ROZDZIAŁ 24

Marchia obracała w palcach prawie już pusty kubek. Wino, choć mocne i zaprawiane gorzałką, dzisiaj zaledwie gasiło pragnienie, nie dając żadnej wesołości. Ponieważ jednak Trzpień przypatrywał się jej bacznie, przepijała do niego mężnie i odpowiadała na dobroduszne zaczepki jego nielicznych towarzyszy. Była w izbie jedyną białogłową. Zwykle wokół żebraczego starosty pałętało się kilka dziwek, ale on nie miał zwyczaju przypuszczać ich do konfidencji, a w przeddzień Żarów miasto oferowało zbyt wiele możliwości zarobku, by ktokolwiek – żebrak czy ladacznica – obijał się bezczynnie w gospodzie. Dlatego Trzpień pozostawił sobie tylko paru przybocznych, wielgachnych chłopów. Na wypadek gdyby jakiś inny herszt postanowił skorzystać z okazji i utrupić go po cichutku, nosili nabijane żelazem pałki i ukryte wśród przyodziewku długie noże.

Na znak Trzpienia oberżysta znów napełnił kubki. Żebraczy starosta przyglądał się z aprobatą, jak Marchia duszkiem wychyla trunek.

– Żłopiesz niby furman, moja panno – zakpił bez złośliwości. – Zda mi się, że mąż będzie miał w tobie przy dzbanie nie byle przeciwnika.

Dziewczyna uśmiechnęła się z wysiłkiem. Wiedziała, że opryszek lubi ją – oczywiście na swój sposób i póki mu się to opłaca. Gdyby ktoś mu zaoferował dobrą cenę, bez namysłu kazałby jej skręcić kark, wrzuciwszy ją wpierw do komórki, aby żebracy poswawolili sobie do woli. Trzpień nie zwykł przegapiać choćby najmniejszej korzyści.

Teraz jednak wydawał się kontent. Nie dopytywał się nawet natrętnie, co ją sprowadza, a Marchia zwlekała, dziwnie strapiona wypadkami dzisiejszego poranka. Bała się. Wprawdzie i wcześniej zdarzało się jej najmować zbirów, ale tym razem szło o księżniczkę. Dziedziczkę tronu Żalników i zakładniczkę osławionego Wężymorda. I służka rozumiała wyśmienicie, że śmierć Zarzyczki nie przejdzie bez echa.

– No, nie wzdychaj mi tu, panna, i jak cielna krowa nie stękaj. – Trzpień zniecierpliwił się w końcu. – Coś taka struta, jakbyśmy mieli samą księżnę Egrenne trzepnąć? – Zarechotał głośno, rad z własnego konceptu. – Niby czemu nie? Jeśli zapłata będzie stosowna…

– Zapłata będzie stosowna – służebna rzuciła na blat trzos, prawie tak długi jak jej przedramię – bo drugie tyle po robocie dostaniecie.

Trzpień spoważniał, w lot pojmując, że sprawa jest niebłaha.

– Kogo zatem? – Zważył w dłoni wypchaną sakwę.

– Zarzyczkę – odparła Marchia. – Żalnicką księżniczkę.

W ciszy, jaka zapadła w gospodzie, wyraźnie dało się słyszeć brzęczenie much i ciurlikanie trunku przelewającego się w trzewiach Trzpienia.

– A to mi siurpryza – rzekł powoli żebraczy starosta. – Aż zadziwienie bierze, ilu możnych tego świata pęta się dzisiaj po ulicach naszej biednej Spichrzy.


* * *

Kiedy Jaszczyk wpadł do gospody przy szpitalnym murze na tyłach klasztoru Cion Cerena, w środku wciąż biesiadowało zaledwie kilku jałmużników. Rozejrzał się trwożliwie, czyi tu nie dotarł któryś z poszukujących go zbirów. Na szczęście dostrzegł jedynie stałych bywalców, nie rozpoznał tylko dziewczyny przy Trzpieniu. Nie wyglądała na jedną z ladacznic, które pętały się wokół żebraczego starosty, jej suknia nie odsłaniała zbyt wiele, nadto siedziała z dala od gospodarza, na samym skraju ławy. Herszt słynął z ostrożności i z pewnością nie dopuściłby do siebie nikogo obcego, tak więc po krótkim namyśle Jaszczyk uznał, że nie musi się jej obawiać. Na wszelki wypadek przemknął boczkiem w głąb izby, gdzie spodziewał się w końcu ujrzeć człeka, którego od rana na darmo poszukiwał.

Nie znalazł go tam jednak. Zagadnięty oberżysta wzruszył obojętnie ramionami i bez słowa poczłapał dalej. Nie żywił szczególnego szacunku dla wyrostka, który zachodził tu rzadko i skąpił grosza na garniec piwa. Zeźlony Jaszczyk opadł na stołek i począł nerwowo gryźć kłykcie. Dwaj pleczyści kamraci Trzpienia przypatrywali się temu z kpiną, wymieniając po cichu złośliwe domysły, co też mogło tak dalece poruszyć chłopaka. Jego służba u kapłana Zaraźnicy od dawna wzbudzała tutaj plugawe przypuszczenia, toteż policzki Jaszczyka czerwieniały coraz bardziej. Wreszcie nawet Trzpień nie wytrzymał i skinął na karczmarza. Jego towarzyszka śmiała się otwarcie.

– Dajże no dzieciakowi kubek, wszak widać, że potrzebuje trunku! – zakrzyknął.

Chcąc nie chcąc, Jaszczyk podreptał do stołu herszta. Choć głowę miał zaprzątniętą własnymi zmartwieniami, rozumiał, że jeśli istotnie polowała na niego szajka Niecierpka, nie powinien zniechęcać żebraczego starosty, który w razie czego mógł go wziąć w obronę przed hyclami. Wychylił szybko kubek i wymamrotał kilka słów podziękowania.

– Cóżeś to taki markotny, dziecino – zagaił żartobliwie Trzpień – jakoby ci ktoś ogona przydeptał?

– A z czego tu się cieszyć? – wybuchnął chłopak. – Szczuracy na miasto idą, powroźnicy ludzi na ulicach chwytają, a na mnie nastaje szajka Niecierpka.

Przywódca spichrzańskich jałmużników uniósł brwi, słysząc imię znienawidzonego rywala. W tejże samej chwili do gospody wpadł zadyszany chłopczyk, liczący sobie najwyżej półtuzina lat. Zapewne służył żebraczemu bractwu za gońca, bo przemknął się w biegu między strzegącymi drzwi drabami, oni zaś nie uczynili ni jednego gestu, aby go zatrzymać.

– Czerniec wiadomość przesyła – wychrypiał, przypadłszy do Trzpienia – że ją znalazł przy książęcym trakcie, wedle Płaczki.

Herszt spojrzał wymownie na dziewczynę, lecz żadne z nich nie uznało za stosowne wytłumaczyć czegokolwiek Jaszczykowi. Trzpień przywołał skinieniem jednego z oprychów i szeptał z nim przez moment.

– Zmykaj, panna – zwrócił się do towarzyszki, po czym zepchnął ją bezceremonialnie z ławy i poparł słowa klepnięciem w tyłek. – I rzeknij swojej pani, że wnet się sprawa rozstrzygnie.

– A ja? – Jaszczyk chciał krzyknąć, lecz gardło nagle odmówiło mu posłuszeństwa i wydobył z siebie jedynie żałosny skrzek.

Trzpień spojrzał na niego z takim zdumieniem, jakby zobaczy} dębowy stół, co raptem stanął dęba i galopem począł uciekać z gospody. Ale chłopak nie potrafił się dłużej powstrzymać. Napędzane strachem słowa wydobywały się z niego jakby poza udziałem woli.

– A dla mnie Suchywilka znaleźć nie łaska? – zawodził piskliwie.

– Lepiej wam ode mnie dziewka zapłaciła, że wcześniejszej roboty zaniedbujecie? Czy też zwyczajnie gładką gębą was omamiła?

Na szczęście przywódcy żebraków dopisywał humor, przypatrywał się zatem chłopakowi raczej z uciechą niż irytacją.

– No, podobno Zaraźnica, co jej ze swoim panem służycie, też bardzo gładka pani – odparł pogodnie. – W każdym razie ja na jej urodę nic złego nie rzeknę. Zanadto się lękam, żeby mi się potem w morowym płaszczu nie ukazała.

– I dobrze, że się lękacie! – ofuknął go Jaszczyk. – Bo ona dri deonema do Spichrzy przysłała i z jego poruczenia Suchywilka szukacie. Tropcie go zatem, a nie jakiejś powsinodze przysługi czyńcie – dokończył, łypiąc ze złością na dziewczynę.

Ona zaś stała jak wryta, z szeroko wytrzeszczonymi oczami, i dopiero jej zdumienie uświadomiło Jaszczykowi, co naprawdę oznaczają słowa, które przed chwilą wypowiedział. Przeniósł bezradny wzrok na Trzpienia. Ten tylko skrzywił się sarkastycznie.

– Popiałeś sobie, koguciku, i dosyć – syknął przez zaciśnięte zęby. – Siadaj teraz na rzyci i Szydła czekaj. Ty zaś – odezwał się do dziewczyny – nogi bierz za pas, pókim dobry, bo mnie powoli zaczynają mierzić te wszystkie sekrety i spiski. Suchywilk, żalnicka księżniczka, dri deonem… – Potrząsnął głową. – A na co mnie to wszystko? Czyja z poczciwego rabunku nie wyżyję?


* * *

Gierasimka wyszła na galeryjkę i łzy stanęły jej w oczach. Mały balkonik wykusza szczelnie obrosła winorośl i pnące róże, które zwieszały się z drewnianego dachu do balustrady, przesłaniając gości przed wzrokiem przechodniów. Rozchyliła je i ujrzała w górze ponad miastem wysmukłą wieżę Nur Nemruta oraz jasne mury książęcej cytadeli. Wiatr poruszał wiotkimi gałęziami i czerwone, zachodzące słońce przeświecało do wnętrza komnatki poprzez wielkie, przeszklone okna. A kwiaty, jak zwykle tuż przed zmierzchem, pachniały oszałamiająco. Ujmując w palce delikatną łodyżkę białej róży, pomyślała, że to wszystko, cały dzisiejszy dzień jest zaledwie snem, ona zaś obudzi się niebawem w swej zawilgłej celi pod uścieskim przybytkiem i co prędzej pobiegnie do studziennego kołowrotu nabrać wody do szorowania podłóg. Bo podobne historie – ten złotowłosy chłopiec, ten pokój wypełniany wonią róż, słodkie wino i widok błękitnych dachów najpiękniejszego miasta Krain Wewnętrznego Morza – po prostu nie przydarzały się córkom rybaków z osad zagubionych wśród Wysp Hackich, dwa pokolenia temu podbitych przez Pomort i poddanych pod zwierzchność Zird Zekruna.

– Co się stało? – Chłopak stanął tuż obok.

Nie dotknął jej jednak, mimo że rozmiar galeryjki wymuszał bliskość, więc nie potrzebowałby wielu wymówek, by otrzeć się o nią albo wręcz objąć ramieniem. Teraz, kiedy wyszli na zewnątrz, pijackie rumieńce powoli spełzały z jego twarzy.

– Myślałam o ojcu – powiedziała cicho. – Nigdy nie widział podobnego miasta.

Skinął głową, niezdziwiony, bo przecież od dziecka powtarzano mu, że w całym wielkim świecie nie ma miejsca, które mogłoby się równać ze Spichrza.

– Skąd wiedziesz swój ród?

Roześmiała się.

– Nie będziesz znać nazwy mojej wioski. Czasami, kiedy wiatr znad czerwienieckiego brzegu zdaje się wywiewać wszystkie myśli, nawet my sami ją zapominamy. To na północy – wyjaśniła, kiedy wpatrywał się w nią ze zdumieniem. – Za Wyspami Hackimi.

– Tam, gdzie kiedyś chadzali żmijowie – powiedział, zaskakując ją całkowicie.

Jakże bowiem miałaby przewidzieć, że właśnie tutaj, tak daleko na południu, ktoś rzuci jej w twarz cząstkę dziedzictwa, którego ją pozbawiono. Na moment zaparło jej dech i jedynie spoglądała na Nacmierza, zupełnie bezbronna wobec jego słów.

– Nie wolno ci o nich wspominać – wyrzekła wreszcie drżącym głosem. – Nigdy, jeśli cenisz swe życie. Jeżeli nie chcesz, aby mój pan zesłał na ciebie…

– Twój pan – przerwał jej z młodzieńczą bezceremonialnością – nie włada w Spichrzy i nie ma tutaj żadnych praw.

– Lecz maje do mnie.

– Och – machnął z lekceważeniem ręką – wykupię cię, jeśli zechcesz.

Znów się roześmiała, miękko i z pobłażaniem. Cóż więcej mogła uczynić w obliczu podobnej łatwowierności?

– Świątynia przenigdy na to nie przystanie.

– Zdziwisz się, jak wiele można dopiąć srebrem – odparł niestropiony. – I jak tani okazują się niektórzy, kiedy im błysnąć w oczy szczerym kruszcem. Nawet kapłani. A czasem zwłaszcza kapłani.

Nie zamierzała dłużej się spierać, weszła więc na powrót do komnatki i pogłaskała kolumienkę podpierającą baldachim nad łożem. Posłanie było olbrzymie, wyścielone takim mnóstwem poduszek w barwnych poszewkach, że doprawdy nie zgadywała, do czego miałyby służyć. Obok, na toaletce z jasnego drewna, umieszczono duże owalne zwierciadło z wypolerowanego metalu – zaskakujące w zwyczajnej gospodzie, bo przecież w Uścieży jedynie panny najwyższego rodu mogły sobie pozwolić na takie zbytki. Wyposażenia dopełniał stolik, dwa wyściełane krzesła o wysokich podłokietnikach i oparciach rzeźbionych w różane pnącza oraz pasujące do nich podnóżki. W kącie dyskretnie przysłonięto ażurowym parawanem wielką porcelanową misę i dzbanek, również ozdobione drobnym motywem różyczek. Ponieważ wieczór nastał ciepły, na palenisku nie rozpalono ognia, ale przed nim, na obitym miedzią kawałku posadzki, zobaczyła polana ułożone w bardzo zgrabny stosik. Drwa wydzielały delikatną woń. Kiedy pochyliła się niżej, rozpoznała zapach różanych kwiatów.

Wystarczająco długo dbała o potrzeby kapłanów, by docenić, ile trudu włożono w urządzenie komnatki. I mimo braku doświadczenia potrafiła odgadnąć jego przeznaczenie, lecz teraz nie znajdowała dość siły, aby się nad tym zastanawiać. Nagle poczuła się ogromnie zmęczona. Usiadła na skraju łoża i z westchnieniem ulgi zsunęła ze stóp trzewiki, a potem jednym szybkim ruchem zerwała nawitkę i przeczesała palcami króciutkie włosy. Dopiero wtedy dostrzegła, że Nacmierz stoi w drzwiach prowadzących na galeryjkę i przygląda się jej ze zdumieniem. Zapewne żadnej z jego sióstr czy kochanek nie wygolono głowy, pomyślała i znów ogarnęła ją niedorzeczna wesołość. Wśród śmiechu upadła plecami na poduszki, a pomieszczenie zaczęło wirować. Zbyt wiele wina, przemknęło jej przez myśl. Zbyt wiele wszystkiego.

Rozprostowała ręce nad głową i nie odrywając spojrzenia od sufitu, powiedziała z cicha:

– Nie zostanę twoją kochanką. W każdym razie nie tej nocy.

– Nawet nie śmiałbym tego oczekiwać – odparł chłopak z powagą, choć na dnie jego głosu czaił się śmiech. – Pozwolisz jednak, że tu przenocuję. Inaczej oberżysta nabierze o mnie doprawdy żałosnego mniemania.

Roześmiała się. Po prostu nie umiała się oprzeć.

– Jutro pokażę ci korowód bractw. – Nacmierz usiadł przy niej i lekko masował nadgarstek jej dłoni. – I bieg za Krogulcem. A wieczorem pójdziemy do świątyni. Mój ojciec zna Krawęska. Z pewnością znajdzie sposób… Bo musi być jakiś sposób, aby cię uwolnić.


* * *

Przedstawienie okazało się nad wyraz marne, ale też dzielnica wokół Bramy Solnej mocno ostatnimi czasy zubożała i co lepsi kuglarze woleli rozbijać namioty gdzie indziej. Ukryty w grupie czeladników garncarskich Jaszczyk z wysiłkiem udawał rozbawienie. Nie było mu do śmiechu, wcale nie. Co chwila czuł na plecach uporczywy wzrok. Zdawało mu się, że spadnie na niego ciężka łapa i kamraci Niecierpka powloką go do Wiedźmiej Wieży.

Odziany w łaciaty kostium błazen śpiewał sprośną piosenkę o kopiennickich gamratkach, a że w Spichrzy nie kochano ludzi z gór, widownia rechotała donośnie. Chłopak rozglądał się coraz niespokojniej. Dopiero gdy wesołek skończył śpiewkę i gapie poczęli się rozchodzić, dojrzał Krotosza przyczajonego pod okapem kramu kaletnika. Płaszcz kapłana pstrzyły rzepy i drobne gałązki, ręce drżały mu gorączkowo. Szarka zaś, w przyodziewku najemniczki i z dwoma mieczami przypasanymi do boków, beznamiętnie przypatrywała się mieszczanom.

– Zabrali moich do Wiedźmiej Wieży – poskarżył się Jaszczyk.

Dziewczyna uniosła lekko brew, lecz nawet na niego nie zerknęła.

– Miałeś wprowadzić mnie do cytadeli – przypomniała, wciąż taksując wzrokiem przechodniów.

Jaszczyk zaniemówił. Ona o nic nie dba, zrozumiał. Choćby cała Spichrza wypaliła się jak gliniana skorupa, za jedno jej. Przejdzie przez popiół, otrząśnie chodaki i ani się obejrzy za siebie.

Z nagła łzy, głupie, zdradliwe, zakręciły mu się w oczach.

– Jakże wy tak możecie? – niespodziewanie ujął się za nim kapłan, odwracając się ze złością ku dziewczynie. – Widać przecież, że chłopak ledwo żyw.

– Lecz wciąż żyw, choć przepowiedziałam, że śmierć swoją w liście Mierosza przeczytał – zauważyła beznamiętnie Szarka. – Teraz nie czas rozpaczać. Trzeba stąd co rychlej uchodzić. – Nieznacznie skinęła brodą ku wyłaniającej się z Bramy Solnej grupie powroźników.

Oprawcy przystanęli, przyglądając się popisom błazna, i choć wśród gapiów nie powstało żadne wyraźne zamieszanie, w jednej chwili zrobiło się wokół nich nieco przestronniej. Pomimo strachu przed wiedźmami i najazdu szczuraków mieszczanie obawiali się powroźników równie mocno, jak ściganego przez nich plugastwa.

– Ilu ich jeszcze się do miasta zlezie? – wybuchnął piskliwie kapłan.

– Wielu – odparła rzeczowo. – Idę o zakład, że wasz dom nie był ostatnim, który dziś spłonie. Nie – potrząsnęła głową – nim odmieni się księżyc, Spichrza będzie jasna od stosów. Patrzcie!

W piosenkę wesołka wkradło się babskie zawodzenie i spod łuku bramy wyłonił się orszak pogrzebowy. Drobny, sterany konik ciągnął furę, słabo zaścieloną sianem, z zawiniątkiem pośrodku. Wśród ludzi poszedł szybki szum:

– Szczuracy! Szczuracy!

Ano, pomyślał Jaszczyk, wnet zaczną ludziska trupy do miasta zwozić i pochówki szykować, choć z tych pomordowanych nie więcej zostało jak przygarść kości dobrze przez zwierzołaków obgryzionych.

– Wiedźmy to wszystko uczyniły! – zakrzyknął ktoś. – Z wiedźmiego poduszczenia szczuracy nas prześladują.

Zimny dreszcz przeszedł Jaszczykowi po grzbiecie i raptem z okrutną jasnością pojął, że nigdy już nie ujrzy matki ani sióstr. Cokolwiek skłoniło powroźników, aby je pojmali, rozjątrzeni najazdem szczuraków mieszczanie nie uspokoją się, póki nie zobaczą czerwonej krwi. Winni zostaną więc odnalezieni i przykładnie ukarani, a wszak nikt tak uciesznie nie płonie, jak wiedźmy – bez różnicy, i te prawdziwe, i te, które jako żywo czarami nie zawiniły.

Błazen urwał śpiewkę w pół zwrotki, jedynie tamburyn zagrzechotał jeszcze kilka razy. Dziewczyna z bębenkiem zamarła z uniesioną dłonią. Karawan pomału toczył się w dół, aż w końcu zawodzenie żałobniczek przemieszało się z przyciszonymi okrzykami biedoty, która w bocznych uliczkach świętowała wigilię Żarów.

U Bramy Solnej sposępnieli ludzie rozchodzili się powoli.

Odblask pochodni padł na twarz Szarki i wtem Jaszczykowi zdało się, że zza jej pleców bije pożar, że dom za nią stanął w ogniu, że cała Spichrza gorzeje. Nie wiedział, skąd mu się biorą takie myśli, lecz niespodzianie przypomniał sobie opowieść o jałowym polu, na którym umierali Stworzyciele. Opowieść o Annyonne… „I czarne kruki oznajmiały jej przyjście i pożoga głosiła jej imię”.

– Przez was to wszystko – zwrócił się do niej. – Przez was niby zapowietrzeńców nas tropią a ścigają. Bo czym matka moja zawiniła, że ją do Wiedźmiej Wieży powleczono na zatracenie? Albo siostry? Cóż one uczyniły? Ja sam winien, boście mnie złotem zwiedli i pieszczonymi słowy.

– Jaszczyk! – upomniał go kapłan.

– Przez wasze kapłańskie spiski – ciągnął coraz gwałtowniej chłopak. – Przez urąganie księciu, przez zmawianie się ze zwajeckimi bluźniercami. No co się tak gapicie? – prawie wrzasnął na zdumionego Krotosza. – Nie wiecie, kogo ona w Spichrzy szuka? A Suchywilka, zwajeckiego kniazia, nikogo innego! I niech go sobie znajdzie, mnie to już za jedno. Do żebrackiej gospody wedle szpitala Cion Cerena idźcie i o karła pytajcie, on was do cytadeli wprowadzi. I niech was wieczny ogień pochłonie!

I przekleństwo, i obelga spłynęły po niej bez śladu. Odwróciła się i odeszła szeroką ulicą, tylko rozrzucone na plecach włosy mignęły jeszcze raz z daleka. A kiedy skryła się w tłumie, cała wściekłość i gorycz opuściły nagle Jaszczyka.

– Czemuż ją wasza bogini wybrała – spytał żałośnie – gdy ona do samej śmierci podobna?

– A po cóż nam to wiedzieć, Jaszczyk? – martwym głosem powiedział Krotosz. – Chodźmy już lepiej. Chodźmy.

A potem wsparli się o siebie, znękany człowiek w brudnym płaszczu i chudy, obdarty wyrostek, i pokuśtykali ku Bramie Solnej. Dobrze podchmieleni pachołkowie ani na nich spojrzeli, ruszyli więc dalej, za mury miejskie, poprzez błonia rozżarzone od ognisk pątników. Droga była pełna wędrowców nadchodzących do Spichrzy na Żary, a oni mozolnie szli w przeciwnym kierunku. I żaden nie obejrzał się, póki miasto i Jaskółcza Skała nie zniknęły w oddali.


* * *

Przycupnięta w zaułku nieopodal ogrodów cytadeli Marchia niecierpliwie mięła w palcach rękaw sukni. Dopiero teraz, z dala od żebraczej gospody, poczuła brzemię wypitego trunku. Kręciło się jej w głowie, a przy najsłabszej wrzawie od strony książęcego traktu całym ciałem wstrząsało niekontrolowane drżenie. Czekała. Jasenka chciała mieć pewność, że sprawa została załatwiona i Marchia nie śmiała się jej pokazywać, póki nie dostanie wiadomości, że kamraci Trzpienia zdołali ukatrupić księżniczkę.

Ale czas mijał i powoli cienie się wydłużały, aż wreszcie przesłoniły kamienne dno ulic. Marchia objęła się ramionami, lecz chłód tkwił znacznie głębiej, w jej sercu. Ani spostrzegła, kiedy zaczęła spazmatycznie łkać, i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że te urywane, piskliwe dźwięki wydobywają się z jej ust. A wtedy przeraziła się naprawdę, nigdy wcześniej bowiem życzenia Jasenki nie przyprawiały jej o podobne przerażenie.

Dzisiaj wszelako była dziwnie poruszona. Nie, nie litowała się bynajmniej nad żalnicką kuternóżką, która w oczach Marchii była równie wyniosła i bezużyteczna, jak inne damy z cytadeli. Ale raptem zdała sobie sprawę, że śmierć Zarzyczki stanie się początkiem wiru, który nader łatwo może ją pochłonąć. Trzpień miał rację. Bogowie ciasno splątali swe sieci, skoro tak wielu spomiędzy władców Krain Wewnętrznego Morza ściągnęło tego roku na spichrzańskie Żary. A Marchia tkwiła gdzieś pośrodku, zupełnie bezbronna i zbyt omotana własnym strachem, by w porę dostrzec pułapkę.

Podniosła się gwałtownie, płosząc szarego kota, który wylegiwał się na nadprożu. Zwierzak pierzchnął ze straszliwym wrzaskiem w dół uliczki. Marchia pobiegła za nim, pierwszy raz tego dnia pewna, że czyni właśnie to, co należy uczynić, i nie zatrzymała się, aż pod warsztatem rymarza. Na dole było już ciemno, ponieważ w wigilię święta majster skończył o zmierzchu robotę i odesłał czeladników na spoczynek, ale na piętrze, gdzie mieszkał wraz z rodziną, okna pozostawiono szeroko otwarte, a z wnętrza bił ciepły poblask lamp. Dziewczyna chwilę wsłuchiwała się w gwar rozmów, usiłując wyłowić jeden głos spośród wielu. Nie chciała stanąć przed rodzicami ukochanego rozczochrana i w przybrudzonej sukni, więc wykrzyknęła cicho jego imię, aby go wywołać na ulicę. Skoro jednak nie odpowiedział, nabrała garść żwiru i rzucała drobnymi kamykami w okiennicę, póki mała, jasnowłosa dziewczynka, niechybnie siostra, nie wychyliła się ciekawie z kuchennego okna.

– Drotnika szukam! – krzyknęła Marchia, a mała skinęła głową na znak zgody i gestem pokazała, aby dziewczyna bocznym wejściem przemknęła się na wewnętrzne podwórko.

Chłopak przybiegł szybko, zdumiony jej nagłym pojawieniem się, ale bynajmniej nie niechętny. Marchia zarzuciła mu ramiona na szyję i zacisnęła je mocno, po czym, ku własnemu zaskoczeniu, wybuchła przeraźliwym płaczem.

– Nie zostawiaj mnie – powtarzała między łkaniami, zapomniawszy ze szczętem o gospodzie, jaką miała kupić za pieniądze Jasenki, a także o surowym majstrze rymarskim, który nie pozwoli dziedzicowi warsztatu poślubić pozbawionej wiana przybłędy. – Nie zostawiaj mnie tej nocy ani nigdy później.

– Nie zostawię – obiecał chłopak i może owego wieczoru naprawdę w to wierzył.

Przed świtem jednak podniósł się ciszkiem z posłania, użyczonego im w kącie kuchni przez starą służącą, i zemknął bezszelestnie, zanim Marchia ocknęła się ze snu. Na darmo wyglądała go cały dzień w warsztacie, znosząc posępne pomruki majstra i nieżyczliwe spojrzenia majstrowej. Ale chłopak nie wrócił, a następnego ranka czeladnicy przynieśli wieść, że widziano go pomiędzy rebeliantami Rutewki. Matka płakała, ojciec zrazu nie dawał wiary, i tylko Marchia zrozumiała od razu, że nie ma na co dłużej czekać. Nie wiedząc, co z sobą począć, powlokła się do żebraczej gospody, modląc się w duchu, aby przynajmniej Trzpień nie popędził jej precz.

W wiele lat później była powszechnie poważaną właścicielką jednego z najzacniejszych spichrzańskich zamtuzów. Nigdy nie zobaczyła już syna rymarza, wraz z innymi buntownikami wbitego na pal u Bramy Siennej. Nie żałowała jednak, a kiedy popiła sobie okowity – co nie zdarzało się często, gdyż była niewiastą sumienną i musiała doglądać interesu – powiadała, że bogowie zawsze sprawiedliwie rozdzielają dobro i zło, i tylko oni władni rozstrzygać, co komu przypadnie.

Następnego dnia wszystko się dla Gierasimki odmieniło. Obudzili się późno, a potem powoli jedli śniadanie, przepiórcze jaja i chleb z miodem, w niemym porozumieniu odwlekając wyjście. Nikt ich nie poganiał, karczmarz bowiem przywykł do gości niechętnie opuszczających o poranku wielkie łoże pod baldachimem. Kiedy zaś wreszcie wyszli, słońce stało już wysoko, a na ulicach tłoczyli się wędrowcy przybyli, by podziwiać barwny spichrzański karnawał. Z każdą mijaną przecznicą zwalniali kroku i przybliżali się do siebie coraz bardziej, bo tłum napierał ze wszystkich stron. W końcu Nacmierz skonstatował z rozczarowaniem, że w żaden sposób nie zdążą na czas, by z paradnej trybuny rajców oglądać finał wyścigu za Krogulcem. Skręcili w boczną uliczkę, jedną z tych, których mieszkańcy rozwiesili lampiony na linach przeciągniętych pomiędzy kamienicami i rozstawili w oknach dzbany pełne wina. I właśnie dlatego udało im się uniknąć rzezi, która nastąpiła, kiedy Rutewka poprowadził farbiarzy przeciwko patrycjuszom.

Dopiero w kilka godzin później, kiedy zadyszani i roześmiani stanęli na progu domostwa bankiera, Nacmierz dowiedział się, że jego matka i trzy siostry spłonęły na tej trybunie, do której on nie zdążył dotrzeć. Ojca z nimi nie było, gdyż wraz z resztą rajców obradował w ratuszu. Kiedy powrócił nad ranem, włosy miał posiwiałe, a ręce trzęsły mu się jak starcowi. Bez słowa przytulił głowę syna do piersi, ucałował go w czoło, potem zaś zniknął w komnacie, którą od ponad dwóch tuzinów lat dzielił z małżonką. Jeśli nawet w mrocznej sieni dostrzegł Gierasimkę, po prostu minął ją i odszedł, a Nacmierz podążył za nim, na darmo usiłując wyrwać go z trupiego milczenia.

Pozostawiona samej sobie kapłanka poszła w jedyne miejsce, które w tym ogromnym, zbytkownym domostwie wydawało się jej choć trochę znajome – do kuchni. Przy palenisku siedziała niewiasta w wykrochmalonym na sztywno czepcu i, zakrywszy twarz fartuchem, szlochała wniebogłosy. Obok niej, przycupnięte na niskich stołeczkach jak pisklęta wokół kwoki, zawodziły cztery młodziutkie posługaczki; najwyraźniej służba naprawdę żałowała pani i jej córek. Gierasimka nie bardzo wiedziała, co powinna ze sobą uczynić, zatem wśród żałobnego nastroju postanowiła być użyteczna. Nie znała miejscowych obyczajów, ale z pewnością należało uwarzyć ciepłą strawę dla domowników i przygotować dom do pochówku. Nadto nie próbowała myśleć zbyt wiele, a jej matka nie darmo powtarzała, że gdy człeka najdzie zgryzota, najlepsze lekarstwo robota. Ani się obejrzała, jak nastał wieczór. Nacmierz wciąż się nie pojawiał. A nie chciała zniknąć bez pożegnania.

– Idźcie na spoczynek – rzekła do służby. – Popilnuję ognia.


* * *

Kiedy Nacmierz wreszcie wrócił, noc zapadła już głęboka. Rodzinne domostwo było zimne, wyludnione i posępne jak po przejściu moru, tylko ze schodów prowadzących w dół do kuchni owionął go podmuch cieplejszego powietrza. Domyślił się, że któraś z dziewek lub sama kucharka, która służyła u nich od lat i darzyła szczerym przywiązaniem pańskie dzieci, postanowiła czuwać przy ogniu. Wiedziony nagłym impulsem, bo przecież nie głodem – po tym, co zobaczył i czego dowiedział się o śmierci matki i sióstr, żołądek nieustannie podchodził mu do gardła – skręcił ku kuchni. Ale tuż u podnóża schodów stanął jak wryty, jego nozdrza wypełnił bowiem znajomy, mdły smród palonego mięsa.

Kapłanka siedziała na zydelku tuż przed paleniskiem. Jej brunatna świątynna suknia żywo odcinała się od jasnych płomieni. Jedno ramię miała obnażone. Chłopak usłyszał, jak wciąga ze świstem powietrze, a potem zobaczył w jej ręce nóż do patroszenia ryb. Ostrze było rozgrzane do czerwoności.

W kilku susach przesadził pomieszczenie i wytrącił jej nóż z ręki.

– Co ty robisz, dziewczyno? – zapytał ze zgrozą, spoglądając na ranę nad dekoltem zsuniętej sukni w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj widniał tatuaż ze znakiem Zird Zekruna.

Uczyniła gest, jakby usiłowała się zakryć, lecz dała za wygraną. Po jej twarzy, obrzmiałej i zaczerwienionej od bólu, spływały strumyczki potu i łzy.

– Nie chcę tego dłużej nosić – odparła tak cicho, że ledwie dosłyszał słowa. – Nie chcę więcej do nikogo należeć.

Przymknął oczy, myśląc o matce i siostrach, które znalazły śmierć wśród płomieni, i chwilę milczał, starając się zapanować nad gniewem.

– Głuptasie – odezwał się w końcu łagodnie. – W ten sposób nic nie zmienisz, zadajesz sobie tylko ból. Niepotrzebnie. Świat i tak ci go zada.

Dziewczyna pochyliła głowę. Po policzkach wciąż płynęły jej łzy.

– Ale to przeze mnie – rzekła. – Pomogłeś mi, więc bóg cię ukarał, tak jak przestrzegałam. Jestem winna ich śmierci.

Zdumienie odebrało mu mowę, lecz zrozumiał, że ona naprawdę wierzy w to szaleństwo. Ukląkł przy niej ostrożnie i zamknął w uścisku jej lodowato zimne dłonie.

– Cokolwiek oboje uczyniliśmy, jest bez znaczenia. Zaufaj mi. Nazbyt wielkie siły rozbudzono dzisiaj w Spichrzy, by ktoś dbał o takich, jak my.

Potem zaś powoli i z rozmysłem opowiedział jej o wypadkach, które jeszcze w wiele lat później nazywano krwawym spichrzańskim karnawałem. Kapłanka słuchała w milczeniu, nadal płacząc, ale w jakimś momencie były to już, jak mu się wydało, łzy ulgi, nie rozpaczy.

– Jutro odejdę – oznajmiła, ocierając oczy.

– Ani jutro, ani pojutrze – zaprzeczył ze spokojem. – Dopiero gdy będziesz gotowa.

Jednakże w jakiś dziwny sposób był pewien, że to nie nastąpi. Później, kiedy domostwo pogrążyło się w żałobie, z uporem wynajdował jej nowe zajęcia. Nie okazało się to nazbyt trudne, jako że istotnie potrzebował pomocy i oboje dobrze o tym wiedzieli. Jego ojca po śmierci żony i córek ogarnęła osobliwa melancholia. Wkrótce przestał wychodzić do kantoru i pojawiać się w ratuszu na posiedzeniach rady. Z rozczochraną brodą i nieuczesanymi włosami, w brudnej koszuli i boso, przesiadywał w swojej komnacie, całymi godzinami gapiąc się na własne stopy. Służące z rosnącą trwogą zanosiły mu posiłki, lecz nie mogły go nijak przekonać do jedzenia. Kiedy stawały się zbyt natarczywe, po prostu chwytał za laskę albo polano i przepędzał je bez litości, mimo że wcześniej nigdy nie podniósł na żadną ręki. Jedynie Gierasimce nie bronił do siebie przystępu. Może cichym, spokojnym obejściem przypominała mu utracone córki.

Nim przeszło półtuzina miesięcy, tak dalece wrosła w życie bankierskiego domostwa, że ani Nacmierz, ani kucharka, która przywiązała się do niej całą mocą osieroconego po stracie panienek serca, nie wyobrażali go sobie bez niej. Tyle że chłopak nie miał czasu, aby o tym rozprawiać, przejął bowiem ojcowskie obowiązki, a wypadki kolejnych dwóch lat, choć nie nadwątliły znacząco ich interesów w Żalnikach ani na dalszej północy, kosztowały go wiele sił i przysporzyły niemało zmartwień. Jako jeden z nielicznych postanowił w przededniu wojny użyczyć księciu Evorinthowi kredytu – oczywiście pod odpowiedni zastaw, na który złożyły się spichrzańskie żupy solne i kilka zacnych posiadłości – a potem w rosnącym napięciu obserwował jego zmagania z nieprzyjaciółmi.

Książęce zwycięstwo wyniosło Nacmierza wyżej, niż kiedykolwiek śmiał oczekiwać, i ludzie z zawiścią powiadali, że bogowie niechybnie zgotowali mu sowitą odpłatę za śmierć matki i sióstr. Z czasem też stało się jasne, że jego sprawami domowymi zawiaduje milcząca, ciemnowłosa dziewczyna. Widywano ją na targu w grubej, ciemnej sukni, z głową szczelnie zakrytą welonem i bez żadnych ozdób, choć zamożne mieszczki nawet w największym nieszczęściu rzadko się ich wyzbywały. Wywnioskowano zatem, że była bliską krewniaczką pomordowanych, zapewne również córką jakiejś szlachetnej bankierskiej rodziny, skoro tak łatwo została przypuszczona do tajników obrotu srebrem i złotem. Niekiedy bowiem widywano ją także w kantorze, a najczęściej zdarzało się to wówczas, kiedy Nacmierz dobijał jakiegoś znacznego interesu. Siadywała skromnie w głębi izby, z nieodłączną robótką w ręku, i bacznie przysłuchiwała się rozmowom. Od czasu do czasu chłopak popatrywał ku niej, a wówczas czyniła delikatny ruch brwiami lub wykrzywiała usta. Postronni nie rozumieli tych znaków, ale wyczuwali, że właśnie zapadła decyzja ostateczna i wiążąca.

Nikt zatem się nie zdziwił, że pewnego dnia Nacmierz poślubił tę małomówną niewiastę. No, może sama Gierasimka zdumiała się nieco, kiedy oznajmił jej, że wkrótce pod ich dach zawita kapłan, aby na zawsze ich połączyć zgodnie ze zwyczajem Spichrzy.

Opierała się oczywiście. Groziła, że odejdzie. Krzyczała, że ściągnie na ich głowy nieszczęście i gniew Zird Zekruna. Na darmo.

– Nasze dzieci nie będą bękartami – rzeki. – A ty jesteś i zawsze pozostaniesz moim szczęściem.

I naprawdę tak się stało. Czasami bowiem bogowie, prócz smutku, rozdzielają również trochę radości i tylko oni są władni rozstrzygać, co komu przypadnie.

Загрузка...