ROZDZIAŁ 2

Twardokęsek był rozgoryczony. Marzenie o spokojnej starości skończyło się tym, że on, Twardokęsek, postrach Gór Żmijowych, miał zostać poćwiartowany niczym pospolity rzezimieszek. Prawdę powiedziawszy, podczas lat spędzonych na Przełęczy Zdechłej Krowy nie raz i nie dwa przemknęło mu przez głowę, że zawiśnie na stryku. Spodziewał się jednak, że nastąpi to ze stosowną ceremonią, z werblistami, eskortą, obwieszczeniami na murach – słowem, że będzie umierał, jak przystoi rabusiowi o jego pozycji i rozgłosie, a naród zejdzie się z całych Gór Żmijowych, aby podziwiać koniec sławetnego herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Tymczasem tkwił w łańcuchach u Spiżowej Bramy, nie budząc większego zainteresowania wśród przechodniów, choć miejsce było ludne, bo tędy właśnie przybysze wkraczali z portowej dzielnicy na główny trakt miasta, po którego obu stronach tłoczyły się pstrokate kupieckie budy. Przekupnie wrzaskliwie nagabywali wjeżdżających, naganiacze polecali najtańsze karczmy i najlepsze burdele, a neofici Fei Flisyon wychwalali boginię, nie tracąc nadziei na zwabienie nowych wyznawców. Wszyscy kędyś się spieszyli, krzątali przy straganach, wykładali towary, pokrzykiwali na siebie i tłoczyli się niczym w świątyni.

Twardokęska ktoś czasem omiótł spojrzeniem, inny splunął na niego, a gromada żaków obrzucała go zgniłymi cebulami, póki nie przegnali ich strażnicy, których również sięgnęło kilka cuchnących pocisków. Więzień był po prostu dodatkiem do barwnego widowiska, jakie nieustannie rozgrywało się na ulicach miasta, i na razie ściągał mniej uwagi niźli trupa połykaczy ognia i akrobatów, co rozłożyli się nieopodal, na placyku u fontanny. Oczywiście zmieni się to niebawem, gdy świątynny dzwon obwieści koniec południowych modłów i strażnicy poprowadzą go na miejsce kaźni. Zbójca wiedział, że wówczas zainteresowanie jego skromną osobą znacznie wzrośnie, bo już teraz ten czy ów zagadywał strzegących go pachołków, na kiedy przewidziano egzekucję i jakież to nadzwyczajne tortury ją poprzedzą.

Dzień nastał upalny. Pot zalewał Twardokęskowi oczy, strażnicy zaś, dwóch spragnionych rozrywek prostaków, urządzili sobie zabawę, odpędzając go korbaczami od fontanny. Najbardziej jednak doskwierało mu, że oto zdycha jak zwyczajny złodziej, w obcym kraju i nierozpoznany przez nikogo. W oczach przygodnych gapiów nie odróżniał się od złodzieja, który tkwił w dybach po drugiej stronie gościńca i biadał donośnie nad swym losem, wzbudzając raczej powszechną wesołość niż współczucie. Twardokęsek wolał siedzieć cicho i swą cudzoziemską wymową nie skłaniać pachołków do jeszcze większej zajadłości.

Po posłuchaniu u starego kapłana przeniesiono go bowiem do celi skazańców, także wymurowanej głęboko w bocznej odnodze kanału, lecz ludniejszej. Spomiędzy tłumu nieszczęśników zbójca wnet wyłuskał dwóch piratów ze Skwarny, co próbowali łupić szczeżupińskie nawy. Wszelako zamknięto tam również trzech kupców z jakiegoś żalnickiego miasteczka. Ci zaklinali się na wszystkie świętości, że jedyną ich winę stanowiła sprzedaż towarów lepszych i tańszych niż w miejscowych kramach. Było też dwóch wędrownych czeladników kowalskich, których oskarżono, że chodzili na przeszpiegi po miejscowych warsztatach, oraz kapłan Cion Cerena. Wszyscy oni upewnili zbójcę, że na Tragance bynajmniej nie kochano obcych. Owszem, chętnie przyjmowano ich złoto i bez żadnego skrępowania kupczono dobrami ze wszystkich Krain Wewnętrznego Morza. Ale kapłani bardzo nieprzychylnie spoglądali na innowierców, jeśli się zamierzali na wyspie osiedlić, i prędzej czy później znajdowali jakiś sposób, aby się ich pozbyć – co też przydarzyło się na koniec zbójcy Twardokęskowi.

Wreszcie zmęczeni strażnicy zajęli się butelką taniego porzeczkowego wina i grą w kości. Herszt wsunął się w głąb bramy tak daleko, jak pozwalał łańcuch, i usiłował ignorować splunięcia przechodniów.

Chyba przysnął na słońcu. Obudziło go lekkie pacnięcie w ramię i kilka słów wypowiedzianych z miękkim, cudzoziemskim zaśpiewem:

– Którędy do pałacu?

Stał nad nim wojownik norhemne, odziany w nabijany żelazem skórzany kubrak, przyciężkawy na upalną wiosnę Wysp Szczeżupińskich. Gębę barbarzyńskim zwyczajem osłonił czarną szmatą, zbójca nie mógł więc mu się przyjrzeć, ale po głosie rozpoznawał, że dzikus jest młody. Był wysoki, lecz chudy, jak gdyby wysechł od srogiego, południowego słońca, które każdego lata zmieniało jego ziemię w suchy pył i wypędzało pobratymców na łupieżcze wyprawy na północ. Ani chybi przypłynął na Tragankę na jednym z kupieckich statków, które zapuszczały się daleko na południe w poszukiwaniu ambry, cennego drewna, przypraw i pereł. Szczeżupińscy handlarze czasami porywali wojowników z pustynnych plemion, aby na wyspie skastrować ich i obrócić w niewolników, mających strzec tajemnic świątyni. Ten jednak widać przybył z własnej woli: przy haftowanym srebrem pasie nosił dwa zakrzywione miecze. Kilka kroków za nim przystanął błękitny, czarnogrzywy skrzydłoń. Więcej Twardokęsek nie dostrzegł, barbarzyńca miał bowiem słońce za plecami.

Zbójca zmrużył oczy. Wierzchowiec dzikusa niecierpliwie tańczył w miejscu, potrząsał na wpół zwiniętymi skrzydliskami, a przechodnie odsuwali się z respektem, choć niejeden rad dotknąłby bestii, która wyglądała niczym stwór z baśni, a warta była nieledwie tyle złota, ile ważyła. Nawet na Tragance, spomiędzy wszystkich Wysp Szczeżupińskich najzasobniejszej, rzadko widywano podobne cuda.

Wcześniej Twardokęsek raz tylko widział żywe skrzydłonie. Liczył sobie pół tuzina zim, gdy rabusie z południowych barbarzyńskich plemion przedarli się aż do jego osady. Wyrżnęli wówczas wszystkich, którzy nie mieli dość rozumu, by uciec w góry, i ruszyli dalej. Matka niosła go na plecach, a on patrzył w dół, gdzie nad pogorzeliskiem ich wioski kołowały trzy błękitne, skrzydlate wierzchowce.

Wojownik norhemne wciąż cierpliwie czekał na odpowiedź, a wokół przystawali ludzie i przyglądali mu się coraz ciekawiej. Jakiś umorusany, dwuletni może berbeć w koszulinie aż do kostek wyrwał się z objęć matki i z wyciągniętymi rączkami rzucił naprzód, aby dotknąć lśniącej, błękitnej sierści skrzydłonia. Kobieta krzyknęła przeraźliwie, kiedy ciężka łapa opadła tuż obok, a norhemne odepchnął dziecko, nie odwróciwszy się nawet w jego stronę.

Zbójca zachodził w głowę, dlaczego spośród wszystkich gapiów dzikus odezwał się właśnie do więźnia w łańcuchach. Może nie rozumiał, co oznaczają okowy, albo było mu wszystko jedno. Skoro norhemni wolno po Szczeżupinach chadzają, świat do reszty zszedł na psy, pomyślał Twardokęsek ze złością. I niespodzianie w ociężałym od upału umyśle błysnęło wrednie: norhemne nie mógł przecież wiedzieć, jakim sposobem obierano na wyspie oblubieńca bogini. A dzionek nastał zbyt piękny, by umierać samotnie.

– Trakt was zawiedzie do samiuśkich pałacowych wrót – odparł z udawaną grzecznością. – Tam dri deonema wołajcie. On sprawuje pieczę nad wierzejami.

Wojownik norhemne lekko skinął głową i odszedł. Tłum, jak wezbrana fala, rozstępował się przed nim i zaraz zamykał. Jedynie dumny łeb skrzydłonia unosił się coraz dalej ponad ciżbą.

Młodszy ze strażników oderwał się od flaszki i wymierzył Twardokęskowi potężnego kopniaka.

– A co tam gdakałeś jako kokosz na gnieździe?

– O drogę do dri deonema pytał – burknął w odpowiedzi zbójca.

– Naprawdę? – Strażnik się ucieszył. – Tedy i my spieszmy popatrzeć.

Tragańska biedota, wygłodzona i szukająca rozrywek, zawsze była gotowa pobiec do pałacu na wieść o nowej bijatyce, toteż wkrótce zebrała się pokaźna gromada gapiów. Następowali na pięty nieszczęsnemu norhemnowi, który z pewnością słyszał wrzawę podnieconych tubylców, ale nie obejrzał się ani razu. Kiedy wszedł w kolumnadę prowadzącą do siedziby oblubieńca bogini, dla wszystkich stało się jasne, że jego los jest przesądzony.

Aby jak najbardziej wyprzedzić dzikusa i zawczasu zająć dobre miejsce, opiekunowie Twardokęska przepchali się na plac boczną uliczką, hojnie rozdzielając kuksańce. Wreszcie cala trójka wdrapała się na podstawę kolumny, skąd rozciągał się najlepszy widok.

Przed pojmaniem zbójca nie więcej niż trzy razy zaszedł pod pałac dri deonema. Nie czuł się zbyt dobrze na wielkim, kwadratowym placu, obrębionym z trzech stron kolumnadą z jasnego marmuru, który podobno sprowadzono aż ze Skalmierskich kamieniołomów, aby godziwie ozdobić domostwo władcy wyspy. Niby każdy mógł zbliżyć się tu nieproszony, ale ogromny, wyłożony gładką marmurową kostką przestwór dziedzińca wcale nie zachęcał, żeby na niego wstępować. Tylko w podcieniach po dwu przeciwległych stronach przycupnęły kupieckie budy, kryte białym płótnem, barwą bogini. Po skrajach nieustannie przechadzały się straże, ze szczytów wieżyczek przy wejściu do pałacu pobłyskiwały hełmy łuczników, a jeśli jakiś przechodzień zabłądził tutaj nieopatrznie i musiał owo forum przeciąć, czynił to pospiesznie jak karaluch biegnący przez kuchnię.

Norhemne wkroczył na plac głównym traktem, przez północną bramę, zwieńczoną głowami kamiennych lwów. Nie rozglądał się na boki, zmierzał prosto do wrót pałacu. Zbójca zastanowił się przelotnie, czy barbarzyńca istotnie nie wyczuwa podstępu, lekceważy niebezpieczeństwo, czy też uznał, że ów dziwaczny pochód za jego plecami jest jednym z niezrozumiałych obyczajów wyspiarzy i nie należy mu się dziwić. A może przybysz był po prostu zbyt głupi, by ocenić, co mu grozi.

– Oj, będzie widowisko! – Młodszy ze strażników zatarł ręce. – Jeno chwilę poczekajcie.

Nie czekali długo. Opaskę Zaraźnicy nosił w owym czasie pewien wygnaniec, poniekąd krajan Twardokęska, który chlubił się skrupulatnym wypełnianiem swych obowiązków. Norhemne nie zdążył nawet dotknąć kołatki, kiedy oblubieniec bogini raźno wyszedł na dziedziniec. Tłum truchcikiem rozsypał się wkoło, co śmielsi śladem strażników Twardokęska wdrapywali się na kolumny.

Nieopodal kostropaty ptasznik przyjmował zakłady.

Norhemne wyraźnie nie domyślał się, jak w pałacu witano śmiałków. Przypatrywał się bez słowa, jak za władcą ustawia się szpaler świątynnych sług. Dri deonem, drab wielki i tak silny, że niespełna dwa lata wcześniej zasłynął w Górach Żmijowych niezwykłym sposobem, jakim witał podróżnych – mianowicie przyginał ku sobie czubki młodych sosen i przywiązywał do nich nieszczęśników, potem zaś puszczał luźno drzewka, które rozprostowując się, rozrywały ich na strzępy – dał znak, by strażnicy odstąpili kilka kroków. Na plecach miał przytroczony wielgachny miecz w ciemnej pochwie, a sękate, natarte tłuszczem ramiona połyskiwały znad krawędzi kolczugi z drobnych kółek. Dołem wystawała purpurowa tunika, haftowana przy skraju złotem. Widać przewidując łatwą walkę, dri deonem nie przebrał się nawet, tylko wdział kolczą zbroję na biesiadną szatę. I może nie omylił się zbytnio, skonstatował w myślach Twardokęsek, bo norhemne wyglądał przy nim dziwnie mizernie.

– Chuderlawy ten dzikus jako paździorko – starszy ze strażników podzielał obawy zbójcy.

– Nie chuderlawy, jeno żylasty – poprawił go drugi. – Oni tylko wyglądają tak niepozornie, ale to straszne rzeźniki.

Wtedy dri deonem uniósł dłoń na znak, że zamierza przemówić i wszyscy uciszyli się powoli. Oblubieniec bogini jednakże ani myślał się bawić w długie oracje. Z jego spoconej, poczerwieniałej od wina i upału gęby biła wesołość.

– Radem ci bardzo, norhemnie. Zawżdy łacniej dzikiego niźli swojaka ubić – zarechotał.

W jego głosie bardzo wyraźnie pobrzmiewało chłopskie narzecze Gór Żmijowych i zbójca poczuł przypływ nieoczekiwanej sympatii dla ziomka, który potrafił się tak wspaniale w życiu urządzić i niezawodnie zaraz zaszlachtuje barbarzyńcę niczym tuczną świnię.

– Szukam kogoś. – Norhemne nie wydawał się spłoszony zamieszaniem. – Mężczyzny, wojownika. Zwą go Eweinren.

Jego obojętność uraziła dri deonema, przywykł widać do większego zainteresowania, do obelg, zwyczajowo wymienianych przed pojedynkami, przechwałek i pogróżek, którymi się zagrzewano do walki.

– Mnie szukasz! – żachnął się. – Wszyscy mnie szukacie!

Przybysz potrząsnął głową.

– Nie zdaje mi się. – W jego słowach pojawił się cień rozbawienia. – Chyba że masz wiadomość o Eweinrenie. Pan pałacu powinien o nim słyszeć, tak sądzę.

– Ktoś cię musiał straszliwie zwieść, norhemnie, bom w życiu o nim nie słyszał. – Dri deonem splunął na wyschnięte kamienie. – Trzeba ci było, biedaku, we własnym chlewie leżeć, a nie w miasto iść. Bo w mieściech, norhemnie, ludzie złe a niegodziwe, chętnie z obcego zakpią i na niebezpieczeństwo go wystawią. No, ale jakeś tu przylazł, za późno zmykać – dodał, dobywszy długiego, oburęcznego szarszuna.

Skrzydłoń zasyczał wściekle. Położył po sobie zakończone czarnymi miotełkami uszy, wyprężył się i wyciągnął w przód szyję, aż się ludzie poczęli cofać z przestrachem.

– Nadobne żywiszcze! – Stojący obok Twardokęska nosiwoda mlasnął z zachwytu.

– Nie będę z tobą walczyć – oznajmił dziki. – Nie znam cię, człowieku.

W tłumie odezwały się pogardliwe okrzyki. Ktoś cisnął na środek placu obgryzioną skórkę dyni.

– Też mi rzeźnik… – wycedził przez zęby strażnik.

Nie dokończył jednak, bo dri deonem z wrzaskiem runął na przybysza. Wszyscy wyciągnęli szyje, by nie uronić ani chwili z mającego nastąpić widowiska.

Norhemne odskoczył zwinnie, a oblubieniec bogini minął go w pędzie, nieledwie ocierając się o nabijaną żelazem kurtę, i zatrzymał się kilka kroków dalej, potrząsając głową, jakby chciał zrozumieć, co się wydarzyło. Zbójca zgadywał, że mimo wczesnej pory dri deonem był już nieco zamroczony winem. W gospodach Traganki od dawna szeptano, że wygrawszy kilka tuzinów pojedynków z pretendentami do łask Fei Flisyon, zanadto uwierzył w swoją krzepę i coraz więcej czasu spędzał na nieprzystojnych schadzkach z tancerkami. Każdy z kochanków bogini prędzej czy później wpadał w tę pułapkę, tracił czujność i gnuśniał w bogactwie. Dzikus wszakże wciąż nie dotykał mieczy i Twardokęsek nie tracił nadziei, że jego krajan rozsieka go na drobne, a gdy tłum na placu zacznie huczeć i świętować, może trafić się okazja do ucieczki.

Na razie jednak ludzie niecierpliwili się opieszałością barbarzyńcy.

– Czego czekasz?! – ryczał nosiwoda, a jakaś babina w pasiastym fartuchu wtórowała mu, wykrzykując osobliwe plugawe przekleństwa o rodzicielce norhemna.

Dri deonem doszedł już do siebie. Zmierzył przeciwnika mętnym spojrzeniem, znów uniósł miecz i ruszył do ataku. Kiedy znalazł się tużtuż, dziki szybko sięgnął do pasa i kochanek bogini zwalił się na bruk. W jego czole tkwiła niewielka metalowa gwiazdka.

Traganka miała nowego dri deonema.

– Oszustwo! – wrzasnął usadowiony na podstawie kolumny chłopak w pstrokatym kubraku. – Wszak to nie walka, jeno czyste oszukaństwo było!

Odpowiedział mu pełen zawodu poszum tłumu, ludzie oczekiwali bowiem dłuższego widowiska.

– Kijami takiego tłuc, nie na górę do bogini prowadzić! – rozdarła się tęga niewiasta w żółtej sukni. – Sztuczką podłą, nie orężem zwyciężył!

– Przeniewierstwo plugawe! – podchwycono skwapliwie. – Ogniem mu sprawiedliwość uczynić!

Nosiwoda złapał pustą już butelkę po porzeczkowym winie, zgrabnie odbił denko o trzon kolumny i jął wywijać w powietrzu owym naprędce sprawionym orężem. Nie bacząc na rozpaczliwe ujadania przekupek, w mig połamano na pałki dwa stragany z wizerunkami Morowej Panny, rozchwycono flaszki z cudowną wodą, co bije u wejścia do groty bogini, a jakowyś śmiałek wydarł włócznię z rąk posągu dri deonema. W niejednym miejscu poczęło pobłyskiwać żelazo. Co prawda na pałacowy dziedziniec otwarcie broni wnosić nie dozwalano, ale nieotwarcie wnosili wszyscy – i teraz zamierzali zrobić z niej użytek.

Twardokęsek uśmiechnął się szeroko na widok zamieszania. Oto nadchodziła chwila, której od dawna wyglądał. Był nawet skłonny wybaczyć norhemnowi, że nieoczekiwanie okazał się mordercą skuteczniejszym od dri deonema.

Wtem potężne wierzeje pałacu rozwarły się i stanęło w nich kilku kapłanów. Świątynni słudzy dobyli mieczy. Tłuszcza zaraz zafalowała niepewnie, przycichła, i tylko tu i tam rzucono jeszcze jakieś przekleństwo, stłumionym głosem i bez przekonania. Słudzy Zaraźnicy dzierżyli miasto twardą ręką.

– No, my już pójdziem, Twardokęsek – postanowił starszy strażnik. – Gracko się uwinęli, nie?

– Ano – przytaknął zgodnie drugi. – Żadnej rozrywki człowiek nie miał, psiakrew. Ale przecież mówiłem, norhemni to straszne rzeźniki.

Barbarzyńca, nie przeczuwając zupełnie, jak bardzo odmieniło się właśnie jego życie, niespiesznie czyścił metalową gwiazdkę o koszulę martwego władcy. Przy wejściu do pałacu zamiatacz ulic czekał już, by uprzątnąć ścierwo; Traganka przywykła do nagłych zmian oblubieńców bogini i nie czyniono z tego większej ceremonii. Zabawa miała wybuchnąć dopiero wieczorem, kiedy nowy wybraniec Fei Flisyon wstąpi na Białogórę, aby się pokłonić swej pani, a kapłańscy słudzy napełnią winem fontanny w ogrodach i zaczną piec nad ogniskami barany.

At, jeden będzie świętować z białą boginią u boku, pomyślał zawistnie zbójca, a drugiemu przed zmierzchem kruk oczy wykolę.

– Nie ociągaj się, Twardokęsek! – Szarpnięcie łańcucha zakończyło jego filozofowanie. – Jak się spóźnim do wieży na obiad, sam flaki ci wypruję jeszcze przed kaźnią.

Zbójca zwłóczył jednak i popatrywał ciekawie na norhemna. Nawet przepchnął się ku niemu kilka kroków, licząc, że strażnicy, jak on zaintrygowani, nie wprowadzą swych gróźb w czyn. Dri deonem podszedł do wierzchowca, przestraszonego napierającym zewsząd tłumem, wypowiedział kilka słów przyciszonym głosem i uspokajająco położył zwierzęciu rękę na karku. Ku irytacji Twardokęska nie wydawał się zbytnio zakłopotany ani walką z dri deonemem, ani późniejszym zamieszaniem. Najwyraźniej zamierzał odczekać, póki na placu nie rozluźni się nieco, i oddalić się do swoich spraw. Jego bezczelność aż zapierała dech w piersiach. Albo, pomyślał zbójca, on naprawdę nie pojmuje, co zaszło.

Słudzy świątyni niechybnie doszli do równie niepokojących wniosków, bo jeden z nich wysunął się naprzód i pociągnął przybysza za skraj kubraka.

– Panie, zda ci się teraz oporządzić, nim przed zachodem słońca wstąpisz na stok góry.

– Po co? – zdziwił się norhemne. – Czasu nie mam, by zbaczać z drogi.

Kapłan aż się zachłysnął na myśl o teologicznych skutkach niefrasobliwości barbarzyńcy. Twardokęsek poczuł, jak w gardle wzbiera mu niepohamowany śmiech. Był tak rozbawiony, że się odezwał, czego srodze miał w przyszłości żałować.

– Właśnieś został wybrańcem miejscowej bogini – objaśnił nie bez zgryźliwości. – Póki ktoś inny cię nie utrupi.

Barbarzyńca z niedowierzaniem spojrzał na martwego dri deonema, po czym wyrzucił z siebie kilka niezrozumiałych słów, niewątpliwie przekleństw. Zaraz jednak przeniósł wzrok na zbójcę, a jego oczy, widoczne w fałdach zawoju, zwęziły się w dwie szparki, gdy rozpoznał tego, co go na pewną śmierć wystawił.

– W żadnym razie – oznajmił twardo kapłanowi. Następnie wydarł struchlałemu strażnikowi łańcuch, krzepko ujął go w połowie, owinął wokół ramienia i zwisającym końcem raz a potężnie zbójcę uderzył. – To w podzięce za wskazanie drogi, ścierwojadzie.

Twardokęsek zaskowytał, kiedy ogniwa łańcucha przeorały mu czoło. Sądził, że norhemne dosiądzie po prostu skrzydlonia i odleci, wzgardziwszy wdziękami bogini i dostatkiem w baśniowym pałacu. Ten jednak zwlekał i zbójcy zaświtało w głowie, że może bardziej niż odzyskać wolność dzikus zapragnie wywrzeć zemstę na człeku, który posłał go w śmiertelną pułapkę. Servenedyjki nauczyły go, że południowe plemiona nie traktują lekko zniewag.

Gapie tymczasem wiwatowali donośnie, szczęśliwi, że wreszcie dzieje się coś ciekawego.

– Dosyć! – rozległ się gromki głos Mierosza, najwyższego kapłana Fei Flisyon.

W przeciwieństwie do konfratrów nie wydawał się zbytnio zaniepokojony, może dlatego, że za jego plecami stało sześciu jasnoskórych niewolników o rysach ludu Sinoborza, mierząc z łuków w barbarzyńcę. Na czołach nosili piętna z rodzaju tych, które wypala się na targowiskach u podnóża Hałuńskiej Góry, zbójca więc zgadł od razu, że Zird Zekrun dotknął ich karzącą lewą dłonią o sześciu palcach i doszczętnie wypalił im rozum, aby służyli swemu panu ślepo i bez cienia własnej woli.

– Nie trzeba czynić zbiegowiska – ciągnął Mierosz – i niepotrzebnie siać zgorszenia. Pójdźcie z nami – z udawaną łaskawością skinął na barbarzyńskiego wojownika – a prędko wyjaśnimy to nieporozumienie.

Norhemne bez dalszych sporów pozwolił się poprowadzić w głąb pałacu, co, jak zauważył Twardokęsek, dobrze świadczyło o obyciu i rozsądku dzikusa. Uwiązał tylko u fontanny skrzydlonia, bo bestia biła skrzydłami i przeraźliwym wizgiem oznajmiała, że nie zamierza wejść do bramy. Łańcucha, którym spętano zbójcę, jednak nie wypuścił, zatem, chcąc nie chcąc, Twardokęsek podyrdał za nim. Nie omieszkał jeszcze uczynić za plecami norhemna obelżywego gestu ku strażnikom, którzy z otwartymi z zadziwienia gębami obserwowali, jak ich więzień oddala się ku pałacowym wrotom.

Siedziba władcy była obszerną budowlą, gdyż każdy dri deonem po zaszlachtowaniu poprzednika zaczynał odczuwać nieprzeparty pociąg do murarki. Kolumnada przed pałacem pochodziła z czasów, gdy kochankiem bogini został zdradziecki książę Skalmierza i należała do najwyborniejszych dzieł miejscowych kamieniarzy. Wieńczące kolumnadę posągi przodków księcia wydawały się zbójcy daleko mniej udane. Jeszcze gorsze wrażenie sprawiała przysadkowata wieża z szarego granitu, gdzie zamieszkał pewien przybysz z Wysp Zwajeckich, który, jak wszyscy jego ziomkowie, okazał się człekiem nieufnym i ostrożnym, i bezzwłocznie wzgardził gościną kapłanów. Twardokęsek dojrzał jeszcze palisadę z zaostrzonych drewnianych kołów, jakimi grodzi się chutory na trzęsawiskach Wężownika, i most zwodzony nad dość płytkim, do cna porosłym zielskiem wykopem. Ostatnimi zaś czasy pałac wzbogacił się o dachowe powietrzniki, rzekłbyś, rodem z wiejskiej sadyby w Górach Żmijowych.

Mierosz powiódł ich do niewielkiego rosarium, gdzie czekały resztki uczty przygotowanej dla martwego dri deonema. Niecierpliwym machnięciem odprawił półnagie tancerki, kazał zabrać talerz, na którym wśród skrzepłego sosu stygły na wpół ogryzione żeberka, i po chwili nic już nie przypominało o poprzedniku barbarzyńcy. Łucznicy skromnie przycupnęli w cieniu okalającego ogród muru. Twardokęsek zaś niepostrzeżenie dopadł baraniego udźca i wbił zęby w mięsiwo. Przez ostatnie dni nieczęsto zdarzało mu się podjeść i brzuszysko donośnym burczeniem domagało się swych praw.

Ale nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Chciałbym zobaczyć waszą twarz – Mierosz zwrócił się do norhemna. – I poznać imię, jeśli łaska.

Barbarzyńca usiadł na otomanie. A raczej, jak spostrzegł zaniepokojony zbójca, umościł się na niej ze swobodą zdumiewającą u dzikusa, który całe życie spędził w namiocie z bydlęcej skóry, popijając sfermentowane krowie mleko.

– Po cóż wam moje imię?

– Bo zostaliście właśnie naznaczeni łaską bogini – oschle wytłumaczył kapłan. – Przed zmierzchem pójdziecie się jej pokłonić.

W odpowiedzi nowy dri deonem sięgnął po flaszkę wina. Kapłan wybałuszył oczy na tak oczywisty znak lekceważenia.

– Nie rozumiesz, prostaku?! – wrzasnął wysokim głosem trzebieńca. – To nie twój rodzinny chlew! To Traganka, siedziba Fei Flisyon! I albo do niej pójdziesz, albo zaraz każę cię naszpikować strzałami!

Zatem prawdę na straganach gadali, pomyślał z uciechą Twardokęsek, że kapłani nie tylko władają miastem, ale też cichaczem potrafią skręcić kark dri deonemowi, jeśli się któryś zanadto rozbestwi. Zerknął spod oka na norhemna. Nie, osądził szybko, pójść to on do Zaraźnicy niechybnie pójdzie, kapłani nie dopuściliby, by uczynił zniewagę bogini, która może przed zmierzchem wytłuc zarazowymi szypami pół miasta. Inna rzecz, czy gdy od niej wróci, nie dosypią mu do jadła trutki w odpłacie za hardość.

Barbarzyńca nadal zwlekał, wyraźnie szacując, jakie ma szanse w tej potyczce.

– Mój widok nie uraduje waszej pani – oznajmił na koniec i powoli odsunął zawój.

Mięsiwo ugrzęzło Twardokęskowi w gardle. Oblicze, które się wyłoniło spod czarnej szmaty, niezawodnie należało do niewiasty. Jeden z łuczników poderwał się spod muru, gorączkowo wskazując ją palcem. Jak większość strażników świątynnych był niemową, jego przycięty język chrapliwie trzepotał się w ustach, lecz z gardła nie dobył się żaden dźwięk. Twarze reszty pozostały obojętne i nie wyrażały niczego.

Kobieta, która zabiła dri deonema, nie liczyła sobie więcej niźli dwa tuziny lat. I z pewnością nie należy do norhemnów, pomyślał Twardokęsek. Z bladą twarzą i ryżymi włosami, ciasno upiętymi w tyle głowy, wyglądała jak niewiasta z północnych wysp. Jednakże prowadziła ze sobą błękitnego skrzydłonia, a jej strój uszyto w namiotach koczowników, daleko od Wewnętrznego Morza.

– Szukam mężczyzny – wyjaśniła, podczas gdy Mierosz, posiniały na obliczu, walczył o następny oddech. – Niegdyś nosił imię Eweinren. Eweinren z Karuat. Mam wiadomość niezawodną, że go spotkam na Tragance. Nie dalej jak rankiem przypłynęłam na wyspę i nie znam waszych zwyczajów. Ten człowiek – niedbale machnęła ku zbójcy – kazał mi spytać o dri deonema, zapewne po to, aby mnie na tym dziedzińcu usieczono. Ja do was urazy żywić nie będę, jednak nie mieszajcie mnie do tutejszych sporów. Trosk mam dosyć własnych.

Twarz kapłana z nagła przybrała przebiegły wyraz. Twardokęsek słyszał, że już wcześniej trafiali się ludzie małego serca, którzy, zamordowawszy dri deonema i zrabowawszy należycie pałac, nie mieli zamiaru położyć głowy w służbie bogini, jednak za każdym razem Zaraźnica znalazła sposób, by ich zatrzymać. Teraz należało tylko zagnać oporną dzikuskę przed oblicze bogini.

– Tak czy inaczej idźcie się naszej pani pokłonić – rzekł kusząco Mierosz. – Jeśli zdobędziecie jej przychylność, może wiele w poszukiwaniach pomóc, bo zna imię każdego człowieka na Tragance. A na razie i my musimy was jakoś zwać.

Przez chwilę bez słowa mierzyli się wzrokiem.

Oczy niewiasty były zielone, zapadnięte i opuchłe ze znużenia, jak dziury wypalone w kocu. Złe oczy, pomyślał Twardokęsek, a od wściekłości aż się w nich skrzy. Widać dziewka w drodze od dawna, przyodziewek na niej nędzny, nawet ten koc, co nim zaściela grzbiet skrzydlonia, przetarty i wyblakły od słońca. Ani chybi najemniczka, zdecydował, z owym Eweinrenem na Tragance umówiona. Ktoś ją wynajął, a potem bez zapłaty zostawił, dlatego zła; podobne rzeczy nieustannie zdarzały się w Krainach Wewnętrznego Morza.

– Być może masz rację – przyznała wreszcie kobieta. – Być może wybiorę się do twojej bogini. Jeśli zaś idzie o imię…Jak je nazywacie? – Położyła na dłoni metalową gwiazdkę, którą zabiła tragańskiego pana.

– Szarka, szarotka – podsunął Twardokęsek.

Nie wiedzieć czemu, wydało mu się, że przez jej twarz przesunął się cień.

– Więc nazywajcie mnie Szarka. A jego gdzie w ciemnicy dobrze zawrzyjcie – wskazała na zbója. – Jeszcze z nim nie skończyłam.


* * *

Kiedy rozdźwięczały się dzwony we wszystkich świątyniach Traganki, korpulentny człowieczek o twarzy poznaczonej szkarłatnymi bliznami podskoczył przy stole. Cynowa łyżka wypadła mu z dłoni i z brzękiem potoczyła się po blacie. Sąsiedzi obserwowali go z pobłażliwym zdziwieniem.

– Pierwszy raz na Tragance? – zagaił zażywny folusznik, który zaraz po tym, jak usiadł do posiłku, objaśnił wszystkich, że przywiózł z sąsiedniej wyspy statkiem pełno przedniego towaru ze swoich własnych warsztatów.

Grubasek skinął głową i pochylił się nad miską, zakłopotany sąsiedztwem ludzi, którzy tego dnia ucztowali przy długim stole w podróżnym domu kapłanów Fei Flisyon. Słudzy Zaraźnicy nie darmo słynęli w Krainach Wewnętrznego Morza z niezwykłej chciwości. Traganka była wielkim portem, jednym z największych na świecie, i zawijały tu statki ze wszystkich stron, zwożąc rzesze przybyszów. Kapłani rychło upatrzyli w tym okazję do zarobku i czyniąc konkurencję gospodom oraz dworcom gildii kupieckich i cechów rzemieślniczych, jęli otwierać przy świątyniach domy dla podróżnych. W owych budynkach, przestronnych i jasnych, zawsze dało się wynająć czystą izbę albo miejsce we wspólnej sali. Kosztowały wprawdzie słono, więcej niż w portowych gospodach, ale goście chętnie się w nich zatrzymywali, bo nie zdarzały się w nich grabieże, a i straże przychylniej patrzyły, jeśli przybysz przyczyniał się do zysków świątyni.

Tego dnia w obszernym refektarzu o posadzce wyłożonej białym marmurem i ścianach pobielonych na chwalę bogini, do posiłku zasiadły dwa tuziny podróżnych. Przy stole pozostało jeszcze miejsce na drugie tyle, choć nie był to wcale najobszerniejszy z gościnnych domów. Przeciwnie, skromnie przycupnięty na skraju portu i przesycony ostrą wonią ryb z pobliskiego targu, zwabiał raczej klientelę pośledniego znaczenia i niezbyt zamożną.

U szczytu stołu, na najzaszczytniejszym krześle pokrytym wytartym aksamitem, rozpierał się handlarz bydłem, powracający z turzniańskich targowisk. Ani chybi wdowiec, odziany w jednolity, czarny strój, ożywiony jedynie szerokim łańcuchem z litego srebra oraz równie kosztownym pasem. Raz po raz popatrywał na córkę, wysoką pannę w prostej, szarej sukni. Jej jasne włosy, chociaż zebrane w warkocze i skromnie upięte, dziwnie raziły w tej sali pełnej mężczyzn. Na najdalszym krańcu stołu, pomiędzy pustymi miejscami, przysiadł Skalmierski minstrel. Chyba nie wiodło mu się ostatnimi czasy, bo szatę miał pocerowaną i znoszone ciżmy, ale również nie zamierzał bratać się z pospólstwem. Pomiędzy nimi dwoma pomniejsi kupcy, wędrowni rzemieślnicy i kapitanowie naw, krążących po Kanale Sandalyi, pożerali rybną polewkę, bez skrępowania odkrawając sobie wspólnym nożem pajdy z wielkiego bochenka, który królował pośrodku blatu. Trafiło się też kilku najemników, postarzałych i chyba w drodze do domu po ukończeniu kontraktu, skoro postanowili się trzymać z dala od niebezpiecznych, choć kuszących portowych tawern i zamtuzów. Jedyny wyjątek stanowił młody, jasnowłosy mężczyzna w bardzo skromnym, przeszywanym kubraku, któremu towarzyszył wysoki, szpakowaty wojownik o surowej, zasępionej twarzy.

Profesji i zasobności niektórych gości nie dało się łatwo odgadnąć. Spośród nich najdziwniej wyglądał właśnie ów brzuchaty człowieczek o obliczu poznaczonym straszliwymi bliznami.

Folusznik poklepał go lekko po ramieniu.

– Nie wstydźcie się. – Rozciągnął usta w dobrotliwym uśmiechu, a jego małe, ciemne oczka niemal zginęły w fałdach tłuszczu. – Wszystkim nam było nieswojo, kiedy pierwszy raz patrzyliśmy, jak Fea Flisyon wezwała oblubieńca. Ale często to czyni, więc nawykliśmy.

– Jeno wieczorem nie zbłądźcie do świątynnych ogrodów. – Siwobrody kapitan krypy wożącej solone śledzie do portów Turznii również postanowił się wykazać znajomością światowych obyczajów. – Bo kiedy się zabawa zacznie, łatwo możecie sakiewkę stracić albo i co więcej jeszcze.

– E tam – jeden z najemników prychnął pogardliwie. – Trzymajcie się tylko z dala od chaszczy i zwady nie szukajcie z miejscowymi, a nic wam się złego nie stanie. A może nawet po omacku jakaś przyjemność się trafi. – Rzucił znaczące spojrzenie na pokiereszowaną twarz grubaska. – W tę jedną noc niewiasty Traganki swobodnie chadzają, zarówno kupieckie córki, jak i ladacznice, a każda z nich chce choć trochę poczuć się jak bogini z Białogóry, która właśnie pokłada się pierwszy raz z nowym oblubieńcem.

– Miarkujcie się, waszmościowie! – ofuknął ich ostro handlarz bydłem. – Są między nami niewiasty.

Ale jego córka wcale nie wyglądała na oburzoną. Kręciła w palcach miąższ chleba, zerkając spod opuszczonych rzęs na współbiesiadników, i raz po raz, niby to przypadkiem, popychała chlebowe kulki ku młodemu najemnikowi. Za to okaleczony człeczyna odął się na gębie jak gąsior. Blizny nabiegły mu krwią, sprawiając jeszcze bardziej odrażające wrażenie, i inni goście odwracali od nich wzrok. Tylko poczciwy folusznik, który chyba postanowił roztoczyć opiekę nad mniej obytym przybyszem, skłonił się ku niemu i zapytał troskliwie:

– A nie zatchnęliście się aby? Ości pływają w polewce.

Dziewczyna pchnęła kolejną gałkę przez blat. Tym razem pocisk śmignął naprzód i, omijając miskę z grochem, odbił się od palców jasnowłosego. Mężczyzna nie podniósł głowy. Zamyślony, gmerał łyżką w resztkach strawy. Panna ze złością ściągnęła wargi.

– Widać przecież, że nie od ości szwankuje, ale go wasze nieobyczajne pogwarki zmieszały – rzeki tonem przygany jej ojciec. – Przyzwoity człek nie może ścierpieć podobnych sprośności.

– Przyzwoitości lepiej własną dziewkę uczcie! – wybuchł niespodziewanie kostropaty. – Pod samym waszym nosem aż drobi nogami z chuci. Wstyd! Kto wie, czy do nocy doczeka, zanim się któremuś podścieli, tak się jej do chłopów chce.

W handlarza bydłem jakby piorun strzelił. Chwilę spazmatycznie chwytał powietrze, a na policzki wystąpiły mu ceglaste placki. Panienka, przeciwnie, zbladła jak kreda, ale bynajmniej się nie zmieszała. Zadarła śmiało głowę i choć zwyczaj zakazywał niezamężnym młódkom patrzeć obcym prosto w oczy, gapiła się na pobliźnionego człowieczka z jawną nienawiścią. Nie wywarło to jednak na nim większego wrażenia.

– Wszetecznice, wszędy wszetecznice – wymamrotał, a następnie jakby zapadł się w sobie i znów pochylił nad miską.

Skalmierski minstrel zabębnił palcami po blacie w rytm sprośnej piosenki. Jeden z rzemieślników podłapał ją natychmiast i zanim towarzysze zdołali go powstrzymać, wyśpiewał pół zwrotki o przygodach karczmarki, która nie przepuściła ni żakowi, ni kapłanowi, ni świniopasowi. Przy stole zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Tylko kostropaty, niezrażony całym zamieszaniem, siorbał swoją zupę. Jasnowłosy wojownik obserwował go z lekkim rozbawieniem.

– Nie będziecie wy tu mojej czci uchybiać! – wypaliła raptem panna. – Widzicie go, gardłuje kiejby wojewoda. W Żalnikach bądźcie odważni, gdzie jest wasze miejsce. No, ale tam w chaszczach się kryjecie, jako czynią odstępcy i zdrajcy!

Dalszą przemowę przerwał jej ojciec, który wreszcie doszedł do siebie.

– Zamilcz, durna! – wysyczał przez zęby.

Ale rozjątrzona dziewczyna nie zamierzała przestać.

– Nie udawajcie, tatku. Przecież dobrze widzicie, że te blizny to nie od miecza. Miał znak od bogini na gębie wykłuty…

Kupiec złapał córkę za ramię i poderwał od stołu tak gwałtownie, że przewrócił stołek.

– Dosyć, powiadam! Cichaj, dziewko, bo tak ci rzyć skroję rzemieniem, że dwie niedziele na zydlu nie siądziesz. – Popychał ją ku drzwiom, bijąc kułakiem po plecach, aż dudniło. – A nie młóć głupio językiem, bo u mniszek zamknę, gdzie cię lepiej wyuczą. Modlitwy i posługi.

Kiedy płacze panny i wyrzekania kupca przycichły w korytarzu, szpakowaty najemnik popatrzał bacznie na kostropatego. Człeczyna zbierał skórką chleba resztki polewki z miski i wydawał się całkiem z siebie zadowolony.

– Zawsze gadam – odezwał się dobrodusznie folusznik – że niewiasty są zdatniejsze do kądzieli niż do politykowania.

– Do kądzieli i do rodzenia dziatek – zawtórował mu siwobrody najemnik, rad wyraźnie, że trafia się okazja, aby całą kłótnię obrócić w żart.

– Ta już dojrzała jak śliwka. – Szyper z rudą brodą, zwajeckim sposobem splecioną w dwa warkocze, posłał znaczące spojrzenie jasnowłosemu wojownikowi. – I rozumna bestyjka. Zda mi się, że przed wieczorem już ojca udobrucha, może więc się wam trafi jakie przyjemne spotkanie w ogrodach bogini.

Okaleczony podskoczył na stołku, jakby go znienacka osa ukąsiła w zadek. Zamierzał znów coś powiedzieć, ale szpakowaty najemnik gestem nakazał mu milczenie. Głupiec, pomyślał ze zniecierpliwieniem, przy tym zanadto tu w oczy kłuje. Nie należało przystawać na owo dziwaczne spotkanie daleko w obcym kraju. Lepiej było poczekać do lipnickiej granicy i tam się dopiero z sojusznikami witać, gdzie można i kryjówkę znaleźć, i obronę w potrzebie. Nie tutaj, gdzie leda jakie słowo wystawia nas na niebezpieczeństwo i gdzie nam po prawdzie wcale ten kapłan niepotrzebny. Ani za miecz nie chwyci, ani okolicy nie zna, przewodnik też z niego żaden. Ot, zawalidroga.

Jasnowłosy chyba wyczuł rozdrażnienie towarzysza, bo odstawił pustą miskę i przywołał służebnego z dzbanem wina. Trunek – obficie zmieszany z wodą, ale tego akurat można się było spodziewać w domostwie prowadzonym przez najoszczędniejszy zakon w Krainach Wewnętrznego Morza – spełnił zadanie, bo wkrótce wszyscy zaczęli narzekać na jego jakość, straciwszy zainteresowanie kostropatym człowieczkiem, który jako jedyny nie przyjął kubka. Szpakowaty najemnik odczekał chwilę i przepił do sąsiada, rudobrodego szypra.

– A skąd was bogowie prowadzą? – zagaił. – Strój macie po trochu zwajecki, ale z twarzy i mowy nie patrzycie mi się na Zwajcę.

Kapitan uśmiechnął się i z lubością pogładził się po rudej brodzie.

– Bo ja stąd jestem, alem pół tuzina lat woził zwajecką rudę to do Skalmierza, to znów do Żalników albo i na sam Pomort. A człek z czasem nasiąka miejscowym obyczajem.

Młody najemnik w przeszywanym kaftanie podniósł głowę, zaintrygowany.

– Niebezpieczne zajęcie – zauważył.

– A bo to dużo teraz bezpiecznych zajęć pod gwiazdami? – odparł sentencjonalnie szyper. – Nie będę jednak burczeć, wiodło mi się niezgorzej. Widzicie, niby Zwajcy ze wszystkimi wokół skłóceni, ale żelazo najlepsze dobywają i jak przyjdzie co do czego, każdy tę rudę chętnie kupi.

– Albo złupi – poddał jasnowłosy.

– Ba. – Kapitan wydął wargi. – Pewnie, że najlepiej i dudki mieć, i rudę. Czysty więc zysk, jak się uda statek na mieliznę zapędzić albo w porcie załogę wybić. Ale ze mną się nie udało.

– Tedy czemu wracacie? – zapytał szpakowaty.

Szyper się skrzywił, jakby wino w kubku zmieniło mu się z nagła w ocet.

– Bo zewsząd słychać, że wojna nowa idzie – wyznał niechętnie. – Nie byle utarczka o parę granicznych grodów, lecz zawierucha podobna tamtej, kiedy Zird Zekrun uderzył na Żalniki z całą pomorcką potęgą i zmiażdżył je doszczętnie. A ja jestem człek prosty, swoje miejsce znam. Mogę mieć sprawę ze Skalmierskim dożą, co mu się w porcie trzeba za każdym razem nową łapówką okupić, albo nawet z piracką Skwarną, co po morzu grasuje i okręty łupi. Ale od pomorckiego boga chcę się trzymać z daleka. Co też każdemu człekowi doradzę, choćby był i kapłan… – znacząco spojrzał na pobliźnionego.

– Ano, Zird Zekrun okrutny pan – rzekł szybko szpakowaty.

W duchu ponownie przeklął kapłana. Po co on tutaj lazł, durak, i na niepotrzebny hazard się wystawiał? – myślał. Ani tę swoją gębę zamaskować umie, ani trzymać zawartą. Co jemu się zdaje, że będą tutaj jakieś ceregiele czynić, zanim go obwieszą na dusienicy? Mogą go uśmiercić ot tak, bez żadnej przewiny, po to jedynie, by Zird Zekrun przychylniejszym okiem spojrzał na Szczeżupiny. Służebnicy Fei Flisyon dobrze wiedzą, skąd wiatr wieje, a mało co może się równać z potęgą boga Pomortu. Rychło ktoś im szepnie, że pod samym bokiem, w zakonnym domu gościnnym, utaił się sługa z zakonu wyklętego we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza.

Dziś go jeszcze nie złapią, pomyślał, tłumiąc gniew, nie w noc wyniesienia nowego dri deonema, kiedy miasto ogarnie zamęt i uciecha. Prędzej spróbują wyłuskać heretyka o świcie, gdy ludzie będą ociężali i znużeni po pijaństwie. Ale nas już wówczas nie znajdą w gościnicy.

– A wy dokąd ciągniecie? – zapytał szyper, chcąc się uprzejmością odwdzięczyć za wcześniejsze zainteresowania.

– Na północ – odparł krótko szpakowaty. – Takie zajęcie, że my i kruki jednymi drogami chadzamy.

Nie chciał łgać więcej, niż potrzeba. Zbyt pokrętne kłamstwa zwykle szybko przywodziły do zguby.

– I my na północ. – Jeden z rzemieślników, człek z wyglądu stateczny, dobrze średni w leciech i pobrużdżony na twarzy, potoczył dłonią po swoich towarzyszach. – Do Książęcych Wiergów nas zgodzono. Mury tam umyślili sobie kupczykowie stawiać, żeby ich wojenną porą przed furią obcych wojsk obroniły.

Kapitan ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Dziwne czasy nastały – rzekł. – Kupcy się obwarowują, a bogowie za łby biorą i nie wiedzieć, co jutro przyniesie. Obyśmy nie zatracili się w nim bez reszty.

– Za to wypijmy. – Szpakowaty uniósł kubek i przywołał służebnego z dzbanem, rad, że nadarzyła się okazja, aby skończyć rozmowę.


* * *

Kapłan nie miał nawet tyle rozumu, aby pójść w głąb miasta. Przeciwnie, przyczaił się tuż za murem domu gościnnego. Zoczywszy najemników, wychynął z ocienionej bramy na rozpalony kamienny trakt i pokłoniłby się nisko, gdyby go jasnowłosy nie poderwał za ramię do góry.

– Nie tutaj! – syknął ze złością. – Zdumieliście?

Kapłan zaciął wargi.

– Chciałem was tylko powitać, jak obyczaj każe. Z pokorą i czołobitnie.

Ale w jego głosie nie pobrzmiewał ni cień uniżoności i szpakowaty po raz kolejny pomyślał, że będą z tym człowiekiem niemałe kłopoty. Rozumiał, że kapłan zbyt wiele lat wyczekiwał na to spotkanie, by zadowolić się kilkoma przypadkowymi słowami, rzuconymi od niechcenia w refektarzu pełnym najemników i przekupni. Zapewne miał też własne wyobrażenie o tym, jak powinna wyglądać ich dalsza wędrówka. Zamiast nędznej krypy poławiaczy dorszy czy zarobaczonych gospód na wybrzeżu solarzy spodziewał się raczej czerwonego sukna podścielanego pod nogi i popasów w szlacheckich dworach, gdzie by ich przyjmowano niczym wytęsknionych oswobodzicieli. Szpakowaty najemnik był świadom, że to jemu przypadnie niewdzięczne zadanie rozwiania złudzeń kapłana.

– Powitacie. – Jasnowłosy uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Ale już na naszej ziemi.

– Panie! – Kapłan znów uczynił gest, jakby chciał złożyć pokłon, lecz zatrzymał się w pół ruchu, gdy spoczęło na nim spojrzenie przejrzystych oczu młodego wojownika.

Cofnął się nieznacznie i pierwszy raz wydał się onieśmielony. Szpakowaty nie dziwił się, jego towarzysz często wywierał taki wpływ na ludzi. Nawet na południu, za połacią spalonych słońcem kamienistych gór, wyczuwano w nim obcość, która sprawiała, że brodaci naczelnicy plemion rozmawiali z nim jak z równym sobie. W namiotach pośrodku pustyni, gdzie nikt nie znał imion bogów panujących nad Krainami Wewnętrznego Morza, zwano go Orgethe – Dotknięty. Szamani i starcy potrafili rozpoznać tę straszliwą samotność, która trawi człowieka, jeśli zanadto zbliży się do bóstwa.

Na północy było inaczej. Tam wciąż mówiono o dziecku. Dziecku, które jeździło w kohorcie boga.

– Mojego towarzysza wołają Przemęka – rzekł mężczyzna o włosach wypłowiałych od pustynnego słońca i szpakowaty najemnik nieznacznie skinął głową. – Ja zaś noszę teraz imię Koźlarz. Nigdy nie nazywaj mnie inaczej.

Загрузка...