wtenczas z Pomorcami o zwierzchnictwo nad zakonem Cion Cerena – a w każdym razie tak mu się do tej pory wydawało. W rzeczywistości jednak dobito zupełnie innego targu.

– Czy będziesz dobrze służyć naszemu panu? – spytał wtedy zwierzchnik uścieskiej świątyni, posępny mąż o imieniu Kierch, a Ciecierka, zamroczony chmielowym trunkiem i korzystnymi ustaleniami, przytaknął mu gorliwie i napełnił kubki.

Kierch skinął głową, po czym ujął w dłonie twarz opata i wycisnął na jego czole ojcowski pocałunek.

Nic więcej, pomyślał ze skargą Ciecierka, zaledwie jeden pocałunek. Nikt mnie nie przestrzegł. Nikt nie objaśnił.

Cóż, przyszedłeś do mnie z dobrej woli. Zawarliśmy układ i przypieczętowaliśmy go należycie - odezwał się w jego umyśle szyderczy głos Zird Zekruna. – Czy naprawdę wierzyłeś, że będziesz targował się z bogami? Kostur cię wygnał, więc teraz należysz do mnie. Ja zaś mam dla ciebie zadanie i lepiej, abyś mnie nie zawiódł.

Загрузка...