Przemęka z rozkoszą wciągnął w płuca woń żyznej, wilgotnej gleby. Las pachniał wiosną. Zieleń młodych liści była tak intensywna, że niemal nierzeczywista, a białe i żółte zawilce szczelnie przesłaniały ziemię. Gdzieniegdzie widział ciemne pnie i konary dębów, wciąż nagich, lecz krzepkich i dostojnych. Najemnik lekko skręcił srokacza i z lubością przesunął palcami po chropowatym pniu. Podczas długich lat wygnania zdarzało mu się wyprawiać na północ, nigdy wszakże o tej porze, zdążył więc odwyknąć od widoku wiosennego lasu, lach starego, przyszarzałego śniegu, który zalegał jeszcze tu i ówdzie w szczelinach skał czy wykrotach pod konarami, wartkiego nurtu strumyczków, rzeźbiących sobie drogę pomiędzy zleżałymi, zeszłorocznymi liśćmi, grudami ziemi, uschniętymi gałązkami i kawałkami kory.
Jechali w półmroku, bo choć słońce wstało, niewiele światła docierało na dno parowu. W nieckach po bokach ścieżki majaczyły krzaki dzikich śliw, niskie i przysadkowate, a konie szły spokojnym, miarowym rytmem, chlupocząc kopytami w błocie. Ostre powietrze kąsało w policzki i chłopina, co ich prowadził, wątły wiejski wyrobnik o twarzy, na której zastygł wyraz bezgranicznego niezadowolenia, aż po czubek nosa okręcił się baranicą. Wprawdzie sam zerwał ich przed świtem i w porannej ćmie wywiódł z wioski na górski szlak, ale teraz, kiedy marzł i dygotał na chłodzie, zdawał się żałować skwapliwości, z jaką usłuchał Działońca i wziął ich pod opiekę. Przemęka uśmiechnął się nieznacznie. Jemu zimno nie wadziło, a dolina dziwnie przypominała mu rodzinne strony.
Koźlarz również nie sarkał na trudy wędrówki, choć rana niezawodnie musiała mu dokuczać. Jechał tuż za przewodnikiem, a rękojeść Sorgo, przytroczonego na plecach, połyskiwała czasami nad kapturem łaciatego koziego płaszcza. Stary wojownik chętniej widziałby na ramionach wychowańca zwyczajną opończę albo baranicę, jaką przywdziewali okoliczni górale, nie protestował jednak, kiedy podczas przeprawy przez Kanał Sandalyi wygnaniec wydobył z juków znajomy, wysłużony płaszcz z koźlej skóry. Podobne rzeczy miały znaczenie – w określonym miejscu i czasie – nawet jeśli mogły ściągnąć na nich niebezpieczeństwo. Na razie, w odludnych górskich dolinach, ani wieśniak, prowadzący ich przemytniczymi traktami, ani jastrząb, który krzyknął właśnie wysoko na niebie, nie rozpoznają dziedzica żalnickiego tronu. Ale w Spichrzy, mieście targowisk i świątyń, gdzie krzyżują się szlaki, wielu może pamiętać starego Smardza. Jak zwykle w czas karnawału, łapacze zejdą się ze wszystkich stron na święto i będą siedzieli w karczmach, wyglądając przestępców, za których wyznaczono nagrodę. Najemnik westchnął ciężko. Miał nadzieję, że chłopak da się przekonać do zmiany przyodziewku, choć czasami okazywał iście koźli upór.
Brzegi parowu zbliżyły się do ścieżki i musieli teraz jechać gęsiego: Przemęka na samym końcu, strzegąc Kostropatki, bo ten bynajmniej nie przywykł do znojów wędrówki i ledwo trzymał się w siodle. Jasna czupryna księcia znikła, kiedy zaczęli opuszczać się wokół krawędzi skały, wcinającej się głęboko w dno jaru. Siwowłosy z niepokojem popędził konia, ale na wąskiej dróżce nie mógł wyminąć kapłana. Dobry nastrój wojownika prysnął w okamgnieniu. Szlak był wprawdzie odludny, a wieśniak, przemytnik z dziada pradziada, zaklinał się na głowy swych dzieci, że nawet jego ziomkowie niechętnie zapuszczają się do tej doliny, Przemęce nie podobały się jednak ukradkowe spojrzenia, jakie rzucał na juki i ekwipunek. Działoniec polecił im ludzi pewnych i przekazał tajemne hasła, którymi opowiadali się wędrowni kaznodzieje heretyków, ale tym razem trafił im się przewodnik bystrzejszy od innych. Najemnik wyczuwał, że podejrzliwość chłopa rośnie z każdym krokiem i w razie jakiejś okazji pokusa zarobku może przeważyć nad religijnym zapałem. W podobnych jarach zbóje urządzali zasadzki, dlatego Przemęka wolałby sam jechać na przedzie i wyglądać niebezpieczeństw. Wątpił wszakże, by Koźlarz uległ. Przez ostatnie lata sam prowadził swych ludzi.
Chociaż na początku było zupełnie inaczej, pomyślał Przemęka i znów uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie portowego miasta o murach z białego kamienia, gdzie zeszli ze statku na nabrzeże, nagrzane słońcem i tętniące obcą mową. Nie sądził wówczas, aby to miejsce kiedykolwiek stało się mu bliskie. W niziutkim, ciemnym sklepie, przepełnionym osobliwymi woniami, sprzedał garść rodzinnych kosztowności za sakiewkę dziwnych, sześciograniastych monet. A potem, na straganie, wymienił swój rodowy topór na zwyczajny miecz najemnika w niezdobionej pochwie.
Chłopak płakał, przypomniał sobie stary, kiedy handlarz obracał w grubych palcach stylisko, wygładzone przez pokolenia panów, co zasiadali w wielkiej sali czerwienieckiego grodziska, pod belką rzeźbioną w wizerunki żmijów. Ale on sam nie uronił nawet jednej łzy – ani wtedy, ani potem, gdy wraz z wychowankiem najął się do ochrony kupieckiej karawany. Wieczorem siedział na skraju obozowiska, z dala od innych najemników, starając się wyłowić jakiś sens z wrzawy niezrozumiałych słów. Ale wszystkie były obce, podobnie jak gorący piach i wyschłe, skamieniałe od skwaru koryta rzek.
Pewne rzeczy jednak pozostały te same także pod czerwonym południowym niebem, którego nigdy nie rozjaśniała polarna zorza ani jasne smugi Iskier wędrujących w orszaku boga. Przemęka przekonał się o tym bardzo prędko. Trzy noce później gromada pustynnych rabusiów napadła na konwój. Kiedy spocony i otępiały od upału opuścił ostrze na głowę grasanta w dziwacznym stożkowatym szłomie, owiniętym u dołu grubym czarnym zawojem, a czaszka ustąpiła pod mieczem z rym samym co zwykle trzaśnięciem, poczuł, że zdoła zrozumieć tę osobliwą krainę. Może nigdy jej nie pokocha i nie przyjmie za własną, lecz wyuczy się jej, przemierzy ją wzdłuż i wszerz, aż będzie znał każdy ślad na piasku i każdą nutę w wyciu wichru. Za jakiś czas przekaże tę wiedzę swemu wychowankowi i pozostaną tu tak długo, póki nie pozostanie nic do odkrycia i nic do pokonania. Wówczas powrócą.
Nie nastąpiło to jednak szybko ani łatwo. Powoli, wyłącznie za pomocą miecza, nie zaś znaczenia rodu, posiadanych ziem czy bitnej drużyny, Przemęka budował reputację najemnika. Wynajmował się do ochrony karawan, walczył z rabusiami z pustkowi, później przewodził wojownikom z pustynnych miast, a u jego boku nieodmiennie wędrował jasnowłosy chłopak z wielkim oburęcznym mieczem. Lata mijały i ani spostrzegł, jak wyrostek stał się mężczyzną, zdobył pierwszy kontrakt, potem zaś następny i jeszcze jeden, aż wreszcie usunął w cień swego nauczyciela. Ludzie pustyni cenili Przemękę, z szacunku dla jego wojennego doświadczenia i siwych włosów nazywając go gorhele, doradcą, w potrzebie wszakże zwracali się do jego wychowanka. Nie miał im tego za złe. Nie mogli słyszeć o dziecku, które w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu prowadziło martwych bohaterów, ale wyczuwali w Koźlarzu tę dziwną obcość, którą bogowie obdarzają swoich wybrańców. I bali się go, nawet pustynni wodzowie, którzy nigdy nie ugięli karku przed żadnym władcą. Niektórzy zapewne zmieszaliby z nim krew, poświęciwszy jedną z córek, choć podobny związek niezwykle rzadko proponowano cudzoziemcom i ludziom innej wiary. Koźlarz jednak nie prosił o ten zaszczyt i starsi plemion, ludzie roztropni i doświadczeni, rozumieli, że pewnego dnia wicher uniesie go na północ i zasypie ślady na piasku.
Mokra gałąź uderzyła Przemękę w twarz, płosząc wspomnienie. Stary wojownik otrząsnął się i otarł ze skóry zimne krople. Jakże dziwnym stworzeniem jest człowiek, pomyślał. Tam, na pustyni, nigdy nie próbowałbym wysunąć się przed Koźlarza i ukryć go pomiędzy wojownikami, a tutaj trzęsę się nad nim i kłopoczę jak stara kokosz. Zupełnie jakby czas zatoczył pętlę w chwili, gdy ponownie stanęliśmy w Krainach Wewnętrznego Morza. Jak gdybym znów uciekał z Czerwienieckich Grodów, wiodąc za sobą przerażonego, niedoświadczonego dzieciaka. Jakby nic się nie zmieniło.
W górze znowu krzyknął ptak. Srokacz Przemęki zastrzygł uszami i stary uspokajająco poklepał go po karku. Nie podobały mu się te konie o irytującej, jasnej maści, krępe i ciężkie w kłębie. Człapały powolnie, ze zwieszonymi łbami i do tej pory ani chybi częściej ciągnęły pług czy wóz, niż nosiły jeźdźców. Sam jednak nie mógł się wyprawić na jarmark w poszukiwaniu wierzchowców. Wcisnął więc kilka srebrników w dłoń zausznika Działońca i nakazał, aby kupił im w pobliskim miasteczku konie pod wierzch. Choć obawiał się, że chłopek czmychnie z zapłatą, ten skrupulatnie wypełnił zadanie i o zmierzchu pojawił się z trzema znużonymi wiejskimi mierzynkami. Wydawał się przy tym tak rad z siebie, że Przemęka nie miał sumienia go zganić. Teraz wszakże niepokoił się coraz bardziej. Jeśli ktoś zastawi pułapkę, na tych chłopskich konikach nie zdołają uciec, za to każdy ich wypatrzy z daleka.
Dotarli do podnóża skały, gdzie ścieżka rozszerzyła się nieco. Przewodnik zatrzymał się na niewielkiej wolnej przestrzeni pomiędzy głazami i odwrócił się ku nim, szczerząc zęby w grymasie, który zapewne miał im dodać otuchy.
– Za tamtą krzewiną – z zadowoleniem pokazał kępę olszyny – dróżkę znajdziem, co z miasteczka na północ prowadzi. Lżej będzie iść.
Przemęka zmarszczył brwi. Bezpieczniej czuł się na bezludziu, gdzie wprawdzie mogli zaczaić się na nich grasanci albo pobuntowane chłopstwo, ale zwykle nie zapuszczali się pachołkowie z okolicznych miast i zameczków. Do trudów wędrówki też przywykł tak dalece, że nawet wśród najgorszych wertepów potrafił się zdrzemnąć nad końskim karkiem. Przewodnik jednak pieszo przedzierał się przez gęstwinę i niezgorzej ucierpiał, kaftan miał mokry od rosy, a z twarzy i włosów zwieszały mu się pasma pajęczyn i drobne gałązki.
Chłopina przestąpił z nogi na nogę i popatrzał na wojownika wyczekująco. W tejże samej chwili, jakby w odpowiedzi, rozległ się kolejny krzyk, lecz tym razem nie ptasi. Przemęka szarpnął ostro wodze i nasłuchiwał moment, z której strony nadeszło wołanie. Odgłos nie powtórzył się jednak.
– Co to było? – zapytał szeptem, wychyliwszy się w siodle ku kmiotkowi, by capnąć go za kaftan. – Kamraci przy ścieżce zaczajeni wypatrują zdobyczy?
Przewodnik szarpnął się rozpaczliwie, a oczy mu nieomal wyszły z orbit.
– Gdzieżbym ja podobną niegodziwość… skądże mnie wiedzieć… – zaklinał się bełkotliwie, a Przemęka przyciągał go coraz bliżej, aż dotknął piersią końskiego strzemienia.
Najemnik rzucił szybkie spojrzenie na Koźlarza, ten jednak puścił mimo uszu tłumaczenia wieśniaka. Poddał się w siodle w przód i ze wzrokiem utkwionym w kępie olszyny wciąż bacznie nasłuchiwał.
– Pomiłujcie, panowie. – Przewodnik wodził oczami między Przemęka i Koźlarzem, jakby badał, który okaże się bardziej skłonny do litości. – Na głowy moich dzieci przysięgam, ja niewinowaty…
Przemęka przyłożył mu nóż do gardzieli, by uciąć ten nieoczekiwany potok wymowy, gdy znów ozwał się wrzask. Przeraźliwy, bolesny głos mordowanej kobiety wwiercił się w uszy jak świder i zaraz ucichł – widać zatkano jej gębę, pomyślał Przemęka, albo też gamratka jest ze zbójcami w zmowie i sama zmilkła, by ciekawość naszą podniecić. Ale drzyj się, zarazo, dodał prędko, choćby gardło zedrzyj. Nic nie dopniesz.
Docisnął ostrze, aż po skórze chłopka potoczyło się kilka drobnych, koralowych kropli.
– Jest tutaj boczna ścieżka? Zdałoby się nam tę przeszkodę ominąć… – nie dokończył wszakże, bo Koźlarz zaciął konia i runął naprzód.
Bodnięty znienacka ostrogą, chłopski mierzynek kwiknął i na złamanie karku pognał ścieżką, nie pozostawiając Przemęce czasu na namysł. Wojownik dostrzegł jedynie błysk Sorgo pomiędzy gałęziami, a zaraz potem zielona gęstwina zamknęła się bez śladu za księciem. Nie mógł zwlekać. Zmełł w zębach grube przekleństwo, kopniakiem posłał przewodnika w chrzęślę po boku dróżki i podążył za wychowankiem.
Pierwszym, co zobaczył, był kolebiasty wózek, przy którym żywo uwijało się kilku kmiotów w ciężkich, skórzanych kaftanach. Zdołali już wytoczyć beczki na murawę: jeden właśnie odbijał wieko, dwaj inni wskoczyli na furę i buszowali między tobołami, raz po raz kłując je dla pewności nożami o szerokim, zakrzywionym ostrzu, które były w tej części Gór Żmijowych bronią zbuntowanych chłopów, tak osławioną i straszliwą, że w niektórych księstwach pod karą gardła zakazano je pospólstwu nosić. Czwarty z grasantów odciął zaprzęg od dyszla i teraz uspokajał dwie jasnobrązowe kobyłki o krągłych bokach i grzywach z pańska przeplecionych czerwonymi wstążkami. Zajęci rabunkiem, zbóje nie dojrzeli na czas Koźlarza. Nie zwalniając, wygnaniec jednym ciosem Sorgo zdjął głowę człeka przy beczkach, po czym minął wóz i popędził na skraj polanki, gdzie pomiędzy korzeniami dębu dwaj kolejni rabusie szarpali się z niewiastą.
Zrazu Przemęka ujrzał jedynie smugę rudych włosów, rozsypanych na bogatym, podbitym jedwabiem płaszczu. Materiał odcinał się błękitem od zieleni trawy, na nim zaś widniała jasna plama skóry między rozerwanymi połami sukni i jeszcze bielszy rąbek zakasanej wysoko spodniej sukni. Przy głowie kobiety przykucnął chłopina w wypchanym paździerzami kabacie, wykręcał jej ręce i zatykał usta. Drugi tkwił pomiędzy rozrzuconymi udami i pospiesznie rozpinał klamrę pasa. Nie spostrzegł nadjeżdżającego, zanadto pochłaniał go widok nagich piersi. Nie podniósł nawet głowy, kiedy ostrze Sorgo spadło na jego kark, zwalił się tylko w przód, znacząc jej skórę i błękitny płaszcz cętkami krwi.
Przerażona, targnęła się dziko, chcąc strącić z siebie bezwładny ciężar. Kamrat martwego zbója poderwał się i Przemęka zobaczył wreszcie twarz niewolonej dziewczyny. Blada, zakrzepła ze zgrozy i pokryta drobnymi kroplami krwi nieoczekiwanie przypomniała mu oblicze Fei Flisyon, pani moru. Przez moment wydało mu się, że to właśnie jej służkę widzi na stratowanej murawie, jak w poszukiwaniu schronienia usiłuje wpełznąć głębiej między korzenie dębu. Jednakże złudzenie zaraz minęło: włosy tej kobiety połyskiwały miedzią, nie czerwonym złotem, a na głowie miała złotą siatkę, nie zaś obręcz Zaraźnicy. Aż się skarcił w duchu za głupotę, bo przecież wojowniczka, która zastąpiła Koźlarzowi drogę przed grotą skalniaka, nie tuliłaby się teraz do pnia drzewa jak sponiewierane kocię i nie przyciskałaby rąk do uszu, aby stłumić odgłosy walki. A potem nie mógł dłużej rozmyślać, bo dwaj zbójcy ruszyli ku niemu, sprytnie zachodząc go z dwóch stron.
Mieli tylko długie noże i kiścienie, zwykłą chamską broń, ale nie zamierzał ich lekceważyć, zwłaszcza że jego konik, zgoła nienawykły do potyczek, stanął dęba. Chociaż Przemęka szybko go zdołał opanować, szarpał się i cofał, kiedy któryś z napastników przysuwał się bliżej. Na szczęście zbóje też się bali. Stary najemnik kątem oka spostrzegł, że czwarty z grasantów, ten, co pilnował zaprzęgu, puścił kobyłki i za plecami kompanów czmychnął chytrze w krzaki, niezawodnie chcąc w bezpiecznym schronieniu przeczekać na wynik starcia. A nie był on trudny do przewidzenia, bo Koźlarz rozprawił się już z ostatnim amatorem niewieścich wdzięków i ze zbroczonym Sorgo w ręku powolutku podjeżdżał ku pozostałym rabusiom.
Zbóje zerkali przez ramię na księcia, a ich desperacja rosła z każdym kolejnym krokiem mierzynka. Przemęka wiedział, że lada chwila ktoś przyskoczy ku niemu. Zapewne będzie celował kiścieniem w dół. Może spróbuje zdruzgotać kolano konia, licząc, że zranione zwierzę zrzuci jeźdźca i otworzy przed nimi drogę ucieczki.
Na razie jednak marnowali cenny czas – bo też było to zwyczajne chłopstwo, które na przednówku łupiło przejezdnych, ale nie miało prawdziwego doświadczenia w walce – i kiedy wreszcie jeden z nich, rosły, siwowłosy chłop uzbrojony w końską szczękę na długim kiju, spróbował się przemknąć ku niemu bokiem, Przemęka bez trudu rozpłatał drzewce jego broni. Chłopina krzyknął piskliwie i dał susa w tył, ale zbyt wolno, by uniknąć ciosu.
Ostatni wytrzeszczonymi oczami gapił się na śmierć kompana, po czym runął w las. Przemęka z westchnieniem otarł miecz w połę. Ani myślał zapuszczać się za pobuntowaną hołotą w chaszcze i dać sobie poderżnąć gardło. Zeskoczył z konia i wbił solidny sztych w plecy powalonego zbója, aby się upewnić, że na dobre nieżyw i nie markuje tylko niemocy, po czym czujnie ruszył ku wozowi. Nie wypuszczał z ręki miecza, na wypadek gdyby na skraju polanki czaił się kolejny rzezimieszek. Nie znalazł go, ale kiedy z bliska przypatrzył się tobołom, zdało mu się, że jeden z nich, owinięty w burą, woskowaną materię i utknięty głęboko pod ławeczką woźnicy, drgnął nieznacznie. Bez namysłu nabrał sukna w rękę i szarpnął z całej siły, a wtedy materiał opadł nieco, odsłoniwszy czerwone od gniewu niewieście oblicze.
Dziewczyna pod dębem znów zaniosła się wrzaskiem tak przeraźliwym, że Przemęka cofnął się odruchowo. Pozbawiona oparcia kobiecina klapnęła tyłkiem na wózek, a woskowane sukno do reszty zsunęło się jej z ramion. Pod nim miała grubą, podróżną suknię z gładkiej brązowej wełny, zebraną na piersi pozłocistymi guzami i przewiązaną szerokim pasem, pośrodku którego starannie zadzierzgnięto węzeł mężatki. Nie była już pierwszej młodości i w jej bujnych ciemnokasztanowych włosach Przemęka widział nitki siwizny. Nadal jednak nosiła się ozdobnie, choć bez kokieterii. W uszach miała kolczyki z błękitnymi kamykami, a palce zdobiły połyskliwe pierścienie i obrączki. W dłoni trzymała nożyk o cienkim ostrzu nie dłuższym od dłoni. Wojownik nie pohamował uśmiechu na widok tego oręża.
– Nie kpij, waszmość – skarciła go nieznajoma – bo tu nic do śmiechu. A i ty milcz, niecnoto! – krzyknęła do młodszej. – Na co poniewczasie gardło marnujesz?
Panna umilkła posłusznie i znowu się skuliła, obejmując kolana ramionami. Kobieta w brązowej sukni potrząsnęła z przyganą głową i ruszyła ku niej posuwistym krokiem, nie zwracając uwagi na Koźlarza, którzy pochylał się nad zamordowanym zbójem. Z jej chodu i postawy Przemęka wywnioskował, że była niewiastą majętną, nawykłą, aby liczono się z jej zdaniem, w tejże zaś chwili przekonaną święcie, że los zetknął ją z gorszymi od niej.
Tymczasem zza drzew pomału wyłonił się Kostropatka. Jednym rzutem oka ogarnął całą polankę, a następnie przybliżył się ku nim ostrożnie. Koźlarz spojrzał na niego pytająco i nieznacznym ruchem brody pokazał za siebie, ale kapłan nie zrozumiał gestu. Z nieskrywanym zdumieniem gapił się na pobojowisko oraz obie białogłowy, i tylko grdyka mu chodziła wte i wewte, kiedy na porąbanych ciałach odkrywał ślady ciosów Sorgo.
– Sprawdzę – rzucił z cicha książę.
Siwowłosy odprowadził go wzrokiem. Rad byłby sam się upewnił, co się stało z przewodnikiem, ale rozumiał, że nie może teraz odejść, bo z racji wieku jemu najłatwiej przyjdzie rozmówić się z ocalonymi.
– Okryjże się, dziewczyno, i nie czyń z siebie pośmiewiska! – Niewiasta poderwała pannę na nogi i zebrała jej na piersi poły poszarpanego płaszcza. – Do nóg waszmościom padnij, za zratowanie podziękuj, zamiast tutaj ryczeć jak byle wiejski wycieruch.
Ale delikatność, z jaką wierzchem dłoni otarła oblicze panienki, a potem poprowadziła ją ku wojownikowi, przeczyła szorstkości słów. Przemęka znajdował w jej gestach i twarzy troskę, z którą nie chciała się wydać przy obcych, odgadł więc od razu, że kobiety są ze sobą zżyte i zapewne spokrewnione. Kiedy się przybliżyły, wyraźniej spostrzegł ich podobieństwo, choć rysy młodszej były bardziej miękkie i pozbawione nieuchwytnego wrażenia autorytetu, który spowijał starszą. Panienka upadła mu do kolan, a w jej oczach – wciąż wylęknionych od świeżo przeżytej grozy i błękitnych jak niezabudki – zagrały świeże łezki, więc najemnik podniósł ją pospiesznie z murawy.
– Dajże pokój, waćpanna – rzekł, wciąż przepatrując brzegi polany. – Żaden poczciwy człowiek nie porzuciłby was w opresji, ale teraz nie czas i nie miejsce na ceremonie. Nie wiedzieć, kto się tu jeszcze w gęstwinie przyczaił.
Starsza jejmość skinęła głową, przy czym pysznie się uwidoczniły różowe fałdy wokół jej policzków i brody.
– Prawda, choć zda mi się, że to chamstwo już nie wróci, zanadto się waszych mieczów wylękło. A my, ot, los niewieści, dary wiozłyśmy do klasztorku, co tu pobudowany tak bliziuchno, że z jednym ledwie pachołkiem w drogę się wyprawiłyśmy. Ten pewnikiem ze zbójami w zmowie, bo ledwie z krzaków wychynęli, w las łajdak czmychnął. No – przymrużyła oczy i w jednej chwili wyraz jej twarzy zmienił się całkowicie – niechże się jeszcze we dworze pokaże, a dobrze go wyuczę, komu wierność winien. A waszmościowie skądeście się na tym pustkowiu wzięli i to bez czeladzi? – dodała z wystudiowaną uprzejmością, lecz czujnie. – Traktów tu ludnych nie ma.
Przemęka wyczuwał, że wiele od jego słów zależy, dlatego pogładził się lekko po brodzie i odparł, lekko przeciągając wyrazy:
– Bydło na targach w Zarzyniu sprzedałem, a teraz do Spichrzy zmierzam. Żary chcę bratankowi pokazać, żeby się trochę w wielkim świecie otarł i opatrzył. Przy tym mus nam po bracie moim świętej pamięci wdowę, a jego macochę, odwiedzić, bo ma dla chłopaka sumy zapisane, które czas mu odebrać, skoro do dorosłości przyszedł. Sama waćpani pojmujesz, rodzinne sprawy.
Usta kobiety ściągnęły się w półuśmiechu i Przemęka zrozumiał, że w lot pochwyciła jego kłamstewko, dopowiadając sobie w myślach historię domowych waśni o spuściznę po zmarłym krewniaku. Wyglądała przy tym na kogoś, kto zdołałby wycisnąć nie tylko zaległą należność, ale i serwatkę z kamienia.
– Ano, jak to w rodzinie. – Odęła wargi. – Ja też mam w pieczy sierotę po siostrze mojej. Niebogę gorączka zmogła, kiedy ta tutaj Perkotka – trąciła dziewczynę w łokieć – jeszcze przy piersi była. Ale, wybaczcie waszmościowie nieszczęsnej białogłowie tę ociężałość umysłu, nadal pojąć nie mogę, z jakiego trafunku zapuściliście się tak daleko na północ i w dzikie góry. Wszak jest szlak wygodny, co nieopodal opactwa Cion Cerena do Spichrzy prowadzi.
Przemęka zagryzł zęby, aż mięśnie na żuchwie zagrały pod skórą.
– Mam też w Książęcych Wiergach sprawę – wyjaśnił oschle. – Jak rzekłem, bydło kupcom sprzedaję. Ale nie niewieścia to rzecz.
Pani przytaknęła skwapliwie, przyganę bowiem wygłoszono aż nadto wyraźnie. Musiała zrozumieć, że jakiekolwiek interesy knuje Przemęka z wiergowskimi kupczykami, nie wyda się z nimi przed przygodnie spotkaną jejmością. Nie wypadało jej dłużej nalegać, w każdym zaś razie nie teraz, pośrodku drogi, obok trupów, do których z wolna zlatywały się muchy. Na szczęście zza kępy olszyny przybliżał się ku nim Koźlarz, wlokąc za baranicę nieszczęsnego kmiota. Więc jednak hultaj nie uciekł, pomyślał Przemęka.
Panienka na widok nadchodzących zasłoniła twarz ramieniem i przywarła do boku ciotki. Drżała przy tym jak osika; być może za przyczyną chłopskiego przyodziewku uznała przewodnika za jednego z grasantów. Jej opiekunka, choć nie miała sposobności dobrze przyjrzeć się młodszemu wybawcy, od razu odgadła, kto zacz, i na jej krągłym obliczu rozlał się zachęcający uśmiech. Widać bardzo pragnęła zatrzeć niezręczność wcześniejszych wypytywań.
– Sercem wam jestem wdzięczna, kawalerze – przemówiła dwornie – żeście siostrzenicę moją i drogą wychowankę ocalili przed hańbą. Zechciejcie to przyjąć. – Zsunęła z palca jeden z pierścieni i na otwartej dłoni wyciągnęła do księcia. – Nie jako odpłatę, bo życie i cnota ukochanej mojej wychowanicy są bez ceny, lecz abyście o nas nie zapomnieli, tak jak i my nigdy nie zapomnimy waszej dobroci.
Książę ujął dar, mamrocząc pod nosem słowa podziękowania i popatrując niepewnie ku Przemęce – dokładnie tak, jak uczyniłby niedoświadczony młodzik. Błękitne oczko klejnotu błysnęło, ułowiwszy promień słońca, i wojownik z zaskoczeniem rozpoznał pyszny szafir. Podarunek okazał się nader hojny, wart dobrego wierzchowca albo kilku niewolnych chłopów, i nie dało się go zlekceważyć.
– Wielce waćpani szczodra – odparł. – Wspaniały dar i kiedyś przypomni nam błękitne oczy waszej siostrzenicy, które takoż są dwóm klejnotom podobne.
Zostało to zgrabnie powiedziane, więc pani uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nawet panienka wyjrzała zza rękawa i zerknęła ciekawie ku młodszemu z wybawców. Chyba spodobało się jej, co zobaczyła, bo pokraśniała i spuściła wzrok, ale lekki półuśmiech nie zniknął z jej twarzy. Przemęka uniósł brew. Oj, zda mi się, pomyślał, dziewczyno, żeś już nie tylko oczy na chłopców, ale i spódnicę przed nimi podnosiła. I lepiej, byśmy za twoją przyczyną nie napytali sobie biedy.
Ciotce chyba przeszły przez głowę podobne obawy, bo szturchnęła łokciem krewniaczkę, w mig obudziwszy ją z rozmarzenia.
– Was pewnie, waszmościowie, sprawy naglą – rzekła. – Darujcie tedy, że zatrzymujemy w drodze, ale konie w las poszły. Ja niewiasta odporna, w trudach zaprawiona, i pieszkiem do domu dojdę, lecz ta chudzina – pogłaskała wychowankę po włosach – zawsze była pieszczona, męża mojego ulubienica. Wyświaczcież nam jeszcze tę łaskę i odprowadźcie do dworu. Wiele drogi nie nadłożycie.
Przemęka skinął głową.
– Zrozumiała rzecz, że nie ostawimy białogłów w kniei. Jeno waszmość drogę pokazać musisz, bo my tu traktów nieznakomi, a temu szelmie – kiwnął na przewodnika – nieprzesadnie ufam.
Podprowadził konia i splótł dłonie, aby kobieta mogła wygodnie wspiąć się na grzbiet, ale ta schwyciła wodze, wsadziła nogę w strzemię i sama wskoczyła na wierzchowca. Siedziała pewnie i znać po niej było, że wiele czasu spędza w siodle. I nic dziwnego. Nawet damy wysokiego rodu, zwłaszcza na pograniczu, zwykły służyć małżonkom pomocą w gospodarskich zajęciach i często objeżdżały posiadłości.
Nieznajoma ani chybi była szlachcianką, może nie wielką panią, ale białogłową zasobną, dworskich obyczajów i dobrze urodzoną. Przemękę ciekawiło po trochu, co robi na uboczu, daleko w górach, bo nie widziało mu się, aby wyrosła w tych stronach. Nie pytał jednak o nic, a Koźlarz bez słowa posadził panienkę na grzbiecie swego konika. Kiedy podał jej wodze, znów uśmiechnęła się wdzięcznie, lecz jakoś długo trzymała swoją dłoń na palcach mężczyzny, a na koniec rzemienie i tak wysunęły się jej z ręki. Siwowłosy najemnik zmarszczył brew i odtrącił księcia.
– Chłopka pilnuj, żeby gdzieś boczkiem nie czmychnął – burknął, ujmując konia dziewczyny za uzdę. – Ja sam panienkę poprowadzę, skoro utrudzona.
Szlachcianka wprawdzie nie wydawała się zadowolona z takiego obrotu spraw, lecz nie spierała się. Za to jej ciotka nie kryła aprobaty.
– Młoda, tedy głupia – rzuciła na usprawiedliwienie, kiedy Koźlarz oddalił się dobrych kilka kroków. – Nie dziw, że z wdzięczności w inną alterację popada, ale mnie tu niesława niepotrzebna.
Dziewczyna przygryzła wargę. Nie w smak jej poszły słowa ciotki, zwłaszcza że wypowiedziane wobec obcego.
– Zwykła to rzecz między młodymi – odparł pogodnie Przemęka. – Ale my wnet w drogę ruszamy, tedy żadnej zażyłości nie będzie.
– Roztropny z was człek. – Spojrzała na niego z uznaniem. – Ja waszemu bratankowi w niczym nie chcę uchybić, bo widzę, że dzielny młodzian, grzeczny, obyczajny i niezawodnie najlepszych paraleli godzien. Ale dzban rozbić łatwo, posklejać trudno, a niewieścia sława od skorupy kruchsza. Wyście człek bywały, więc pojmujecie.
Przemęka rozumiał aż nadto: ani nędzny strój, ani liche chłopskie koniki nie świadczyły o nabitej kabzie, jejmość zatem nie chciała, aby się jej wychowanka spospolitowała z byle szlachetką, co samoczwart trzęsie się po wykrotach i owija grzbiet opończą z koźlej skóry. Starała się wprawdzie przybrać odprawę w ozdobne słowa, lecz niewiele to zmieniało.
– Ale zawitajcie do nas w drodze powrotnej ze Spichrzy, pięknie w gościnę proszę – odezwała się łaskawszym tonem pani. – Mąż mój do dworu zjedzie, rad was spotka. Własnych potomków się nie dochowaliśmy i wielce mu to dziewczę miłe, tedy jej szczęściu na przeszkodzie nie stanie. I jeśli młodzi będą się mieli ku sobie… Wtedy obaczym.
Najemnik ucieszył się, że wierzchowiec jejmości akuratnie w tej chwili potknął się na gałęzi, ściągając całą jej uwagę na drogę, nie zdołał bowiem opanować zdumienia. Coś zanadto łatwo dawano im tu nadzieję, zwłaszcza jeśli młódka istotnie była posażna. Nie wiedział, co odpowiedzieć, człapał więc w milczeniu, zastanawiając się, jak by się wykręcić od wizyty we dworze i ruszyć dalej jeszcze przed zmierzchem, zanim ich uwikłają w jakąś intrygę.
Ani się obejrzał, jak leśna dróżka rozszerzyła się. Po jej bokach pojawiły się zdziczałe jabłonki i śliwy, a las cofnął się, odsłaniając zielone, pofałdowane przecinki, gdzieniegdzie porośnięte łanem młodej, wiotkiej brzeziny. Słońce nie sięgnęło jeszcze najwyższego punktu na niebie, gdy zza kolejnego zakrętu wyłonił się zarys zabudowań. Dwór otoczono solidną palisadą z bali, przy gruncie dobrze obsypaną ziemią i wzmocnioną zaostrzonymi kijami.
– Jeszcze dwa pokolenia temu zapuszczały się tu zagony szczuraków – usprawiedliwiła się jejmość. – Teraz w Górach Sowich pokornie siedzą, ale moja świekra pomni, jak dziewczątkiem będąc, oglądała ich, gdy pod częstokołem ryli.
– Dobre obwarowanie nie wadzi. – Najemnik z uznaniem zlustrował domostwo. – A i od zbójców bezpieczniej.
Szlachcianka machnęła dłonią z wystudiowaną wzgardą.
– Lichy to jeno folwarczek, ledwie kilka łąk, gdzie się owce wypasa, lecz od pokoleń w mężowskiej rodzinie. Z sentymentu w nim gości, choć myśmy do większego ochędostwa nawykli. No, bywaj tu który! – krzyknęła do pachołka, co pokazał się nad bramą.
Wierzeje rozwarły się ze skrzypem. Dwóch parobków przybiegło, by pomóc pani zsiąść z konia, i natychmiast stało się jasne, że gospodyni trzyma służbę twardą ręką. Zaraz też z ganku dworu poderwała się wiekowa niewiasta w ciemnej sukni i wdowim welonie na głowie.
– Bogom niech będą dzięki! – Ujęła dłonie starszej i zaczęła je pokrywać pocałunkami, a łzy jej ciekły po policzkach jak groch. – Wedle śniadania konie pod bramę przyszły, a zgonione takie, jakby je całą drogę ktoś po grzbietach smagał. Od razu wiedziałam, że się nieszczęście zdarzyło, chłopów po okolicy rozesłałam na poszukiwania, ale chamstwo to tępe, niemrawe, jakże na nich polegać? – trzepała szybko, a jednocześnie z ciekawością przepatrywała przybyłych, aż wreszcie jej wzrok spoczął na panience, która właśnie z pomocą parobka spuszczała się z siodła. Na widok jej poszarpanej sukni staruszka pobladła jak chusta i pochwyciła ją w objęcia. – Perkotko, serce moje, co tobie? – Z lękiem dotykała jej włosów i twarzy. – Wejdźże do środka, ogarnij się, obmyj… – Powiodła ją ku wejściu.
Jejmość przymrużyła ze złością oczy.
– A ja tym chamom nie daruję! – wypaliła znienacka, jak gdyby dopiero teraz w pełni pojęła, co się wydarzyło. – Ilu pachołków we dworze? – zagadnęła najbliższego z parobków.
– Ośmiu. Starsza pani resztę w las posłała, ale prędko wrócą.
– To na co jeszcze czekasz? – ofuknęła go ostro. – Konie mi siodłać i w róg zadąć, żeby się tu duchem zlecieli. A mnie karabelę podać! Tę po dziaduniu!
Przemęka z przyjemnością patrzył, jak jej policzki różowieją z wściekłości, a oczy sypią skry. Poza Servenedyjkami w pustynnej krainie z rzadka oglądało się wojenne niewiasty i zdołał już niemal zapomnieć te szlachcianki, które siedziały na pograniczu w swoich obwarowanych dworach, gotowe zaświecić mieczem w oczy każdemu, kto sięgnie po ich ojcowiznę.
– Nie lękasz się aby waćpani? – zagadnął. – Niejednej białogłowie strach po oczeretach za zbójcami ganiać, choćby zbrojno i z gromadką pachołków.
– A kimże bym była – odęła wargi – jakby mnie na mojej własnej ziemi chamstwo miało zastraszyć? W mig ich siedzibę wytropim i wybierzem niby liszki z jamy. Waszmościowie zaś konie na podwórcu ostawcie, będzie o nie staranie – przykazała im na odjezdne. – W dworcu się wami zajmą, jak trzeba, wypocznijcie zatem, póki nie wrócę. I ani się ważcie w drogę ruszać bez pożegnania – dodała z zalotnym uśmiechem – bo bardzo urażona będę.
Od strony ganku szła już ku nim służebna w świeżo bielonym fartuchu, niosąc w ręku czyste ręczniki.
– Starsza pani na pokoje prosi. – Ukłoniła się zgrabnie przed przybyłymi. – Jeśli zechcecie się wasze mości przy studni umyć, zaraz usłużę. Pani kazała też rzec, że dla waszych ludzi znajdzie się kąt przy kuchni i miska ciepłej strawy. – Skinęła dłonią na przewodnika i Kostropatkę.
Kapłanowi zrzedła mina, kiedy pojął, że przydzielono mu miejsce między służbą, lecz nie oponował, gdy służebna poprowadziła Przemękę i Koźlarza do głównego wejścia. Przeszli przez ganek, spowity gęstą winoroślą i krzewami róż, a potem obszerną sień, gdzie na poczerniałych ścianach pyszniły się wiekowe portrety, zapewne czcigodnych antenatów gospodarzy. Stara szlachcianka czekała na nich w następnej izbie, przy stole. Na srebrnej tacy już naszykowano dzban i kubki. Obok leżał koszyczek z chlebem i misa krojonego mięsiwa, przybrana kwaszonymi ogórkami i cebulą.
Staruszka na ich widok z wysiłkiem podniosła się z krzesła i teraz Przemęka spostrzegł, że jest znacznie bardziej posunięta w latach, niż mu się wydawało na dziedzińcu, gdzie dodawała jej sił radość z odzyskania krewniaczek.
– Wybaczcież, waszmościowie, że was tak niepolitycznie witamy. Wyjawiła mi Perkotka, jak wiele wam zawdzięczamy, a ja, stara i głupia, ni słowa podziękowania nie rzekłam, jeno was na podwórcu zostawiłam. Ale to ze wzruszenia, że mi się szczęśliwie te najdroższe istoty do domu wróciły, bom już je na marach widziała. Lasy tu niebezpieczne. – Zawahała się. – Teraz wszakże siadajcie i jedzcie, boście pewnie zdrożeni i głodni, a powiadał mąż mój nieboszczyk, że wilkowi i głodnemu chłopu niemiłe są gadki.
Nalała im w kubki trunku i po izbie rozeszła się bogata woń piwa grzanego z korzeniami. Przemęka jadł, ukradkiem rozglądając się po wnętrzu. Pomieszczenie było stare i skromnie wyposażone w meble, ciężkie i w dawnym stylu, ale gdzieniegdzie odnajdował wzrokiem jakiś kosztowny przedmiot, czy to skrzyneczkę inkrustowaną macicą perłową, czy serwetę haftowaną srebrną nicią. Na zastawie z litego srebra pysznił się herb i siwowłosy wojownik wprawdzie nie umiał go rozpoznać, ale podobny znak dojrzał na portretach w sieni. Jednakże ślady świeżego bogactwa i dworskie obyczaje świadczyły, że gospodarze wiele czasu spędzają daleko stąd, w miejscach, gdzie łatwiej pomnożyć majątek i zdobyć wpływy wśród wielkich tego świata.
– Więc powiadacie, pani, że okolica zdradliwa – zagaił, zaspokoiwszy pierwszy głód. – Tedy z krewniaczki waszej niepłochliwa niewiasta, skoro z jednym pachołkiem na wozie pełnym dobra w drogę się wypuściła.
Starowinka, która podparłszy brodę na ręku, dotąd z zadowoleniem przyglądała się jedzącym, uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Ona przy dworze chowana, tutejszych niebezpieczeństw nieświadoma, przy tym gorącej krwi i czasami zbyt prędka. No, ale dobre z niej dziecko – usprawiedliwiła ją zaraz. – Jak się tą sierotą zajęła, to niejedna by i o własną córkę tak nie dbała.
– Śliczna panienka – zgodził się wojownik – i znać, że w karności chowana.
Przez twarz staruszki przemknął wyraz zmieszania.
– Ot, pobłogosławili bogowie. – Odwróciła wzrok. – A wedle tego, co w lesie, to strzeżcie się waszmościowie w drodze, bo gadają ludzie, że szczurzy znów niespokojni, pod wioski w górach podchodzą.
Od drzwi dał się słyszeć stukot chodaków i do izby weszła służąca z pękatą wazą i chochlą. Postawiła ją na stole i na znak pani oddaliła się spiesznie.
– Nalewajcież sobie, waszmościowie – zaprosiła gospodyni. – Żadnych ceremonii nie czyńcie, bom za stara po temu.
– Tedy powiadacie, pani, że się szczuracy burzą? – powtórzył w zadumie Przemęka. – Osobliwa to nowina i groźna.
Starowinka ściągnęła wargi, a spojrzenie jej zamglonych oczu nagle się wyostrzyło.
– Tak już przed nawałnicą bywa, że się niebo kłębi – rzekła z ironią. – Zwyczajna rzecz. Książę Evorinth w Spichrzy zbroi się i Servenedyjki zaciąga, pomorscy kapłani po górach szpiegują, nawet kupczykowie wiergowscy mury wokół miasta wzmacniają. Żaden dziw, że i szczuracy chcą w zamieszaniu uszczknąć coś dla siebie. A nikt nie wie, na jaką stronę szczęście przeważy, gdy się ta zawierucha raz na dobre rozpocznie.
– A tutaj ziemie czyje? – zapytał Przemęka, łowiąc łyżką grube kawały sera, którym okraszono polewkę. – Trudno się w tym wędrowcowi wyrozumieć, bo ludzi na ścieżkach nie widać, komór celnych nie masz, a kamienie graniczne mchem porosły. Jeno czasami stare słupy oglądałem, co je jeszcze Vadiioned kazał stawiać.
– Ano – starowinka pokiwała głową – kopiennickie tu było władztwo, ale kiedy upadło, raptem wiele się rąk po nie wyciągnęło. I książę ze Spichrzy tenutę chciał od nas ściągać, i żalniccy kniaziowie o swoje się dopraszali, i szczuracy ziemie pustoszyli. A ostatnimi czasy nawet wiergowskie pospólstwo jakieś stare pergaminy pokazuje, że niby to z dawien dawna spuścizna ich świątobliwej księżniczki.
Wojownik uśmiechnął się, bo z tonu pani jasno wynikało, w jak głębokiej pogardzie ma łapczywych sąsiadów.
– A naprawdę?
– A naprawdę każdy u siebie rządzi. Ot, widzisz waszmość – trąciła paznokciem herb na srebrzystym dzbanie – wszyscy my zasiedziała szlachta, od wieków do niezależności nawykła. W wielu książęca krew płynie, ale też po zgonie Vadiioneda niezmierna mnogość książąt porodziła się w Górach Żmijowych, a każdy zacniejszy od innych. Czasami prawdziwie jedni nad drugich wyrastają, ale nikt swojej woli reszcie nie potrafi narzucić. Teraz coś na księcia Piorunka się oglądają, bo śmiały pan i rzutki, lecz nie jest to wielki włodarz, jacy niegdyś bywali, więc i jego czas minie.
– Cóż tedy…?
Pani zaśmiała się skrzekliwie.
– Kto to wie? Mnie nie pytajcie, ja jeno zgrzybiała niewiasta, co siła złego widziała, więc, ot, jako kruk kraczę. Ani chybi wszystkich nas na koniec wiergowskie chamstwo wykupi. Pożenią się z naszymi córkami i kupieckie swe gmerki na murach wycisną. Koźlarz podniósł głowę znad miski.
– Tego nigdy nie było i być nie może – odezwał się naiwnym głosem wiejskiego chłopaka, któremu pierwszy raz odsłoniono ponure tajemnice świata.
Starowinka spojrzała na niego pobłażliwie.
– Czemużby nie? Oni rosną w siłę, my zaś coraz niżej upadamy, na dodatek naśladować ich próbując. Nawet syn mój rodzony więcej przy dworze przebywa niż w rodzinnych włościach. Przy tym bynajmniej nie zasiada u księcia w radzie ani z wielkimi panami się nie znosi, tylko wzorem kupców warsztaty pod murem miejskim kazał pobudować. – Zmarszczyła się z niechęcią. – Wykładasz sobie, waszmość? Jakby tego zabrakło, szpiegów raz po raz do Książęcych Wiergów wysyła. Nic słuchać nie chce, że mu podobne zajęcie nie przystoi. Pieniądz trzeba gromadzić, matuchno, powiada, bo coś ostatnimi czasy owce w naszych górach złotym runem nie porosły.
Przemęka zerknął na nią ze świeżym zainteresowaniem. Owszem, słyszał to i owo o wiergowskich tkalniach, foluszach i farbiarniach, a Spichrza z tradycji była siedzibą wielkich kupieckich rodów i niejedna bankierska fortuna kryła się za ciężko kutymi wrotami kamienic z żółtego piaskowca. Ale wojownik nie sądził, że i szlachta Przerwanki zaczęła się parać rzemiosłem.
– Sam z bydła żyję – mruknął, gdy gospodyni popatrzyła ku niemu wyczekująco.
– Bo taka turzniańska tradycja! – ofuknęła go. – A nasza tradycja, żeby wielki pan był pan co się zowie, nie zaś byle kramarz. Żeby ziemi pilnował i na rodzinę baczył, jak bogowie każą. Ale mój syn woli z majstrami po warsztatach latać i tkaczom do krosien zaglądać. I co mu z tego przyszło? – Wyciągnęła triumfalnie palec. – Ano tyle, że się w podzięce za łaskawość chamstwo zbuntowało i warsztaty popaliło!
– Nie może być! – obruszył się Przemęka. – Nie dopuściłby chyba książę Evorinth podobnej obrazy.
– Cóż to księcia obchodzi? Zresztą nie on prawdziwie we Spichrzy włada, jeno jego pani matka i ten chudy klecha, Krawęsek ze świątynnej rady. A im nawet po myśli, że motłoch komuś zakłady z dymem puści, jako że w książęcych warsztatach też tkacze siedzą i większy popyt na ich sukno nastanie. Niby się spichrzańscy pachołkowie po pogorzelisku kręcili i podżegaczy szukali, ale w końcu tylko co sprawniejszych mistrzów wyłapali. I nie po to bynajmniej, aby ich na dusienicach wieszać, jeno żeby sekrety owych mechanicznych tkalni wyjawili. Ot, znikąd sprawiedliwości – dodała gorzko, bo bolała ją utrata dobytku, choćby i znienawidzonego.
– Mechanicznych? – Książę powtórzył powoli, jakby obracał na języku nowo usłyszane słowo, usiłując rozgryźć jego sens. – Cóż to, na bogów, znaczy?
Pani machnęła ręką, chcąc zbagatelizować wyznanie, które wyrwało się jej we wzburzeniu i nieroztropnie.
– At, błahostka. Jest z dawien dawna między alchemikami gadka, że niby można z gliny ulepić człeka, co jeśli mu się w usta wetknie tabliczkę z zaklęciem tajemnym wypisanym, jak żywy chodzić będzie i spełniać rozkazy.
Wojownik pokręcił z przyganą głową.
– Czegóż to ludzie nie bajają. Aż dziw bierze słuchać.
– Klechdy to jeno dla dzieci nierozumnych – odparła starowinka. – Podobnież alchemicy od wieków rozmaite machiny z drewna i metalu tworzą, co wzorem ptaków w niebo się potrafią wzbijać i jak konie po ziemi kroczyć. Że zaś są ludzką ręką zrobione i pozór życia mają, zowią je mechanicznymi.
– A widział je ktoś kiedy? – zapytał z powątpiewaniem Przemęka.
Gospodyni znów zaśmiała się skrzekliwie.
– Skądżeby znowu. Za to wielu alchemików oglądano na stosach, jak się żywcem za herezje piekli. Kapłani zgodnie uczą, że jest grzechem okrutnym te mechaniczne machiny czynić, bo stanowią one naśladownictwo i szyderstwo z żywych boskich tworów.
– I są kapłani w swoim prawie – zgodził się siwowłosy. – Ale rzeknijcie mi, pani, cóż to ma wszystko z waszym synem wspólnego? Wszak nie mieszałby się chyba w obmierzłe alchemickie herezje.
Staruszka z niechęcią ściągnęła wargi. Najwyraźniej wcale nie miała ochoty odpowiadać.
– Jest taki alchemik w Książęcych Wiergach – odpowiedziała wreszcie z westchnieniem. – Lat temu parę przypałętał się nie wiedzieć skąd i teraz mistrzem Szmudruchem go zowią. Kupczykowie wielce go poważają, bo umny podobno niezmiernie i osobliwą ma do rzemiosła smykałkę, więc im raz po raz coś w foluszu czy garbarni podpowie. Syn mój, przez te tkalnicze warsztaty nieledwie będąc opętany, zrazu dobrym słowem i obietnicą sowitego zarobku próbował go do siebie przywabić. Ale hultaj odmówił. – Ze złością stuknęła w stół srebrną łyżeczką. – Miał jednak ucznia, co o nim wszyscy mówili, że zdolny nad podziw i wkrótce samego mistrza geniuszem przewyższy. Tedy syn go przekonał, że lepszy los sobie zgotuje, jeśli we własnej pracowni osiądzie. I chytry chłopak czmychnął z Wiergów do naszych włości.
– Nader zmyślnie – pochwalił Przemęka. – Dopiero się kupczykowie zżymali.
Ale gospodyni wcale nie wyglądała na zadowoloną.
– Et, co tu waszmość prawisz? – fuknęła. – Nie należało się w ogóle brać do tego kupieckiego interesu. Bo chłopak, owszem, przylazł i ponoć wielce był wprawny w tym alchemickim fachu. Po warsztatach chodzili, krosna badali, aż z tego badania do takiej komitywy przyszli, że alchemik pod pańskim dachem sypiał, z państwem jadał i z nimi w karecie jeździł! – urwała, posapując przez nos z oburzenia. – Głowę synowi do reszty zamącił. Machiny nowe budował, dźwignie jakoweś, pedały i przekładnie sporządzał. Zresztą kto by się w tym wszystkim wyrozumiał? Dość, że tkalnię szykował, jakoby do klatki podobną, co by w niej tkacz siedział i jeno te pedały przyciskał, a sukno sam warsztat robił. Ot, ludzka pustota. – Machnęła ręką, by uciąć dalsze pytania.
– Ale je zbudowali? – odezwał się z niedowierzaniem książę. – I prawdziwie tkało?
Pani popatrzyła na niego wyniośle.
– A skądże mam wiedzieć? Przecież mnie nie korciło tę nikczemność oglądać. Coś wszelako sklecili, bo radość w domostwie nastała, syn jak paw dumny chodził. A w dwie niedziele później majstrowie z petycyją przyleźli, by te nowe warsztaty precz wywlec, bo się tkacze burzą, że przez machiny bezbożne, co bez ustanku pracują, dla nich zajęcia zbraknie. Wprawdzie syn delegację przepędził, lecz już następnej nocy ogień tkalnie strawił. Jeden z tego pożytek – surowo zacisnęła wargi – że się w pożarze i alchemik uwędził. Szkoda jeno, że tak późno.
Przemęka wymienił z księciem ukradkowe, rozbawione spojrzenie. Stara dama aż kipiała niechęcią.
– Widzę, że straszliwie wam zalazł za skórę, skoro mu i po zgonie nie odpuściliście – spróbował zażartować wojownik.
Staruszka przechyliła głowę i starannie upchnęła pod czarnym wdowim czepcem jakiś niesforny włosek.
– Chamstwo się nie powinno z lepszymi od siebie mieszać. Wszak sami waszmościowie rozumiecie, że z tego nieszczęście być musi. I u nas było.
– Można pobudować nowe warsztaty – zauważył z przekorą Przemęka. – Drewna po lasach dosyć.
– Furda mi te warsztaty! – uniosła się. – Przestańcież waszmościowie w kółko o nie pytać. O gorszą przewinę chodzi. O naszą Perkotkę.
– A cóżże ona ma z tym wspólnego? – zadziwił się najemnik.
– Nie powiadajcie mi, że panna też powzięła skłonność do tkalni i przekładni.
– Nie… – Starowinka urwała i patrzyła bystro na gości, szacując, jak wiele im rzec, a co zataić. – Ale przyznacie, że z młodym i gładkim alchemikiem już insza sprawa.
Przemęka spuścił oczy i grzebał łyżką w misce, usiłując nabrać pojedyncze jagły. Nie wiedział, jak skwitować owo niezwykłe wyznanie.
– Domowa to troska i zgoła wstydliwa – ciągnęła gospodyni.
– Nigdy bym nią waszmościom głowy nie zaprzątała, gdyby mi dziewka nie wyjawiła, że już wam moja synowa słodzić po drodze zaczęła i w gościnę zapraszać. A nie jest rzeczą godziwą fortelem uczciwych ludzi zwodzić – opuściła łokcie na stół, podparła brodę na dłoniach i nie odejmowała spojrzenia od twarzy Przemęki – zwłaszcza jeśli się im wiele zawdzięcza. Dlatego w oczy wam rzeknę, że alchemik zbałamucił dziewczynę, z dworuśmy ją wywieźli i w głuszy trzymamy, póki nie zlegnie. Potem się dziecko uposaży jak trzeba i jakiejś poczciwej, bezdzietnej rodzinie odda na wychowanie, coby mu krzywda nie była, a kiedy do lat przyjdzie, urząd jakiś się mu wynajdzie i ziemię nada.
– Wielce szlachetny postępek – pochwalił wojownik.
Wiedział skądinąd, że w wielu szlachetnych rodach bękarcięta chowano w czeladnej izbie lub w stajniach, między psami, a kiedy tylko od ziemi odrosły, wyprawiano precz z bochnem chleba i połciem słoniny w zawiniątku na plecach.
– Gdzieżby tam szlachetny – odparła ze smutkiem. – Nigdy sobie nie wybaczę, żem tej sieroty nie upilnowała i przed nieszczęściem nie ustrzegła. Ale dla tej tylko przyczyny o naszej zgryzocie prawię, żebyście waszmościowie wiedzieli, że nie dla was Perkotka. Bo synowa moja, choć wielce zacna niewiasta, wstyd próbuje co prędzej zmazać i pannę z domu odesłać, żeby jej swym grzechem w oczy nie kłuła. A ja nie dozwolę! – Zacisnęła zęby. – Nie weźmie jej byle przygodny golec, co się na drodze trafi!
Przemęka poruszył się niespokojnie na krześle, bo nie chciał się ze starowinką swarzyć, lecz jej ostatnie słowa były obcesowe, wręcz obraźliwe.
– Czas nam jechać. – Zebrał z ławy czapkę. – Kornie za gościnę dziękujemy waćpani.
Gospodyni uśmiechnęła się nieoczekiwanie. Uśmiech ten rozjaśnił całą jej twarz, wygładził zmarszczki i sięgnął aż do oczu, gdzie wypełzłe niebieskie tęczówki błysnęły przelotnie czystym błękitem – za młodu, a zapewne i długo później, musiała być piękną kobietą.
– Czy macie mnie za głupią, waszmościowie? – odezwała się miękkim szeptem, wychylając się ku nim nad stołem. – Czy nie zastanowiło was, dlaczego się wam z godności nie opowiadam, ni was o imię nie pytam, jak obyczaj każe, kiedy się kogoś w dom prosi?
Na jej ustach nadal błąkał się nikły grymas rozbawienia i siwowłosy wojownik poczuł, jak nieprzyjemny dreszcz pełznie mu wzdłuż grzbietu.
– Co kraj, to obyczaj, pani. – Książę podniósł głowę znad miski i również uśmiechnął się nieznacznie. Mówił teraz starannie, a z jego głosu bez śladu zniknęło turzniańskie przeciąganie wyrazów. – My tu okolicy nie znamy.
Niepokój Przemęki wzmógł się jeszcze bardziej. Zgadywał już, co się stało.
– Tuszę, że będzie wam dany czas, abyście ją poznali. – Gospodyni, wciąż półgłosem, zwracała się teraz tylko do Koźlarza. – Pomówiliśmy sobie, jak pani we dworze z turzniańską szlachtą. Służba, co nasłuchuje pod drzwiami, wszystko zaświadczyć może. Lecz pozwólcie teraz, że jak zwyczajna babka kilka słów rzeknę wybawicielom, z rodu ni imienia nieznanym, moich ukochanych krewniaczek. Otóż za kuchniami znajdziecie w ostrokole furtkę, a za nią kmiotek z końmi czeka. Chłopina jest stary sługa, jeszcze z tych, co ich tutaj mąż mój nieboszczyk osadzał. Przeprowadzi was wiernie do Wiergów czy gdzie tam jedziecie. – Machnęła ręką, widząc, że Przemęka zbiera się do odpowiedzi. – Nic mi więcej nie mówcie. Nie przystoi mi wiedzieć.
– Dlaczego? – zapytał niemal bezdźwięcznie książę. – Dlaczego to czynicie, pani?
– Bom stara! – Zaśmiała się. – Dość stara, by chęci swej folgować i nie bać się niebezpieczeństw. Nadto… – zawahała się. – Był tu dwie niedziele temu kapłan z żalnickiej dziedziny, a trzeba wam wiedzieć, że synowa moja po tamtej stronie granicy posiadłości ma zacne i w przyjaźni z nimi żyje. Lepiej tedy, byście nie czekali we dworcu, aż się z tego polowania na zbójów wróci. Jeśli – dodała jeszcze ciszej – prawdziwie jeno o polowanie na zbójów idzie.
Książę podniósł się od stołu i sięgnął po miecz, który odpasany, spoczywał na stołeczku.
– Tak i mnie się zdaje – rzekł. – Niech wam bogowie nagrodzą, pani.
Staruszka jednak powstrzymała go. Dała gestem znak, aby się przybliżył, i wyciągnęła dłoń ku rękojeści miecza.
– Pomnę – wyszeptała, gładząc gałkę – kiedy mnie, dziecięciem jeszcze, ojciec do Rdestnika zawiózł. Wojowaliśmy wtedy z żalnickim władcą, a on w poselstwie jechał. I jakoby dziś pomnę miecz, który noszono przed kniaziem… Niech was bogowie prowadzą, panie.
Koźlarz delikatnie zabrał ostrze, nie usiłując dłużej udawać, że ma się za pośledniejszego stanem. Przemęka wszakże, powodowany impulsem, który sam nie do końca rozumiał, przyklęknął przed starą panią i ucałował jej palce, pokryte siną siateczką żył. Uśmiechając się znowu, położyła mu dłoń na głowie, jakby udzielając błogosławieństwa.
– Niełatwa to rzecz na młodych mieć uważanie – powiedziała, po czym przywołała służebną, aby wywiodła ich na dziedziniec, gdzie srodze zeźlony kapłan przechadzał się już przed gankiem.
Tego samego dnia, kiedy obozowali w osłoniętym od wiatru wądole, a od posłania Kostropatki dobiegało już błogie chrapanie, Przemęka uniósł się na łokciu i popatrzał na księcia. Koźlarz nie spał, siedział przy dogasającym ogieńku, a ostatnie płomyki rzucały zmienne cienie na jego twarz, wyostrzając rysy i pogłębiając bruzdy pod oczami.
– Przydałoby się więcej rozmysłu – zaczął powoli wojownik, bo znał dobrze swego wychowanka i wiedział, że nie bez przyczyny popadł w ten dziwny, milczący nastrój – a nie na byle wrzask niewieści z pomocą ruszać. Nazbyt nas wiele podobna miękkość serca może kosztować. Nadto jego – wskazał brodą na kapłana, który właśnie poruszył się niespokojnie na derkach – nie jestem pewien.
– Jemu akurat dobrze się przysłuży – odparł Koźlarz – jeśli wreszcie pojmie, czym jest Sorgo i czego potrafi dokonać. Ale rację macie, niedobra to rzecz, żeśmy znów ludziom w oczy weszli.
Przemęka skinął głową: nie oczekiwał tłumaczeń ni przeprosin, a przywykł, że do zwierzeń książę się nie kwapił.
– A może Wiergi ominąć? – zastanawiał się w głos. – Niby tam port ludny, a łatwiej się w tłumie ukryć. Ale są też w lasach przystanie, gdzie promy przybijają. A nuż tam bezpieczniej na pokład wejść?
– Nie. Trzeba do Wiergów zajechać. Choć skoro nas ścigają… – Koźlarz namyślał się przez chwilę – zdałoby się wcześniej jego – machnął ręką w stronę posłania Kostropatki – na statek wsadzić. W Spichrzy się znowu spotkamy, ale tu zbyt go łatwo rozpoznać.
– Co i nam samym łacno się może w Wiergach przydarzyć – mruknął pod nosem Przemęka. – Po cóż tam leźć? – dodał ze złością, bo choć nie miał wielkiej nadziei przekonać wychowanka, przecież martwiła go ta niezrozumiała nierozwaga.
– List chcę siostrze wysłać – oznajmił krótko.
Wojownik zacisnął wargi. Niepokoiło go spotkanie z kulawą księżniczką, która dorastała u boku Wężymorda na dworze pełnym pomorckich kapłanów. Nie spodobał mu się ten pomysł już wówczas, kiedy Koźlarz odnalazł w pustynnej twierdzy przykurczonego pod brzemieniem lat i nieomal ślepego mistrza Kośmidra, niegdyś żalnickiego alchemika, i namówił starca, by napisał do dziewczyny, która była córką jego ulubionej uczennicy. Ale książę nie poradził się w tej sprawie opiekuna, choć w wielu innych pilnie słuchał jego słów i ufał mu tak dalece, że wysyłał go w podróże, aby własnymi oczy sprawdził, co pod ich nieobecność zmieniło się w Krainach Wewnętrznego Morza. O siostrze jednak nigdy nie chciał mówić, chociaż stary zagadywał go czasem o wieści, które pod pozorem alchemicznych formuł przybywały z wietrznej Uścieży i dworu Wężymorda. I tylko niekiedy Przemęka widział w jego twarzy zadawniony żal.
Płatki popiołu, wciąż czerwone od ognia, unosiły się znad głowni i, wirując, gasły na wietrze. Kożlarz wciąż siedział z głową wspartą na dłoni i milczał. Zrezygnowany Przemęka ułożył się na posłaniu, lecz kiedy z wolna zaczął go morzyć sen, książę odezwał się niespodziewanie.
– Widziałem Iskrę – rzekł cicho.
Wojownik spróbował przemówić, lecz nie zdołał wydobyć ni słowa. Lęk zacisnął mu gardło.
– Dawno temu – mówił mężczyzna, nadal wpatrzony w żar – zapędziliśmy się z kohortą Org Ondrelssena na północ, za Orrth i jeszcze dalej, gdzie kiedyś śpiewali żmijowie. I tam, przy źródle, które niegdyś było radością i życiem, a stało się śmiercią i zapomnieniem, zobaczyłem Iskrę. Przyszła do mnie po żebrze martwego żmija, lecz sama była żywa – jeśli może być żywa boginka, która sieje zagładę wśród bitwy – i popatrzyła mi w twarz. Nigdy nie zdołałem wymazać tego spojrzenia z pamięci.
Przemęka uniósł dłoń, aby obetrzeć zimny pot z czoła, i dostrzegł, że jego powyginane, sękate od topora i miecza palce drżą niczym w malignie.
– To stało się wiele lat temu – rzekł ochryple. – W innym życiu. Daleko stąd.
Książę nie poruszył się. Nawet nie spojrzał ku niemu.
– A potem, na Tragance – ciągnął, jakby nie dosłyszał słów towarzysza – zdało mi się, że zobaczyłem ją znowu, że zza twarzy zwykłej najemniczki wyjrzało ku mnie oblicze wichrowej sevri, młodszej siostry bogów. Ale Iskry nie chadzają nierozpoznane wśród śmiertelnych, więc odepchnąłem od siebie tę myśl i rzeczy potoczyły się naprzód. Aż do Przełęczy Skalniaka.
Na kolanach trzymał miecz. Choć mrok zapadał coraz gęstszy, Przemęka widział jego palce, zaciśnięte kurczowo na pochwie Sorgo. Nagle przypomniała mu się niedawna walka, również w ciemnościach, na podobnej górskiej ścieżce – roztańczone ostrza i blada twarz dziewczyny, która nosiła obręcz bogini. Zapewne wykrwawiła się na chłodnych od rosy kamieniach. Myślał o jej śmierci ze smutkiem, jakim zawsze przejmowała go utrata godnego wojownika. Ale nic więcej.
– Jej krew była czerwona – powiedział, starając się opanować niespokojne kołatanie serca. – I konała jak człowiek.
Koźłarz powoli skinął głową.
– Być może – odparł po chwili. – Lecz teraz widzę w twarzach innych kobiet jej twarz, a jej głos przyzywa mnie z głębi płomieni.