ROZDZIAŁ 13

Po owej dziwnej nocy, gdy objawił im się Cion Ceren od Kostura, Szarka zaczęła szybko zdrowieć. Zbójca ze zdumieniem patrzył, jak z dnia na dzień jej policzki się wypełniają i nikną ciemne sińce pod oczami. Wydała mu się jednak jakaś odmieniona – nie spokorniała, ale przyczajona jak dzikie zwierzę przed skokiem. Niewiele mówiła i nie zdradziła się ze strachem, kiedy Twardokęsek wyjawił jej, że drobniutka jasnowłosa niewiastka, która ją pielęgnuje, jest w istocie powierniczką dzikiej magii. Szarka wzruszyła jedynie ramionami, po czym wypytała go starannie, jakim sposobem znaleźli się w klasztorze i co nabajał mnichom, aby ich przygarnęli. Kiedy zaś jej wyłożył wymyśloną naprędce historię o rabusiach, co ją poturbowali i na poły umarłą zostawili przy trakcie, uśmiechnęła się półgębkiem i nie prostowała kłamstwa. Zresztą wciąż była niezmiernie słaba i nie wychodziła z chaty dalej jak do małego warzywnika, gdzie w ciepłe dni siadywała na stołeczku, patrząc na wiedźmę, która wytyczała grządki, pieliła, siała i pikowała sadzonki, zupełnie jakby chciała spędzić w opactwie resztę swych dni.

O księciu nie mówiła Szarka ani słowa, choć zbójcę ogromnie ciekawiło, czy zamierza dalej iść tropem żalnickiego wypędka, który nieomal ją pozbawił życia.

Dziwna rzecz, ale z wiedźmą bardzo przypadły sobie do gustu. Zbójca nie miał obycia w niewieścich pogawędkach – Servenedyjki i najemniczki, co dołączały do kompanii z Przełęczy Zdechłej Krowy, nie różniły się wielce od reszty kamratów i zaprzątała je przeważnie grasantka na trakcie, chlanie mocnego piwska i bójki po pijaku. Zachodził tedy w głowę, o czym może radzić głupawa wiejska przeklętnica z hardą panną, w której coraz wyraźniej widział piętno wysokiego urodzenia. Czasami nawet przysiadał ukradkiem za węgłem chaty i nasłuchiwał ich słów, ale rozczarował się srodze. Przeważnie milczały. Szarka wystawiała twarz ku słońcu, gładziła czubkami palców kociaka wiedźmy, który z upodobaniem drzemał na jej kolanach. Niekiedy wiedźma pokazywała jej jakiś kwiat czy zielsko i wówczas ożywiały się nieco, rozprawiając o jego przymiotach i uzdrawiających sokach, krążących w delikatnych zielonych łodygach.

Zbójcy nie podobało się ani owo zajęcie, ani jawne spoufalenie niewiast. Rozumiał, że wiedźma znała się na zielsku, ostatecznie taka już jej wiedźmia powinność, aby sporządzać różne jady i trutki. Upodobania Szarki wszelako trwożyły go nie na żarty. Siedział cicho, póki jednego razu pod nieobecność szafarza nie zakradł się do piwniczki, gdzie mnisi trzymali miody, co je bardzo zacne w opactwie sycono. Tam opił się jako bąk, więc kiedy na nowo na świat wychynął, rozpierały go odwaga i gadatliwość. Nieco chwiejnym krokiem wlazł do warzywnika, wsparł się rękami pod boki i spojrzał z góry na kobiety, które na klęczkach sortowały zioła, rozłożone na wielkiej skórzanej płachcie.

– A wstydu ni krzty nie macie! – wypalił do Szarki, zanim jeszcze pomyślał, na co się porywa. – Gdzież się rozumnej niewieście brać do takiego zajęcia, trutki i jady gromadzić bliźnim na nieszczęście? Wszak to jest rzecz niegodziwa! Kto was ku temu sposobił?

Szarka, która oplatała witką wiecheć sinego kwiecia, najpierw podrzuciła ze złością głową, ale kiedy lepiej przyjrzała się zbójcy, gniew ustąpił miejsca rozbawieniu.

– Jill Thuer – odparła. – Pięć lat w jej wieży przemieszkałam. Dwa razy uciekłam, ale Dumenerg odesłał mnie z powrotem. Mokradła i grząskie piaski były wkoło… a dalej szelina i zielsko, kędy okiem sięgnąć, szelina, zielsko i drobne, niebieskie kwiatki… – W zadumie popatrzyła na wiązkę. – Nigdzie ich potem nie widziałam… póki ich mi na gody nie przysłała…

– Wyście zaślubieni? – wyrwało się Twardokęskowi, który tylko tyle zrozumiał z całej odpowiedzi.

– Cóż… – odparła z roztargnieniem. – Mój małżonek wziął zamek… i zatknął głowę Dumenerga na palisadzie. – Przygryzła wargę. – Wesele było… dość pospieszne…

Włoski na karku zbója zjeżyły się niespokojnie, bo ani mu przez myśl przeszło, aby dziewka, która z rozpuszczonymi włosami samotnie włóczy się po gościńcu i nosi dwa miecze przy boku, mogła mieć gdzieś na świecie małżonka. A porzuceni mężowie bywają porywczy i gwałtowni, o czym Twardokęsek wiedział dobrze, bo raz mu taki rohatynę w żywot chciał wrazić, kiedy jego połowica zanadto pobratała się ze zbójcą na stogu siana.

– A wasz małżonek? – spytał ostrożnie. – Gdzież on teraz? Czy aby za wami do Spichrzy nie pociągnie?

Rudowłosa obróciła na niego spojrzenie, a w jej oczach pobłyskiwały iskierki wesołości.

– Nie ciągnij mnie za język, Twardokęsek – pogroziła mu palcem – bo niewiele dopniesz. Starczy, że mnie mnisi dręczą. Onegdaj medyka sprowadzili, żeby mi żebra ostukał, czy się dobrze zrastają. Żebra jak żebra, ale mnie ten konsyliarz zapowietrzony do cna z przyodziewku obłupił i cały kościec obejrzał. Ja mnichów urazić nie chcę, ale niech tu jeszcze jakiego medyka zobaczę, szafełin w rzyć wbiję, kościec mu przy tym srogo nadwerężając!

Zbójca zarechotał radośnie. Istotnie, czas jakiś temu kręcił się koło chaty człeczyna w pstrokatym birecie łapiduchów.

– Przestań rżeć, Twardokęsek, bo to rzecz osobliwa! – ofuknęła go dziewczyna. – Zgadniesz, co on mi najbardziej obmacywał?

Wzrok zbójcy mimowolnie powędrował ku jej piersiom, skrytym teraz skromnie pod grubą wełnianą suknią. Na nieszczęście pamiętał kuse, pstre szmatki najemniczki, które przywdziała po przeprawie przez Kanał Sandalyi, i aż językiem mlasnął. Wnet jednak roztropnie usunął się krok w tył, aby nie dostać w mordę, nigdy bowiem nie potrafił dojść, czy szlachcianki wolały, by chwalono ich wdzięki, czy też by pomijano je milczeniem. Ale Szarka nie obraziła się.

– Oj, głupiś ty, Twardokęsek, jak reszta. – Pokiwała głową. – Owszem, i tego próbował, póki go nie objaśniłam, że mogę mu paluchy przyciąć sztyletem. I wiesz, co wtedy uczynił? Czoło mi ceglastym proszkiem posypał i przez szkiełko oglądał. Wykładasz sobie, Twardokęsek? – w jej głosie pobrzmiewała źle skrywana uraza. – Ceglastym proszkiem. Przez szkiełko.

Zbójca zdusił śmiech. Ot, babom nie dogodzisz, pomyślał. Będziesz się na kiep i cycki gapić, to cię capem sprośnym obwołają i gębę obiją. A gapić się omieszkasz, to jeszcze bardziej się zeźlą. Zaraz jednak spoważniał, bo sprawa była niebłaha.

– Medyk szukał u was znamienia skalnych robaków – wyjaśnił. – Mnisi się boją Zird Zekruna i nic dziwnego, wszak stary opat okazał się opętany przez pomorckiego boga. Patrzajcie! – Klepnął się z pijacką uciechą po udach. – A tyle po świątyniach gadają, że nigdy bóg nie wyciągnie ręki po sługę inszego boga. Dość, żeby człek z dobrej, nieskrępowanej woli ślubował, imię boskiego patrona na głos wypowiedział, szczerą intencję miał w kapłaństwo się oddać, a więzy pewne zadzierzgnie, co je dopiero ze śmiercią zerwać można. I co? Toć Cion Ceren Ciecierkę niby psa popędził! Szarka uśmiechnęła się.

– Może Ciecierka intencji szczerej nie miał?

– On szczerą intencję nażreć się miał! – zawrzasnął. – Patrzcie, ile tu dobra nagromadził! Jakie konie sielne we stajni, stada bydła, komnaty jakie postroił, podjadek niewstydliwy! A przecie się z Zird Zekrunem pobratał.

– I naprawdę widziano na nim znamię skalnych robaków? – zaciekawiła się rudowłosa. – Jakże wyglądało?

Zbójca obruszył się szczerze.

– A bo ja głupi, żeby się przypatrywać? Jeszcze by przypadkiem i na mnie zaraza przelazła. Zresztą strach brał patrzeć, bo Ciecierka na klasztornym dziedzińcu wył jak pies i czoło pazurami darł, choć zda mi się, że sam nie wiedział, co czyni. Widzicie… – podjął po chwili z ociąganiem – jest w tych piętnach wielka moc ukryta. I po mojemu zawżdy się na złe obraca, jako i wszelka magia. Bo, widzicie, wiedźmy też siła złego mogą uczynić, gdy je szał ogarnie. A przecie one głupie są, nierozumiejące, że je przyrodzenie ku złemu nagina.

Zeźlona wiedźma uniosła głowę znad wiązek ziół.

– Sameś głupi! A o twoim przyrodzeniu niesporo na głos rozprawiać.

Twardokęsek stropił się z lekka, lecz puścił obelgi mimo uszu, chociaż słyszał wyraźnie, że Szarka zachichotała pod nosem. Ale też nic dziwnego, musiała zauważyć, że jaśminowa wiedźma zakrada się po omacku na posłanie zbójcy.

– Pomorcy wszakże – ciągnął, starając się nie zważać na rozbawioną minę wojowniczki – sprawiają większe jeszcze zniszczenie. Zawżdy z rabunku żyli, więc się nie dziwuję, że frejbiterzy ludzi uprowadzają i sprzedają ich jako niewolników na targowiskach popod Hałuńską Górą. Aliści wiecie, co jeszcze ci kurwi synowie czynią? Ano pędzą brańców do Zird Zekruna, ten zaś kładzie im na czole lewą karzącą dłoń i umysł im odbiera. A to już nie jest grabież ani piractwo zacne! – ciągnął z rosnącym oburzeniem. – I dlatego powiadam, że gdybym miał się w ich ręce dostać, pierwej sam się sztyletem pod żebro zmacam albo i łeb o mur rozbiję. A co? – warknął ze złością do wiedźmy, która wpatrywała się w niego niezabudkowymi, wytrzeszczonymi oczyma. – Lepiej od czystego żelaza sczeznąć! Szarka usiadła na skraju skórzanej płachty i rozprostowała nogi. Ryży kociak podniósł się z nagrzanej podmurówki, przeciągnął leniwie, po czym podszedł do wojowniczki i otarł łeb o jej palce.

– Wybaczże, Twardokęsek. Tyle tylko rozumiem, że bluźnisz. Bluźnisz, aż po gościńcu furkocze.

– Toż ani on sam rozumie! – prychnęła wiedźma. – Okowity się napił, tedy gada, co mu trunek na język przyniesie.

Herszt ze wzburzenia chwycił się za brodę.

– A co tu rozumieć? Wszyscy bogowie są jedno plugastwo i sromota. Widziałem zbiegów z tragańskich galer z grzbietami poznaczonymi śladami korbaczy i takich, którym mistrz odejmował członki za łupiestwo i oczy żelazem im kłuł. Lecz wszystko to jest niemal miłosierdzie w obliczu tego, co Zird Zekrun czyni! I nie dlatego, że ludziom dusze wydziera i wniwecz je obraca. Mnie dusza za jaje stoi! Ani jej na jarmarku nie sprzedam, aby brzuszysko napełnić, ani mnie przed katowskim żelazem nie ochroni. Ale nie będę Zird Zekrunowi za niewolnika służył! – Z gniewu aż się zatchnął i przez chwilę tylko posapywał wściekle, a ślepia mu krwią nabiegły niczym odyńcowi.

Wiedźma cisnęła w niego przywiędłą gałązką.

– Idź ty lepiej pijaństwo odsypiać, Twardokęsek, miast gębą po próżnicy kręcić.

Zbój jednak nie zamierzał dać się zbić z tropu. Obrócił się do Szarki, która przyglądała mu się z jawnym rozweseleniem, i jako że trunek wciąż dodawał mu odwagi, pogroził jej palcem.

– Dlatego was przestrzegam, nie pchajcie się między bogów i za żalnickim wypędkiem nie łaźcie, bo nic dobrego nie wychodzicie. Lepiej byście jakiś kantor Fei Flisyon znaleźli i go z gotowizny wyczyścili, co wam się słusznie należy, skoro jej obręcz na czole nosicie. Kupiłoby się folwarczek zacny albo kamienicę w mieściech i wreszcie by się pożyło. Ale czy wy o tym myślicie? – prychnął ze złością. – Tylko głupstwa wam w głowie!

Powiedziawszy to, oddalił się z godnością, choć mu się wydawało, że słyszy za plecami radosny chichot obu kobiet.

Jak mógł się spodziewać, Szarka nie usłuchała przestrogi. Przeciwnie, podczas kilku kolejnych dni częściej niż dotąd wypytywała wiedźmę o zwyczaje Gór Żmijowych, o rzeki spławne, miasta i klasztory, które górowały nad okolicą, o spory wielkich panów i kupieckie szlaki. Jasnowłosa niewiastka mało co wiedziała o podobnych sprawach. Zbójca, znacznie bardziej obyty, zżymał się w duchu, że Szarka z niczym nie zwróciła się do niego, a zarazem wcale nie był pewien, czy chce jej pomóc. Narastało w nim jakieś posępne rozgoryczenie: oto gnuśniał o kilka dni drogi od Przełęczy Zdechłej Krowy, czekając, co też jeszcze wymyśli szalona dziewka, podczas gdy jego kamraci pomnażali fortunki i mieli używanie na trakcie. W pamięci wciąż kołatały mu słowa Cion Cerena, który nazwał go powiernikiem rannej niewiasty, ale bynajmniej się z tym nie pogodził. Po prostu wypatrywał sposobnej chwili, aby wymknąć się z klasztoru i na dobre zniknąć z oczu tej dziwnej rudowłosej panny, której nieopatrznie nadał imię.

Jednakże gdy wreszcie nadarzyła się okazja do ucieczki, nie udało mu się umknąć dalej niż do kotlinki, gdzie wypasano klasztorne owce. Tam właśnie przydybał go jadziołek. Spadł z jasnego nieba wprost na głowę zbójcy, strącił mu kapelusz i dobrze przeorał pazurami skórę, po czym, skwircząc i posykując wściekle, popędził go z powrotem do opactwa. Twardokęsek tak się przeraził, że gnał na oślep, poganiany ochrypłymi wrzaskami plugastwa i zatrutymi piórami, które furkotały tuż obok niego, kiedy tylko próbował zwolnić dla wytchnienia. Przeklęta bestia odstąpiła go dopiero u klasztornej furty, gdzie braciszek furtian wielce się zadziwił na widok złachanego, ubłoconego Twardokęska. On zaś nawet nie spostrzegł zdumionych spojrzeń mnichów, lecz ostatkiem sił dotruchtał się do chatynki i padł na przyzbie.

Wieczór nastał pogodny, nieomal letni i Szarka siedziała na skórzanym siedzisku na schodach, wiedźma zaś na niziutkim stołeczku u jej stóp, trzymając na kolanach rozłożoną księgę. Ku zdumieniu zbójcy okazało się, że wiedźma jest uczona, pisanie zna. Rudowłosa ogromnie się ucieszyła tym odkryciem, a jako że sama była jeszcze słaba niezmiernie, uprosiła siwieńkiego braciszka, który przejął obowiązki opata, aby jej dozwolono wynosić księgi ze skryptorium. Odtąd drobna niewiastka całymi wieczorami czytywała je w skupieniu i zbójca też czasami rad się przysłuchiwał, chociaż nie trwało to długo, bo jej wysoki, dziecinny głos nieodmiennie przyprawiał go o senność.

Na widok Twardokęska Szarka dała jaśminowej wiedźmie znak, by skończyła czytać i poszła do izby. Dopiero kiedy brzęk garnków poświadczył, że płowowłosa kobietka zakrzątnęła się przy wieczerzy, wojowniczka odwróciła się ku zbójcy.

– I co, Twardokęsek, teraz już wiesz, jak to jest z jadziołkiem?

– Uśmiechnęła się, ale bez radości. – Jak w łeb się potrafi wwiercić i myśl każdą na wylot prześlepić? Rozumiesz, jaką ma nad nami władzę? Lecz nie trwóż się, o ciebie ani dba, w każdym razie nie bardziej niż o niesfornego muła, którego trzeba raz w raz zapędzać do właściciela. Ale gdyby cię w nocy przydybał, Twardokęsek, we śnie… – Poruszyła się niespokojnie, odchrząknęła. – Wtedy… At, szkoda gadać. – Rozkaszlała się na dobre.

– A na rosie bez okrycia siedzieć nie szkoda? – gderliwie spytała wiedźma, wychylając się z chaty z grubą, wełnianą chustą w ręku.

– Zdrowie szwankujące do reszty psuć?

Szarka posłusznie okręciła się kraciastą materią. W opactwie nosiła się prosto, w samodziałowych sukniach, które braciszek szafarz wygrzebał dla niej w kufrach po kucharce. Wiedźma wprawdzie połatała nabijaną ćwiekami kurtę norhemnów, ale wraz z szarszunami schowali ją głęboko w jukach. Zbójca miał wrażenie, że Szarka nie śmie całkiem lekceważyć niewieścich obyczajów, bo oczy spuszczała teraz nisko i niewiele mówiła, co wzbudzało wśród mnichów szczerą aprobatę. Braciszkowie nie nawykli, aby kobiety przemieszkiwały tak długo wewnątrz murów klasztoru. Zapewne więc niejeden był ciekaw, cóż za dziwnego ptaka przygnali do nich bogowie. Jednakże stareńki mnich najwyraźniej powtórzył im Twardokęskową bajeczkę o napadzie zbójców i rozkazał, żeby dodatkowo nie trwożyli udręczonej panienki, bo trzymali się od niej z daleka. Czasami tylko ten i ów pokazywał rozpuszczone włosy Szarki, które w promieniach słońca połyskiwały jak smuga czerwonego złota, i musiał zachodzić w głowę, dlaczego nie zakrywa ich czepcem, jak czynią poczciwe niewiasty.

– Niewiele czasu pozostało do spichrzańskiego karnawału – odezwała się po chwili Szarka. - Wkrótce ruszymy w drogę.

Zbójca aż się wzdrygnął. Nie był głupcem, zatem prędko spostrzegł, że dziewka rozpytuje mnicha o szlaki i każe sobie z ksiąg czytać o Spichrzy; pomniał też dobrze, że właśnie tam zmierzał żalnicki wywołaniec. Co gorsza, sam nie widział sposobu, jak by się od tej wędrówki wykręcić. Po dzisiejszej przygodzie zrozumiał, że bez zgody Szarki nie zdoła się wymknąć jadziołkowi, a rudowłosa wojowniczka nie wydawała się skłonna go odprawić. Gryzł się więc i ociągał, jako że nie uważał za rozsądne wyprawiać się samotrzeć na trakt. Wszak w każdej gospodzie czyhały rzezimieszki gotowe poderżnąć gardło dla kilku srebrnych groszy. W wądołach przy gościńcu też czaiły się hordy żebraków albo zubożałych kmieci, wszyscy na przednówku wygłodniali i skłonni do łupiestwa. Niech go jeno zobaczą z dwiema niewiastami przy boku!

– Pora niespokojna – zaczął ostrożnie. – Nadto zdałoby się trochę poczekać, póki nie wydobrzejecie.

– Myślałam nad tym – przyznała – lecz czas nagli, mnicha zatem prosiłam o radę.

Twardokęsek uniósł brwi. Istotnie, wczoraj wieczorem był u nich na wieczerzy stary braciszek i bardzo sobie chwalił wiedźmi rosołek z gawronów.

– I co on na to? – zapytał z nadzieją, że starowina wyperswadował dziewce szaleństwo, jakim była samotna wyprawa.

Machnęła lekceważąco, lecz twarz wciąż miała pogodną i zbójca wiedział, że prawdziwie polubiła wiekowego kapłana.

– W klasztorze chce nas zatrzymać – powiedziała z pobłażaniem. – Poczciwy to człek, lecz świata nie zna. Uroił sobie, że mnie za mąż wyda, za jednego z krewniaków księcia Piorunka.

– Książę nie dopuści do krewniactwa przybłędy bez dobra i imienia.

– Tak też mu rzekłam. Długo się jeszcze zapierał, że niby osobliwie mi Cion Ceren błogosławił, własną ręką spośród płomieni ocaliwszy, więc nie pozwoli teraz, aby mnie w jego murach ukrzywdzono. Uległ jednak w końcu i uradziliśmy, jakim sposobem najbezpieczniej do Spichrzy dotrzeć.

Zbójca aż spiął się w sobie. Nie wątpił, że zaraz usłyszy coś, co na dobre zburzy resztki jego spokoju.

– Otóż mnich ma znajomków – ciągnęła rudowłosa – co rokrocznie woły do Spichrzy na targ prowadzą. Zgodziliby się nas przygarnąć, jeśli pomożecie przy bydle, a my z wiedźmą przy gotowaniu jadła.

Twardokęsek ze zdumienia zapomniał się nawet rozgniewać.

– Mam być za wolarza? Gnój bydlęcy odgarniać?

Dziewczyna uśmiechnęła się z rozbawieniem.

– W przeciwieństwie do ciebie nie znam chłopskich zwyczajów, ale zdaje mi się, że skoro bydlęta idą, gnój na gościńcu zostaje i nie trzeba go zbierać.

– Lecz smród się człeka trzyma – burknął. – Nigdzie nas do gospody nie wpuszczą. Nawet od studni chłopstwo kamieniami odpędzi.

Zmarszczyła brwi i pojął, że na nic się zda jego opór.

– Przywykniesz – ucięła sucho. – Trzeba jednak, żebyś zawczasu wolarza poznał i wszystko z nim omówił. Braciszek miał wam nagotować dzban miodu w rozmównicy przy furcie i zaraz po zmierzchu gościa się spodziewa. Postaraj się, Twardokęsek. – Obróciła na niego spojrzenie dziwnych zielonych oczu, które przewiercały go na wylot. – Jeśli ci się uda, pojutrze ruszymy w drogę.

– Ale co mam mu rzec?! – zaprotestował zbójca, który nie zdążył się jeszcze dobrze oswoić z myślą o wędrówce w gromadzie wolarzy, a już widział przed sobą nowe trudności. – Wszak będzie się pytał, ktośmy są i jaki nas trafunek do Spichrzy wiedzie.

– Pokładam w tobie wielką ufność – zakpiła, podnosząc się z siedziska. – Coś tam przecież zełgasz.


* * *

Zwierzchnikiem poganiaczy okazał się krępy, ciemnowłosy mężczyzna o imieniu Kuna. Siedział z cynowym kubkiem w dłoni i gapił się w dzban z miodem, który postawił przed nim siweńki mnich. Ale kiedy do izby wszedł zbójca, wolarz uniósł głowę, szacując jego ciężką, przygarbioną sylwetkę.

– Czy wyście kiedy przy wołach robili? – zapytał bez ceremonii. – Darmozjadów mi nie trzeba.

Zbójca zastanawiał się chwilę. Choć pospolicie odziany, poganiacz nosił się z niejaką godnością i spoglądał śmiele, jak ktoś przyzwyczajony, by wypełniano jego polecenia. A skoro od wielu lat popasał na błoniach pod klasztorem, zdołał się należycie w swym fachu wyćwiczyć i zapewne nie weźmie sobie zbędnego ciężaru na plecy. Nabajać trzeba zmyślnie, uznał Twardokęsek, aby go zawczasu nie spłoszyć. A że wcale często spotykał po karczmach wolarzy, wiedział, jak sobie z Kuną poradzić.

– Ojciec zawsze z tuzin w obejściu chowali, tedy się na bydlęciu wyznaję – rzekł we wschodnim, chłopskim narzeczu. – Tyle że nie samojeden ciągnę. Bękartkę ojcową do Spichrzy wiozę, na zrękowiny z pasztetnikiem. Ale ją po drodze zbójcy nadpsowali i jeszcze do siebie nie doszła. Dziewka służebna przy niej.

– Mogą jechać wozem… – Kuna wychylił kubek miodu i z uznaniem głową pokręcił, bo napój był wyborny, aż palił w gardle gorącością -…albo i powozić, jeśli rozumne. Byle nas nie spowalniały, bo wnet kupcy do Spichrzy ściągną na Żary. Nie zdążym na czas, przyjdzie potem bydło za nic oddać. Tedy zapowiadam, że macie nam kroku dotrzymać albo bez parady zostawię. A skądeśtasą?

– Z Turznii – postanowił szybko zbójca. – Derkacz mnie wołają, a ona Szarka. Popod Czerniawką po ojcu szmat ziemi wziąłem, ale wcześniej dziewkę mi trzeba spłacić i do męża odwieźć, jako ojciec ustalili. Służkę niewolną jej przydałem, żeby nie krzywdowała. Głupawa posługaczka i do roboty w polu niezdatna, ale w mieście niezawodnie robotę dla niej zgodzą.

Wolarz błysnął zębami.

– Łaskawiście. Inny bękartkę gościńcem by pognał.

Zbójca napełnił kubek i osuszył go łapczywie, po czym znów się zamyślił. Wielce był ciekaw, jak też Szarka przyjmie wieść, że uczynił z niej własną bękarcią siostrę.

– Razem nas ojciec chowali – rzekł w końcu – w jednej izbie, więc dziewka mi zawżdy za rodzoną była. Jeno nie chcę, aby ją kto z sąsiadów zbałamucił i nadziału w ziemi pytał. Ludzie wielce są niegodziwe.

– To może ona wcale nie bękartka – Kuna zarechotał – skoro z wami chowana i o gruncie mowa.

– Dla mnie bękartka – uciął Twardokęsek. – A wam nic do tego.

– A nic – zgodził się obojętnie poganiacz. – Niech tylko do chłopów nie lezie i ich nie bałamuci, bo trza się spieszyć, nie zaś po krzakach legać i po mordzie się potem prać.

– Nie będzie zawadzać – oświadczył zbójca z przekonaniem, którego bynajmniej nie czuł. – Spokojna jest i rzemieniem posłuszeństwa uczona. A z zapłatą za moją pracę też się pewnie uładzim…

Kuna wysączył resztki miodu z kubka i uśmiechnął się przebiegle.


* * *

Ostatniego dnia ich pobytu w opactwie mnisi zebrali się o zmierzchu na dziedzińcu na wieczorną modlitwę i długo śpiewali pod ciemniejącym niebem o bezkresnej wędrówce Cion Cerena. Potem rozdzielano wieczerzę. Najbardziej niecierpliwie wyczekiwała jej zgromadzona pod bramą biedota, coraz głośniej złorzecząc mnichom i ich pieśniom. Kiedy otwarto wierzeje, ciżba wdarła się do środka, mało co nie stratowawszy furtiana, i popędziła ku kuchniom. Twardokęsek z dala przyglądał się temu obyczajowi, do którego nawykł przez ostatni czas i który wyznaczał kres dnia w klasztorze. O tej porze udzielał mu się spokój tego miejsca i choć nie przyznałby się do tego przed nikim, po trochu żałował, że przyjdzie mu je na zawsze opuścić. Potem dostrzegł, jak stareńki kuternoga gna przez zagon kapusty, tłukąc sękatym kosturkiem rywali do darmowej miski. Pokręcił z zadziwieniem głową i pomyślał, że dobrze będzie jednak znów znaleźć się na trakcie, gdzie wiatr wywieje mu z nozdrzy woń kadzidła.

Siedział na przyzbie i pakował sakwy, wkładając w nie świeże koszule i portki, które mu wspaniałomyślnie wydzielono z komory opactwa, gdy znajomy mnich przydreptał do nich, aby się pożegnać. Gawędzili chwilę o bezpieczeństwie na traktach i trawach, co nadspodziewanie dobrze wybujały na przyklasztornych łąkach. Potem zaś z izby wychynęły Szarka i wiedźma. Jasnowłosa niewiastka jęła zapraszać mnicha na pożegnalną wieczerzę, ale wykręcił się gładko, a z jego zakłopotanej miny zbójca wnioskował, że przybył z jakąś misją i nie przychodzi mu ona bez trudu.

– Mój pan prosił, bym z wami mówił, gdy do zdrowia dojdziecie – rzekł z westchnieniem do Szarki. – Z wami samymi. – Niepewnie spojrzał na pozostałą dwójkę, bo też nie chciał ich urazić.

Kobieta podniosła się i wygładziła fałdy długiej sukni.

– Chodźmy – powiedziała, przewiesiwszy przez ramię związane razem sandały.

Ruszyli przez opustoszały dziedziniec, gdzie dwaj młodzi braciszkowie służebni rozładowywali jakiś zapóźniony wóz. Gdy rudowłosa ich mijała, obaj pokraśnieli i gwałtownie odwrócili wzrok – szlachetnie urodzone niewiasty Krain Wewnętrznego Morza nie chadzały boso. Stary mnich gestem nakazał im, aby zakrzątnęli się wokół swojej pracy, bo po wieczornych modłach zamykano drzwi do dormitorium, po czym przeprowadził dziewczynę przez boczną furtkę. Na krótko znikli Twardokęskowi z oczu, lecz wkrótce dojrzał ich znowu, już wyżej na ścieżce ponad klasztornym murem. Kiedy patrzył, jak Szarka zwinnie wspina się pomiędzy białymi wapiennymi skałkami, nieoczekiwanie przypomniały mu się jej słowa: „Pasałam kozy, na zachodzie, wysokie, jałowe góry”. To barbarzynka, pomyślał, dzika jak servenedyjskie wojowniczki. Czego ona może szukać w Krainach Wewnętrznego Morza?

Jednakże w tej samej chwili przed oczyma stanęła mu rozległa sala o niskim sklepieniu i pomalowanych czerwoną ochrą ścianach, które połyskiwały niepokojąco od zatkniętych w żelaznych pierścieniach pochodni. Obraz był zamazany, wykrzywiony jak w mętnym zwierciadle. Na ławach majaczyły naręcza bladoniebieskich, na wpół rozchylonych kwiatów i jak przez mgłę słyszał wrzaski ludzi dorzynanych na posadzce. A potem u szczytu schodów pojawiła się dziewka w jasnym, poszarpanym gieźle – nie dojrzał jej twarzy, ale za plecami miała pochodnię i jej włosy świeciły jak żywy ogień. Zbójcy wydawało się, że patrzy na nią z wielkiej wysokości, jak gdyby zawisł nad krawędzią przepaści i byle nieostrożny krok mógł go strącić w dół.

Uniosła głowę i spojrzała prosto w niego. A potem otworzyła usta i jej krzyk smagnął go niczym pejcz.

Przerażony szarpnął się do tyłu, by nie pociągnęła go w przepaść, lecz wyrżnął piętą w stopień chatki i boleśnie zwalił się na schody. Poleżał sobie na nich trochę, póki obraz nie rozwiał się doszczętnie i nie znikło wrażenie wirowania pod czaszką. Nie miał pojęcia, skąd mu się wziął ten majak, lecz niepokoił się coraz bardziej. Od owej nocy przy skalniaku nawiedzały go dziwaczne widziadła, ni to sny, ni zwidy jakoweś. Gdyby prawdziwie bogom ufał, niezawodnie w dyrdy pobiegłby do świątyni Cion Cerena i prosił poczciwych braciszków, aby odprawili nad nim jakieś modły.

Poczuł na ramieniu dotyk drobnej, ciepłej ręki wiedźmy i dźwignął się z ziemi. Szczuplutka niewiastka przycupnęła przy nim, oparła się bokiem o jego ramię. Innego dnia pewnie by ją objął, zaczął szeptać sprośności do ucha, a potem znalazł sposób, by korzystając z nieobecności Szarki, mile spędzić wieczór. Wszakże dzisiejsze zwidy ze szczętem odebrały mu ochotę na figle.

– Czemu ona mnie za sobą wlecze? – burknął. – Ja jestem człek prosty. W bogach, wiedźmach i książętach się nie wyznaję.

Wiedźma pochyliła się nisko i jakiś czas w skupieniu wybierała rzepy z ogona rudego kociaka.

– Nie spodoba się jej, jak ci powiem – odparła wreszcie.

Twardokęsek zasępił się nieco, gdyż właściwie nie bardzo wiedział, jak nakłonić wiedźmę do gadania. Na Przełęczy Zdechłej Krowy miewał do czynienia ze zwykłymi niewiastami: uszczęśliwiał je godziwie naostrzony sztylet i jeniec, na którym sztylet ów mogłyby wypróbować. Spotykane na trakcie białogłowy po przykładnym wybatożeniu ich mężów zwykle ulegały sile zbójeckiej perswazji i bez dalszych wstrętów czyniły, co im kazano, a dziewkom po gospodach wystarczyło pokazać garść srebra. Ale nie miał pojęcia, jak przekonać wiedźmę, aby zdradziła mu tajemnice rudowłosej.

– Tedy po co ją niepokoić? Ledwo co wydobrzała, a niezawodnie znów zacznie wrzeszczeć i wygrażać. Jeszcze się jej rany otworzą… – poddał chytrze. – A pomnisz, co Cion Ceren rzekł? Żem jej na strażnika przydany? Jakże mi jej strzec, skoro nic nie wiem?

– No… – zawahała się – to już dawniej było jej imię. To, którym ją nazwałeś.

– Szarka? – zdumiał się Twardokęsek. – Niepodobna.

– A właśnie, że tak! – Wiedźma w zaperzeniu szarpnęła kociaka za ryże futerko, aż fuknął niezadowolony i czmychnął między pokrzywy. – Szarka jest jej pierwszym imieniem, jeszcze przez matkę nadanym… – urwała, pomyślała chwilkę. – Ale to złe imię… więc potem inaczej ją wołali, Dumenerg i ci… inni. Dlatego kiedyś ją na Tragance tak samo nazwał, zobaczyła w tym znak, aby cię przy sobie zatrzymać. Zresztą tyś, Twardokęsek, bardzo do kogoś podobny. Kogoś, kogo znała. Wcześniej.

– I dlatego mnie plugastwo pilnuje? – oburzył się Twardokęsek. – Bo się coś dziewce durnego uroiło? A ty czymże się jej zasłużyłaś? Z gęby się w babkę nieboszczkę wrodziłaś?

– Ja jestem użyteczna – z godnością wyjaśniła wiedźma.


* * *

Tamci zaś powoli wspinali się po zboczu. Mnich sięgał Szarce zaledwie do barków i mniej więcej w połowie drogi spostrzegł, że opiera się o nią coraz ciężej. Ramię, które go podtrzymywało, było chłodne i silne, lecz pomagał ją opatrywać tamtej mrocznej, deszczowej nocy, kiedy przyniesiono ją do opactwa, i pamiętał jeszcze rany na jej boku. Któż mógłby uczynić coś równie potwornego temu dziecku? – pomyślał, wspominając cięcie, przez które niemal wyciekło z niej życie.

– Wystarczy – zdecydował i przysiadł na płaskim, nagrzanym słońcem kamieniu.

Bez sprzeciwu opadła na ziemię. Z namysłem obracała w palcach długie, wyschłe źdźbło i milczała. Mnich również nic nie mówił. Lubił patrzeć, jak o zmroku jej twarz wygładza się i łagodnieje.

Niebo szarzało coraz bardziej.

Drgnęła, gdy świerszcz zaświergotał w trawie u ich stóp.

– Chciałeś ze mną mówić, ojcze – przypomniała.

Braciszek posmutniał. Nie ośmielał się wątpić w wyroki boga ani też wnikać w istotę sporów, które miały targnąć trzewiami Krain Wewnętrznego Morza, lecz ze wszystkich sił współczuł temu jasnowłosemu dziecku.

Siedziała z brodą wspartą na dłoni. Jej oczy błądziły po ściemniałym od zmierzchu przeciwnym krańcu kamieniołomu. Zeschnięta trawa pachniała mocno, jeżyki z krzykiem zlatywały się do gniazd. Za ich plecami, w ogrodzie opactwa, rozpalono już latarnie.

– Mój pan, Cion Ceren – zaczął z wysiłkiem – rzekł, że są rzeczy, które należy ci wiedzieć, dziecko, przez wzgląd na to, co się zdarzy. W swojej pysze sądziłem, że winienem je przed tobą zataić. Że odkryję sposób, abyś nie szła dalej spichrzańskim szlakiem, lecz pozostała tutaj i znalazła zwyczajne ludzkie szczęście, które przynależy każdemu mężowi i każdej niewieście, jeśli je w czas umieją rozpoznać i zatrzymać. Bo teraz jeszcze możesz zawrócić, dziecko.

Posłała mu spojrzenie przejrzystych, zielonych oczu, których smutek zawsze napełniał go niepokojem.

– Dlaczego miałabym to zrobić?

Mnich odwrócił głowę.

– Mój pan… nie przybył tu, by ocalić ci życie, dziecko, czy cię uzdrowić… – odparł cichszym głosem. – Nie sprzyja pani, której służysz, i trwoży go to, co przynosisz. On… przyszedł, by cię uśmiercić… i odszedł z rozdwojonym sercem, a nas zostawił w lęku. Może nie ma w tym twojej winy. Ale mój pan powiedział, że Annyonne także nie znała swego przeznaczenia… a strzała jest strzałą i ważne jedynie, by sięgnęła celu.

Były to okrutne, posępne słowa – nie bez przyczyny imię Annyonne stało się przekleństwem – lecz nie mógł ich przemilczeć, choć kiedy Cion Ceren wyjawił mu swe posłanie, stary mnich po raz pierwszy w życiu nieomal sprzeciwił się bogu. Widząc jego opór, Cion Ceren przed odejściem ukazał mu Annyonne – taką, jaką była na samym początku, skrzydlatą, świetlistą i równie młodzieńczą jak owo dziecko, siedzące teraz u jego stóp. Ale potem, gdy okaleczono ją i strącono z najwyższego z miejsc, i jeszcze później, gdy brocząc z pustych oczodołów strumieniami czarnej krwi, co zatruła ziemię, czołgała się na miejsce swego przeznaczenia, wówczas nie pozostało nic prócz śmierci, co podążała za nią i poprzez nią.

Dziewczyna pobladła. Mimo półmroku mnich widział, że nawet jej wargi stały się białe. Zapragnął jej dotknąć, pocieszyć ją, lecz zanim zdążył to uczynić, zaśmiała się przyciszonym, złym śmiechem.

– Dary bogów – wyszeptała. – Przeklęte dary bogów…

Podniosła się. Dostrzegł nie więcej niż czerwonawy, wieczorny połysk słońca na szacie i długie włosy. Poprzez kępy kolczastych krzaków, sięgających jej zaledwie do kolan szła ku zboczu. Powoli minęła poskręcany pień sosny strzaskanej piorunem, po czym bezszelestnie ruszyła dalej, na sam skraj kamieniołomu. Głowę miała uniesioną, a spojrzenie utkwione gdzieś w dali, zupełnie jakby nie istniała krawędź i urwisko – i mnich lękał się, że skoczy w dół. Wokół niego zaś cienie falowały na trawie niczym na powierzchni mrocznej sadzawki. Znienacka zdjęła go groza, choć sam nie umiał rzec, czego się obawia. Mocno zacisnął palce na rąbku świątynnej szaty i zaczął się modlić: „Zatrzymaj się, nim przekroczysz poszarpany cień skały, nim wejdziesz w czarny zarys gałęzi na trawie”.

Ona jednak znieruchomiała dopiero nad krawędzią kamieniołomu, poza pasmem cieni. Oczy zaczęły mu łzawić i jej sylwetka stała się zaledwie smugą na tle zachodzącego słońca.

– Myliłeś się co do mnie w wielu rzeczach, ojcze – oznajmiła cicho.

Pochyliła się, rwąc spódnicę na wąskie pasma, by nie krępowały ruchów. To, co nastąpiło potem, przypominało taniec, lecz nim nie było. Jej ruchy zdawały mu się nieskończenie powolne, niczym zawieszone w powietrzu.

Nie rozumiał, co próbowała mu pokazać, nie znajdował nawet słów, by zadać właściwe pytania. Był prostym człowiekiem. Pochodził z wioski nieopodal i nigdy nie czuł zamiłowania do sztuk, jakimi od wieków szczyciło się opactwo. Po prostu dawno temu, w czasach swawolnej, hałaśliwej młodości, która teraz wydawała mu się snem, na wpół zatartym i zgoła baśniowym, obudził się z przeświadczeniem, że powinien służyć bogu żebraków i ladacznic, jak czasami z pogardą nazywano Cion Cerena. Zegnany przez zapłakaną matkę i zdumionych braci, w ich rodzinie bowiem nikt dotąd nie zapragnął zostać kapłanem, spakował swój skromny dobytek i nieznanym gościńcem powędrował do olbrzymiego, wspaniałego klasztoru.

Przywykł do ciężkiej pracy, bo jałowa ziemia w ich wiosce rodziła więcej kamieni niźli szczerego ziarna, i nie obruszał się, kiedy przydzielano go do najbrudniejszych i najcięższych prac. Ból grzbietu i ramion podczas wieczornych modłów napełniał go spokojem, że oto spędził kolejny dzień z pożytkiem dla współbraci oraz zgodnie z wolą swojego pana. Nie wnikał w plany opata ani mozolnie tkane sojusze z zakonami innych bogów. Odrzucając gnój spod klasztornych wołów, unosił czasami głowę i z uśmiechem spoglądał na jaskółki wylatujące z gniazd pod powałą obory i tnące niebo niczym smukłe czarne sierpy. Nic więcej nie pragnął.

Zamrugał, by odpędzić palące łzy, które nie chciały wypłynąć, chociaż od przybycia Cion Cerena nieustannie czuł je pod powiekami. Dlaczego ja, pomyślał z żalem, dlaczego właśnie ja? Nigdy nie pożądałem wielkich tajemnic, jakże więc mam je teraz ogarnąć? Jak mam przekonać to tak obce i tak beznadziejnie uwikłane w sprawy bogów dziecko, że powinno się zatrzymać, skoro teraz nie znajduję nawet siły, by powstać i przerwać ów dziwaczny taniec, choć napawa mnie smutkiem i grozą?

Nie wiedział, jak długo siedział tam, patrząc w przeszłość i własne serce, ale kiedy się ocknął, niebo wciąż było bezchmurne. Wąski ułamek księżyca wisiał wysoko, a dziewczyna na skraju urwiska wciąż zdawała się płynąć w powietrzu. Przypomniał sobie jezioro, gdzie niegdyś podbierał z braćmi jaja dzikich kaczek, i lecące nad wodą żurawie, niemal czarne na tle falującej tarczy słońca, i głosy, którymi wołały o zmierzchu. A potem dziewczyna skończyła i przypadła do ziemi, gwałtownie jak strącony kamieniem ptak – Nie lękaj się, ojcze – przemówiła miękko, nim zdążył krzyknąć z przestrachu. – Miałam cztery lata, kiedy pokazano mi kroki. Minęło dalszych osiem, nim zdołałam je powtórzyć bez błędów, ale kochałam mojego nauczyciela i byłam uparta. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Tam, skąd pochodzę, nazywają to tańcem Annyonne. Czy wierzysz w przepowiednie, ojcze?

Słabo potrząsnął głową. Piekące, nieprzepłakane łzy znów napłynęły mu pod powieki.

– Powiem tobie, ale możesz to powtórzyć każdemu – rzekła. – Przeszłam daleką ścieżkę. Najdalszą i poprzez ciemność, bo wszystkie gwiazdy pospadały, jedna po drugiej. Dlatego nie zastraszy mnie stara baśń. Jest taki dług, ojcze – jej oczy znowu wydały mu się smutne, najsmutniejsze – który wypalił mnie bez reszty. Którego nigdy nie wypłacę. Więc jest taki dług i nie nagnę się do niczyjej woli.

I wtedy przypomniała mu się jeszcze piosenka, którą śpiewali nad jeziorem, senni od zwędzonego starszym piwa, z brzuchami do przesytu napchanymi pieczonym sumem, rozleniwieni.

Hej, lekko po niebie leci ptak,

Lecz nie doleci.

Загрузка...