ROZDZIAŁ 16

Jeszcze nie rozeszła się ćma, a Kuna już wygnał wolarzy z posłań.

– Trza nam się we dwa dzionki uwinąć – rzekł, podsuwając Twardokęskowi miskę soczewicy. – Popędzim stado aż do wodopoju na Trwodze, a potem dalej, póki bydło nie ustanie.

– Furgon nie nadąży – zauważył z niepokojem zbójca.

– Dogna nas u Trwogi – poganiacz wzruszył ramionami – albo jeszcze później. Jeśli się o dziewkę strachasz, a ona na zwierzu jeździć przywykła – machnął ręką na skrzydłonia – to niech ze stadem idzie. Ale widzi mi się, że jeszcze mdła, z ran nie wydobrzała. Lepiej by na wozie ostała, niżby ją bydlęta miały stratować.

Twardokęsek podrapał się po głowie. Dobrze pomniał wczorajsze ostrzeżenia Szarki i jakoś nie miał ochoty spuścić jej z oczu.

– Zbóje pono tu siedzą – mruknął wreszcie. – Jakże tak baby samopas puścić?

– Toż ty już raz pilnował – zarechotał dziobaty Morda, patrząc, jak Szarka poi z kubła skrzydłonia – a przecie nie upilnował. I nie dziwota, bo dziewka urodna.

– Ot, stuliłbyś lepiej pysk – warknął Twardokęsek – nim ci go przetrącą. Szarka! – krzyknął. – Pójdź no tu, Szarka!

Posłusznie ruszyła ku nim przez pole koniczyny w serdaczku od haftu szafranowym, przewiązana pasem zebranym na przedzie pojedynczym węzłem, z włosami splecionymi na karku w ciężki supeł – ni panna, ni mężatka. Skrzydłoń z początku skradał się za nią, jednak kilka kroków przed ogniskiem zawrócił, uciekając wielkimi susami ku wiedźmie.

– Rozumna gadzina – rzucił z uznaniem Kuna. – Nikomu tykać się nie pozwoli, jeno dziewkom.

– Od małego jest przy Szarce – wyjaśnił Twardokęsek. – Ojciec z książęcymi chadzali na południe bijać norhemnów i razu jednego znaleźli go przy matczynym ścierwie, nie większego jeszcze niż łokieć. Szarka też wtenczas ledwo co od ziemi odrosła, ale karmiła go szmatką nurzaną w krowim mleku. I tak do siebie przywykli, że ojciec postanowili w wianie go dziewce dać. Skrzydliszcze mu jeno przycielim, aby zanadto nie zbytkował.

– Rozsądnie – pochwalił Kuna. – Zwierza w Spichrzy na jarmarku sprzedasz, a jest tam w bród chętnych na rozmaite cuda, więc i zapłatę niemałą weźmiesz. A kiedy pannę odziejesz w bławaty, nikt nie będzie pytał, jaka się jej przygoda na trakcie przytrafiła.

Zbójca łypnął niespokojnie ku Szarce, która przysłuchiwała się rozmowie. Nie był pewien, czyjej się spodoba bezceremonialny ton, jakim roztrząsano jej przyszłość. Na szczęście stała cicho, z oczami skromnie spuszczonymi. Gdyby dziewczyny lepiej nie znał, może i sam by uwierzył w jej zawstydzenie.

– Byle oboje pomyślnie dowieźć – zgodził się z westchnieniem.

– W mieście źle jej nie będzie, bo pasztetnik jest zasobny, kamieniczkę ma naprzeciw szpitala i dom z ogrodem. Wdowiec to, zatem stateczny, z trzema chłopaszkami osierocony, a ona przy dzieciach zawsze lubiła robić. O tobie, Szarka, rozprawiamy – zwrócił się do niej. – Bydlęta chyżo dziś popędzim i wóz w tyle zostanie. Jak ci się widzi, w furgonie wolisz czy z nami na zwierzęciu pojedziesz?

– Z wami – odparła szeptem, wciąż nie podnosząc głowy.

– Abyś tylko potem, panno, między woły nie lazła – ostrzegł Kuna – bo one stratują, nie patrzawszy, chłop czy białogłowa. Ja tymczasem pójdę Morwie szlak objaśnić. Powozić przywykła i zmyślna jest, dopędzi nas, kiedy staniem u Trwogi bydlęta poić. A ty zwierza prędko siodłaj, dziewczyno.

Zbójca z daleka patrzył, jak przywódca poganiaczy rozmawia z dziwką. Zrazu oboje ramionami machali i wielce krzyczeli, lecz wiatr porywał słowa i nic nie zdołał usłyszeć. W końcu jednak doszli widać do porozumienia, bo Morwa z kwaśną miną zaprzęgła do wozu. Twardokęsek spostrzegł, że umalowała się jak na weselisko. Przywdziała też paradny lawendowy kubraczek, takąż spódnicę i wciętą, sowicie przymarszczaną koszulę, ale u pasa miała zawieszony szeroki nóż i biczysko okręcone wokół ramienia. Ot, durna gamratka, powiedział sobie Twardokęsek. Sama na trakcie zostanie, tedy chce wielką panią udawać, kłuć błyskotkami w oczy, jakby nie rozumiała, że ktoś jej za garść ozdóbek kark może skręcić.

Ale dobrze, że bicz trzyma pod ręką i ostrze zacne przypięła do boku. Bo jak stado pójdzie, nikt się nie będzie oglądał, choćby ją zarzynali.

– Na nic mi się tutaj nie zdasz. – Morwa zepchnęła wiedźmę z kozła. – Właź na wóz, kapotą się okręć i lepiej śpij, niżbyś miała zawadzać. No, co się gapi? – ofuknęła zbójcę, kiedy nieopatrznie podjechał bliżej. – Nie pierwszyzna mi przez dziedziny szczuraków jechać. Byle nas zbójcy nie opadli, u Trwogi was dopędzim. A ty dziewczyny lepiej pilnuj, by nie zmarniała w drodze.

Spędzili woły w gęstą gromadę na brzegu gościńca. Kuna prowadził, a inni wedle porządku szli po obu stronach, Szarka blisko Twardokęska. Z początku zwierzęta truchtały powoli, niewiele sobie robiąc z wysiłków poganiaczy. Ale gdy gościniec zaczął się nieco obniżać, a wolarze nie ustawali we wrzaskach i strzelaniu batogami, pognały prędzej. Twardokęsek jechał w gęstej kurzawie, rycząc na całe gardło i zachęcając bizunem oporne sztuki. Niekiedy słyszał poprzez tętent kopyt głosy innych, ale nie miał czasu patrzeć na boki. Gdyby kto był teraz na trakcie, pomyślał, a nie zdążył uskoczyć, to w jednej chwili go bydlęta stratują. Niedziwne zatem, że poganiaczy za nic mają po karczmach.

Przystanął, łyknął wody z bukłaka. Przed nim zwierzęta parły zbitą masą. Siwe grzbiety wołów wynurzały się z tumanu i, smagnięte, znikały ponownie w kurzawie. Raz po raz migał mu też przed oczyma błękitny skrzydłoń i ciemna chustka na twarzy Szarki.

Słońce wspięło już wysoko, gdy dotarli do brodu. Trwoga sączyła się płytkim, kamienistym korytem, a woda sięgała bydlętom zaledwie do kolan. Kuna objechał stado, zegnał krnąbrniejsze sztuki i powolutku podprowadził je do brodu. Znużone zwierzęta musiały ugasić pragnienie, więc i dla ludzi nastał krótki moment wytchnienia.

– Jakże tam? – krzyknął do Twardokęska.

– Spokojnie – odparł zbójca. – Jeno furgonu ni śladu.

– Może niedługo się pojawi. – Poganiacz obojętnie zakasał koszulę, obmył spocone ramiona i kark. – Albo koło wieczerzy się spotkamy, bo teraz czas nam ruszać.

– Bydlęta utrudzone – mruknął pod nosem zbójca, któremu przypomniały się ostrzeżenia Szarki i znów zdjął go niepokój o wiedźmę.

– A co ja, ślepy, że nie wiem? – obruszył się Kuna. – Bez powodu ich przecież nie marnuję. Ale na drugim brzegu już ze szczętem ziemia szczuraków, nie chcę więc tutaj popasać ani chwili dłużej niż trzeba. A wy na siostrę miejcie baczenie, bo tam łatwo o złą przygodę.

Twardokęsek zaniepokoił się nie na żarty.

– Przecież chyba zwierzołacy na gościniec nie lezą?

– Niby nie – wolarz skrzywił się z niechęcią – ale strzec się trza. Oni od zbójów gorsi.

Twardokęsek omiótł przeciągłym spojrzeniem skały po drugiej stronie Trwogi, z rzadka jedynie porośnięte drobnymi kolczastymi krzakami. W opactwie Cion Cerena zasłyszał od pątników, jakoby zwierzołacy coraz śmielej wyłazili ostatnio z jaskiń pod Górami Sowimi i nawet za dnia pokazywali się na pograniczu. Zmełł w ustach przekleństwo.

Szczuracy zawsze gnieździli się pod Górami Sowimi, choć sów tam nie widywano, bo je dawno ze szczętem zeżarli. Było to plemię zwierzołaków, skryte, plugawe i stroniące od ludzi. Mało kto mógł się poszczycić, że oglądał któregoś z bliska, choć kmiotkowie gadali po przysiółkach, że w jasne noce nadal zakradają się do domostw i porywają dziewki. Nienawidzono ich powszechnie, tym bardziej że nie imało się ich żelazo. Nawet dobrze poranieni przyjmowali na powrót zwierzęce kształty i chronili się pod ziemią. Podobno w dawnych czasach kapłani Mieczownika znali zaklęcia, które broniły im wstępu w ludzkie siedziby. Obecnie pamięć o tamtych remediach ze szczętem już zaginęła, lecz wysoko w górach nikt nie układał się spać, nie omotawszy wprzódy belki nad drzwiami czerwoną nicią, poświęconą w kapliczce Kii Kridnara.

Kiedy stała jeszcze Stopnica o rdzawych murach, stolica Kopiennickich, ludzie się mniej bali. Wszelako i tam podejrzliwie patrzono na niskich, myszatych nieznajomych i po zmierzchu żaden karczmarz nie wpuścił ich za próg. Pogłoska niosła, że skoro zajdzie słonko, szczuracy przemieniają się i oblekają w ludzką postać. Powiadano też, że są pokraczni i drobni, słusznemu chłopu nie sięgający wyżej niż do ramienia, o nastroszonych wąsiskach i głęboko wpadniętych, ciemnych oczach, cętkowani i chudzi na gębie. I że niegdyś władali całymi Górami Żmijowymi.

Jednakże póki państwo kopiennickie nie obróciło się wniwecz, szczuracy po cichu siedzieli w Górach Sowich. Dopiero potem, kiedy domena Vadiioneda rozpadła się na drobne księstewka, a norhemni jęli forsować szlaki przez szczyty, zaczęli sobie śmielej poczynać. Widywano ich za dnia, jak odganiali od stad bydła co okazalsze sztuki. Ze spichrzy ginęło ziarno, płótno po komorach znajdowano doszczętnie pocięte i zmarnowane, a podobno i dzieciaka nieraz w chlewiku czy oborze zadusili. Strach padł na ludzi. Osady wokół Gór Sowich pustoszały powoli, lecz dalsze okolice trzymały się jeszcze dziarsko. Aż na koniec zwierzołacy przynieśli morową zarazę.

Ukradkiem szli od wioski do wioski i zatruwali studnie. Kiedy pomór rozlał się szeroko i przetrzebił Kopienników, wyroili się i sami szczuracy. Wyłazili spod ziemi w miejscach, gdzie nie został nikt zdatny do obrony, dobijali dogorywających i podpalali domostwa. Działo się tak wszędzie na prawym brzegu Trwogi, toteż ci, którzy przeżyli plagę i ocaleli z pogromu, ładowali dobytek na wozy i pospiesznie uciekali na południe. Tam zresztą bynajmniej nie witano ich gościnnie, gdyż lud Przerwanki również obawiał się zarazy. Na granicy uchodźcom zastąpiły drogę wojska książąt, z drugiej strony zaś stali szczuracy, więc Kopienniccy nie mieli dokąd się cofnąć. Nieliczni przedarli się do Zalników lub Spichrzy, inni rozproszyli po górach. Z tych ostatnich wywodziła się matka Twardokęska i w jej rodzie, doszczętnie już schłopiałym i zubożonym, nadal przechowywano wspomnienia dawnych dni.

Sam herszt nie miewał ze szczurakami żadnych sporów. Zbóje siedzieli na Przełęczy Zdechłej Krowy od niepamiętnych czasów i przezornie unikali zatargów z mieszkańcami Gór Sowich. Gościniec rozdzielono sprawiedliwie. Co na lewym brzegu, to zbójeckie, co na prawym – zwierzołaków, a pośrodku, na strudze, tego, kto pierwszy uderzy. Czasami Twardokęskowi zdawało się, że widzi o zmroku po drugiej stronie przygięte nad ziemią, nie całkiem ludzkie kształty, ale nie przekraczał Trwogi, więc nie wchodzili sobie ze szczurakami w drogę.

Przełknął ślinę. Białe wapienne skałki za rzeką były bezludne i milczące.

Z tyłu na trakcie słabo zaterkotał furgon.

– Ot, Morwa nadciąga – z ulgą skonstatował Kuna. – Wytchnęlim, czas dalej popędzić. Jeno powoli, spokojnie, bo tu na rzece wądoły głębokie. Jak noga bydlęciu utknie, inne go stratują. A i sami się strzeżcie. Konie szczuraków czują, tedy niespokojne. Twardokęsek wyraźnie już odróżniał na trakcie ryże klacze i lawendowy kubrak dziwki. Jechała chwacko, rozparta pośrodku kozła, raz po raz strzelając biczyskiem nad końskimi grzbietami. Wóz kolebał się na wybojach i podskakiwał coraz bliżej.

– Nu…! – krzyknął Kuna. – Poszli!

Twardokęsek okręcił gębę płatem sukna dla ochrony przed pyłem, trzasnął bizunem wielkiego wołu, który zaparł się na skraju Trwogi, i począł spędzać w wodę przestraszone cielaki. Uwijał się, póki ostatnie bydlę nie wlazło do rzeki. Na koniec spiął krępą kasztankę, podarunek mnicha z opactwa Cion Cerena, i wjechał na ziemię szczuraków.

Czy dostrzegł coś kątem oka, czy też przypomniał sobie, jak niegdyś czatował u tego samego brodu – dość że się obejrzał. Morwa dojeżdżała do rzeczki, a za nią, w wąskim żlebie, krzaki tarniny trzęsły się i chybotały coraz niżej.

– Kuna! – wrzasnął co tchu Twardokęsek. – Bywaj tu, Kuna!

Ale pierwsi zbójcy wpadali właśnie do kotlinki. Twardokęsek zmrużył załzawione od kurzawy oczy. Na przedzie gnał Mrówka, w kołpaczku suto rysiem obszytym, w nabijanym ćwiekami półkożuszku, i wywijał nad łbem maczugą. A obok był Mroczek, niegdyś kupiec bławatny, z rohatyną. Za nimi Olsza z pałką, zbiegły niewolnik, który pół życia strawił na kupieckich galerach, postarzały teraz mocno, z bielmem na lewym oku, lecz wciąż krzepki. Dwóch następnych Twardokęsek nie rozpoznawał, musieli dopiero co dołączyć do kompanii. Ale zaraz mignęła mu znajoma, od stóp do głów odziana w błękit sylwetka – to z taneczną gracją schodziła w dół Vii, Visenka, jak ją czasami Twardokęsek zwał, smagłoskóra Servenedyjka; zgrabna, zakrzywiona szabelka połyskiwała u jej boku w srebrzystej pochwie. Dalej leciał Strzałka, potężny, głupawy pachoł z pobliskiego sioła. W ręku miał sznur do łapania koni.

W tarninie błysnęło żelazem kolczugi i Twardokęsek drapieżnie wyszczerzył zęby na widok Uchacza.

Morwa poganiała rozpaczliwie, ale było widać, że nie dobieży do strugi.

Tymczasem nawet stary Kulawiec dokuśtykał na dół zbocza. Nie przystając w biegu, Vii przyłożyła do warg kościaną piszczałkę i rozległ się potworny wizg. Spłoszone ryże kobyły Morwy stanęły dęba. Servenedyjka odrzuciła głowę i wybuchnęła śmiechem.

– Na nic już furgon, nijak się Morwa nie wymknie – osądził Kuna. – Dobrze, że choć my bezpieczni.

Dziwka też zrozumiała, że niczego nie dopnie. Zsunęła się z kozła i z zadartą spódnicą co sił w nogach ruszyła ku Trwodze. Olsza zabiegł jej drogę, zdzielił po łbie pałką. Morwa ani pisnęła, jak gałgan zwaliła się na ziemię.

Mrówka tymczasem rozciął płótno z tyłu furgonu, wskoczył do środka, Mroczek za nim.

Wiedźma rozdarła się przeraźliwie, kiedy ją wywlekli i zarzucili spódnicę na łeb.

– A może tak skoczylibym, Kuna? – Zbójca głośno przełknął ślinę. – Dwunastu ich i nas dwanaścioro, jeno my w siodle. Zmożem.

– Głupiś! – huknął na niego poganiacz. – U nas trzy baby, a oni zbóje są, z rabunku żyją. Furda furgon! Nic tam w worach nie znajdą prócz fasoli.

Twardokęsek potrząsnął głową.

– Sprytniście. Ani chybi, od początku ukartowane było, że wóz tyłem pójdzie, zbójom na przynętę.

– Siostra wasza cała – zaczepnie odparł Kuna – tedy nie gardłujcie, bo widzi mi się, że ta służka nie ze wszystkim jak należy. Dalej trzeba jechać, nim się szczuracy do krwi zlecą. A jeśli komu nie w smak, niech ostaje. Ja zatrzymywał nie będę.

Nieco z przodu, nad samym brzegiem, skrzydłoń niecierpliwie drobił w miejscu. Szarka przyglądała się rabusiom. Tej też nie wiadomo, co do łba strzeli, pomyślał z niepokojem Twardokęsek.

– Jedźmy – zgodził się pospiesznie.

Poganiacz błysnął zębami.

– Teraz do rzeczy mówicie. A panna – upomniał Szarkę – niech się tak nie przypatruje, bo jeszcze co się złego przytrafi.

Odwróciła się nieznacznie.

– Tam – wskazała nad głowy rabusi.

W tejże samej chwili od zachodu, znad szczytów, rozległ się świst polującego jadziołka. Spadł na zbójów. Pierwsze pióro dosięgło Uchacza prosto w twarz. Nim pozostali grasanci zrozumieli, co się dzieje, złe zanurkowało niżej, wczepiło się w oczy Strzałki. Przerażone konie zakwiczały cienko, wyrwały mu z ręki sznur i runęły naprzód. Vii uniosła krótko ostrzyżoną, ciemną główkę, spojrzała w niebo i pędem pomknęła z powrotem ku żlebowi.

Woły, widocznie zwietrzywszy niebezpieczeństwo, zaniepokojone zaczęły ryczeć donośniej.

– Na żmijów! – wrzasnął Kuna. – Znarowiły się!

Na przeciwnym brzegu w najlepsze trwała rzeź. Mrówka nie zdołał z wiedźmy zejść, zdechł z opuszczonymi portkami. Uchaczowi ciemna piana wystąpiła na gębę, rzucił się na Kulawca. Stary próbował uciekać, ale Uchacz zadusił go w dzikiej furii i, sam zmożony jadem, zwalił się na ścierwo kamrata.

– Ruszać się – nawoływał kamratów Kuna. – Ruszać się, skurwysyny, nie gapić!

Trzy setki oszalałych ze strachu zwierząt jednocześnie zerwało się na oślep do biegu, pociągając za sobą równie przerażonych wolarzy. Twardokęsek zdążył jeszcze dojrzeć, jak smagłoskóra Vii okręca się na krawędzi żlebu i z rozpostartymi ramionami wali w dół.

Dopiero pod wieczór poskromili stado.

Przyczaili się w niewielkiej kotlince. Nie rozpalili ognia, by nie ściągnąć szczuraków, choć wedle Twardokęska woły podniosły nad Trwogą taki rejwach, że słyszano je aż w Żalnikach. Poganiacze, nie rozdziewając się, legli w kupie na ziemi, inni przedrzemywali w kulbakach na straży. Na Twardokęska wypadła kolejka, by czuwać. Zadek miał obtłuczony od jazdy po wertepach i kłuło go w krzyżu, a w uszach wciąż świdrowały mu rozpaczliwe wrzaski wiedźmy. At, za jedno, powiedział sobie. Ona już teraz pewnikiem posiniała od jadu, więc obojętne, czy jej kto wcześniej dosiadł, czy nie.

Szarka spała nieopodal, pod karłowatą jarzębiną, z dala od innych. Od Trwogi nie odezwała się do zbójcy ani słowem, lecz i on nie kwapił się do pogawędki. Nigdy wcześniej nie oglądał rzezi uczynionej przez jadziołka i teraz świadomość, że ten stwór nieustannie nad nimi kołuje, napełniała go grozą.

Przywołała potwora, pomyślał. A skoro zrobiła to raz, może go znów przywołać, kiedy się zdrzemniemy. Albo zielem jakowymś nas napasie i jak wszy umorzy…

No, raz kozie śmierć, zdecydował. Pewnikiem jadziołek jeszcze u Trwogi ścierwo żre. Wiedźma też na dobre przepadła, a i dziewka, zmordowana, śpi. Czas mi się zatem zbierać. Jak nie teraz, to nigdy.

Noc była ciemna, choć oko wykol, a jego buty ze świńskiej skóry ani skrzypnęły w trawie.

Nie dotarł nawet do krzaków okalających obóz. Szarka znienacka wykręciła mu nadgarstek, aż kwiknął. Widocznie moc nieczysta dodawała jej siły, bo przytrzymała go przy ziemi, póki nie przestał się szamotać.

– Jakbym była dobrą, prostoduszną niewiastą – syknęła mu w ucho, a ślepia skrzyły się jej od wściekłości – zaszlachtowałabym cię niczym wieprza. Tylko nie przeciągaj struny, Twardokęsek, bo nie zdzierżę.

– Puszczaj – sapnął zduszonym głosem.

– Po co? – Poczuł mocniejszy ból w ręce. – Żebyś dokończył, w czym się kompanom nad Trwogą nie poszczęściło? Żeby do reszty wszystko zepsuć? Przykazałam ci strzec wiedźmy, zaufałam, kurwi synu, ale ty nogi za pas wziąłeś, tylko smród został! – zachłystywała się złością. – Przez ciebie plugastwo musiałam szczuć. Zanadto ci, gównojadzie, pobłażałam. Bo mi się zdawało, że lepiej cichaczem się przekraść. Bo mnie bawiło byle pankowi czapkowanie i po chaszczach obozowiska, i chuda polewka. Jak mnie te kmioty po tyłku klepały, też mnie bawiło. Ale dosyć, Twardokęsek, skończyło się. Jeśli zdrów chcesz do Spichrzy dojechać, bacz odtąd, by wiedźmie więcej włos ze łba nie spadł. Nie moja sprawa, że się z nią po nocach pokładasz, ale pilnuj jej, jeśli nie z sentymentu, to dlatego, że pasy z ciebie drzeć będę, jak ją co złego spotka. – Odepchnęła go i znikła w krzewinie.

Nie śmiał iść za nią. Nie widział więc dwóch par miodowych ślepi, które zaświeciły na brzozowej gałęzi, nisko nad ścieżką, ani oliwkowych piór, wciąż połyskujących od jadu. Nie widział też, jak Szarka ze złością odegnała zwierza. Pobiegła dalej, aż odnalazła bajoro, grząskie, cuchnące zgniłymi roślinami. Zanurkowała, odgarniając śliskie, splątane liście. Głęboko, aż na samo dno. Nim jeszcze napłynęły łzy.

Brązowa suka z rozszarpanym brzuchem, kiedy, skowycząc, zdychała u moich stóp. Ostatnie, co zobaczyłam. Na mokrej posadzce, twarzą w dół, w kałuży wina i psiej posoki.

Za plecami był ogień – pamiętasz? – a ja miałam nie żyć. Noc, letni deszcz, krew, której nie umiałeś zatamować. Krzyczałeś, ty, nie ja, kiedy płynęła ci przez pałce – jasna i spieniona.

Mokerna pobladła jak chusta, gdy wniosłeś mnie w próg.

Miałeś tego później żałować – pamiętasz?

Twój brat plunął mi w twarz i nie powiedział ani słowa. Jego oczy, szare, nade mną, obok mnie, szare. Na polu, na wysokim, gdzie krakały kruki. Staliśmy ramię przy ramieniu, jego oczy połyskiwały nad drzewcem piki, martwe, zasnute bielmem jak oczy ryby.

Zabiję cię, jeśli kłamałaś. Tyle tylko rzekłeś.

Ale ja milczałam, a on też nie powiedział ni słowa.

Letni, letni deszcz. Spadający topór.

Pamiętasz?


* * *

Pojawiły się przed brzaskiem, na oklep na ryżej kobyle, Morwa w podartej spódnicy i zmarnowanym kubraku, wiedźma poobijana i sina na gębie od zbójeckich zalotów, przytulona do pleców dziwki, rozmazana.

– Skurwysyny! – wrzasnęła z daleka dziwka. – Pomór na was i trąd, świńskie nasienie! Pieniędzy brać nie trza było za podróż, jakeście zza strugi na zbójów spozierać zamyślali! Żebyście za moją krzywdę marną śmiercią zdechli!

Jaśminowa wiedźma zsunęła się z końskiego grzbietu. Na jej brodzie i szyi, aż po skraj giezła zaschły ciemne strugi krwi. Potoczyła wzrokiem po wolarzach. Na Twardokęska ani spojrzała, ale aż nim szarpnęło od jej oczu, wielkich i rozdętych od magii, jak tamtej nocy, gdy znienacka pojawiła się obok skalniaka. Chwilę jeszcze stała niczym wrośnięta przy kobyle, a potem z bekiem runęła ku Szarce.

Morwa wyrwała najbliższemu poganiaczowi nadgryzioną pajdę razowca i zaczęła chciwie żreć. Twarz miała zaciętą, wrogą.

– Co ślipisz? – warknęła do Twardokęska. – Cycków babskich nie widziałeś, czy co? Koszulinę na mnie poszarpali, a jakem się ocknęła, plugastwo się tam srożyło, więc o przyodziewku ze wszystkim zapomniałam. – Ze złością zebrała poły lawendowego kubraczka, pospiesznie, ale nie dość szybko, by Twardokęsek nie zobaczył błysku łańcucha.

Znał ten łańcuch, grubo kuty w czerwonym złocie, spięty z tyłu klamrą na kształt łba żmii o oczach z granatu. Nigdy go Vii nie zdejmowała, nawet wówczas, gdy przychodziła pośrodku nocy do jego posłania, smagłoskóra, milcząca, zwinna niby jaszczurka zarówno w miłości, jak i w zabijaniu na gościńcu. Coś zakłuło go głęboko w trzewiach. Dziwka trupy obdarła, pomyślał, tedy z kompanii nikt się żywy nie ostał.

– Nie będziem popasać aż za rzeką. – Morda rzucił jej bukłaczek z podpalanką. – Zmożesz w siodle, Morwa?

Dziwka otarła wargi wierzchem dłoni.

– Cobym miała nie zmóc? Jeno ona – wskazała pochlipującą na piersi Szarki wiedźmę – ze szczętem osłabła.

– Nie czas mdleć i babskie żale piastować – ofuknął ją Kuna – kiedy szczuracy za plecami. Jechać trza co rychlej. Ludzie przy bydle potrzebni, ni na jednym nie zbywa. Chcesz, panna – odwrócił się do rudowłosej – to służkę na zwierza sadzaj, ale opóźniać nas wara, bo obie zostawimy.

– Twardy z ciebie człek, Kuna – odezwał się Twardokęsek.

– A twardy – bystro popatrzył mu w twarz poganiacz – tylko w swoim prawie. Pomnij, jakeśmy się w opactwie uładzili. Ja się dla was na niańkę nie najmował, tedy teraz nie płaczcie.

– Nie twardy on, znaczy się – zakończyła złośliwie dziwka – ale skurwysyn nieużyty.

Wysoko, po szczytach rozjaśniało się nieznacznie, lecz w kotlince nadal było mroczno i cicho, ani ptak nie zaćwierkał w krzakach, ani zwierz zaszurał po trawie. Gdy Twardokęsek zaciągał popręg, łagodna kasztanowa klacz zarżała i trąciła go w rękę. Chrapy miała miękkie, aksamitne. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wyglądając szczuraków, ale zarośla przy trakcie pozostały nieruchome, ciemne.

Czubkiem języka oblizał spierzchnięte wargi i namacał u boku miecz, co prawda nie oburęczny kopiennicki szarszun, do którego przywykł, ale też dobre, szerokie ostrze, wyszukane przez mnichów w klasztornym lamusie. Jak wcześniej, Kuna posłał Twardokęska do zaganiania opornych sztuk i zbójca podejrzewał, że nie zdarzyło się tak bez przyczyny. Nie tylko robota żmudna, ale i szczurakom łatwiej z tyłu urwać pojedynczego człowieka, niż zachodzić stado od czoła, pomyślał ze złością.

Poganiacze spędzali woły na gościniec i w kotlince został jedynie Buk, kaprawy kuzyn Kuny, który flegmatycznie zasikiwał popioły ogniska. Zbójcy na ten widok flaki wywróciły się do góry nogami, bo choć nie modlił się zbyt gorliwie do Kii Krindara, wszakże kopiennickim zwyczajem poważał ogień, zwłaszcza własnoręcznie rozniecony. Żeby ci się kuśka w supeł związała, zażyczył mściwie, kiedy Buk w spokoju ducha poprawiał portki.

Klacz znów tupnęła, stuliła uszy. Obejrzał się. Nic, zbite, czarne krzaki. Uspokojony, miał wjechać na trakt, kiedy z najdalszej kępy tarniny dobiegł go zdumiony szept:

– Twardokęsek? Tyżeś to, Twardokęsek?

Drgnął i obrócił się powoli, ze sztyletem w lewej ręce, bo chociaż nie przypuszczał, aby szczuracy znali go z imienia, to ostrożności nigdy za wiele. Jednakże dwoje oczu, które otworzyły się w chaszczach, nie mogło należeć do zwierzołaka. Mrugając, gapiły się na niego z wysokości chłopa, niebieskie i wytrzeszczone.

– Coś tak w ziemię wrósł, Derkacz? – upomniał zbójcę poganiacz. – Zimować zamierzasz?

Twardokęsek spojrzał jeszcze raz na ślepia w tarninie i zdecydował się.

– Nie, jeno tej kartoflanki wczorajszej strzymać nie mogę.

Buk zarechotał.

– Jednych pędzi od kartoflanki, a drugich ze strachu. Pilnuj się tylko, by ci szczuracy czego w krzakach nie odgryźli.

Gdy wolarz zjechał w dół gościńca, w zaroślach zatrzeszczało gwałtownie. Zbójca z namysłem przełożył sztylet do prawicy, wprawnie zmierzył odległość, ale dłoń trzymał ukrytą za łękiem.

– Wyłaź, Mroczek – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wyłaź i gadaj, czego chcesz.

Dawny kupiec bławatny chyłkiem wysunął się z gęstwiny. Ubranie miał potargane, gębę zmiętą i nieszczęśliwą. Rohatynę zgubił albo zostawił w chachmęci, ale oczy błyszczały mu po dawnemu. Małe, chytre ślepia kramarza. Przebiegł nimi od góry do dołu przyodziewek Twardokęska, nie ominąwszy końskiego rzędu, oszacował jeźdźca wraz z kobyłą, i spytał zdumiony:

– Cóżeś to, Twardokęsek, do wolarzy przystał?

Zbójca nie był pewien, czy dosłyszał w jego głosie tajoną kpinę, lecz zeźlił się w jednej chwili.

– A choćby, co tobie do tego, Mroczek?

– Niby nic – przyznał tamten. – Może tyle, że gdybym to ja czmychnął ze skarbczykiem, po gościńcu bym bydła nie pędzał. Ech, niechby Uchacz zobaczył…

Twardokęsek splunął mu pod nogi.

– No, ale Uchacz sztywny jako kłoda. Co i z tobą być może, jeśli jęzora nie powściągniesz. Czemu się za mną wleczesz?

Dawny kupiec się żachnął.

– Nawet o tobiem nie wiedział! Skoro się te jatki u Trwogi zaczęły, nie czekając, w rzekę wskoczyłem, bo podobno plugastwo wody się lęka. Takiegoć, lęka się! – parsknął. – Mało się nie udusiłem, a tu ledwo gębę na wierzch wystawiam, ono oczami we mnie świeci i, skurwysyństwo, piórem prawie po gębie wali. Tedy ja znów pod wodę i, widać, je przetrzymałem. Jakem na drugi brzeg wylazł, już ścierwo żarło. Nic, podumałem troszkę, i wyszło mi, że lepiej przez ziemię szczuraków iść, niż mu drogę zachodzić. Kobyłę ryżą znalazłem, wasza być musi, i na gościńcu nockę strawiłem. Potem mnie te niewiastki dognały. Ani chybi plugastwo, nażarłszy się, przy życiu je ostawiło. Jenom się tego nie spodziewał, żeś się za wolarza najął.

– Ano, zdarzyła mi się taka przygoda – mruknął Twardokęsek. – A ciebie, Mroczek, jeszcze gorsza spotka. Znać co komu pisane, to go nie minie. Plugastwo ci odpuściło, szczuracy przejście dali, lecz na koniec, traf zły, znajomek się napatoczył. Należało raczej w krzakach zostać.

– Jakbym cię chciał bydlęcym wydać – syknął Mroczek – tobym otwarcie na gościniec wylazł i do tej chwili już byś wisiał. Nie bądź głupi, Twardokęsek. Tu zwierzołaków ziemia, ludziom trza się pospołu trzymać. Posłuchaj, mam pod Spichrza folwarczek. Niby nic wielkiego, ale tam w obejściu srebro zakopane. Wszystko, com na Przełęczy zebrał. Pojedziem, srebro wybierzemy. Połowa twoja, Twardokęsek – dodał przymilnie.

Zbójca się skrzywił, bo bynajmniej kamratowi nie dowierzał.

– Cóżeś taki hojny?

– Nockę całą ślepia wokół siebie widziałem – schrypniętym głosem odparł Mroczek. – To przy ziemi pyrgały, to znów się na mnie gapiły, żółte, świecące. Idą zwierzołaki za mną, idą bez ochyby, nie sztuka im samotnego człeka na gościńcu przydybać i sprawić. Ale z wami, w kompanii, inna rzecz będzie.

– Ano, zamiast ciebie jednego, wszystkich nas utrupią – sarkastycznie skwitował Twardokęsek.

– Gdzież tam, gromada was! – zaprotestował gorąco. – A my dwaj zważać będziem, nie mitrężyć z dala od reszty. Jako teraz czynimy.

– Nerwowo rozejrzał się po tarninie. – Nie dajże się długo prosić i przemów za mną przed kamratami, by mnie do kompanii przyjęli.

– A niewiastka cię nie rozpozna? – upewnił się jeszcze Twardokęsek.

– Mrówka, świętej pamięci, pierwszy ją przydusił – dawny kupiec bławatny odsłonił w uśmiechu drobne, spróchniałe zęby – i spódnicę na łeb zadarł, coby się nie szarpała. Nic nie widziała.

– Jeno abyś się z czym nie wygadał. Bo ja tu za pachoła robię i zwą mnie Derkacz. A od dziewek trzymaj się z daleka, od tej ryżej najdalej.

Mroczek mrugnął do niego porozumiewawczo, wyraźnie podniesiony na duchu i pewny, że z pomocą herszta bezpiecznie wyrwie się z opresji.

– Nawet jakby sama chciała? Grzech nie brać, jak dziewka prosi.

– Oj, ona chcieć nie będzie. – Zbójca aż posiniał na wspomnienie, co mu Szarka zapowiadała.

Coś w jego głosie widać ostrzegło Mroczka, bo w tejże samej chwili cofnął się głębiej w krzaki. Jednakże nie dość szybko: ostrze zbójeckiego noża pomknęło za nim, odbijając promień światła, i znikło w listowiu. Coś tam chrupnęło, potoczyły się kamienie. Twardokęsek jednak nie kwapił się w tarninę leźć i kamrata dobijać. A, niech tam, pomyślał. Albo go szczuracy dorżną, albo sam z siebie skapieje. Popędził kobyłkę.


* * *

Zaledwie jeden dzień minął, ajasenka spostrzegła, że coś się odmieniło. Coś bezpowrotnie minęło. Chociaż Evorinth jak co wieczór zaszedł do niej wczoraj, bardzo wyraźnie widziała, że uczynił tak wyłącznie przez wzgląd na jej uczucia – i przez moment nienawidziła go za tę młodzieńczą delikatność, jakże niestosowną u kogoś, kogo od dziecka wdrażano do władania. Opanowała się jednak szybko, bo dąsy mogły tylko zaszkodzić. Podała mu kielich z winem, które specjalnie dla niej podczaszy sprowadzał ze Skalmierskiej winnicy, i położyła głowę na jego kolanach. A kiedy dłoń księcia leniwie zanurzyła się w jej włosy, zapytała pogodnym tonem:

– Jakże więc ta żalnicka barbarzynka?

Milczał chwilę.

– Jest czymś więcej, niż się spodziewaliśmy – przyznał wreszcie.

Mięśnie Jasenki się napięły ze złości, lecz rozluźniła je powoli, kontrolując oddech, i nie wypytywała dalej. Znała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że i tak wszystko jej opowie, z własnej woli i w odpowiednim rytmie.

– Nie protestowała, kiedy odpędziłem kapłanów – podjął książę Evorinth – i z początku sądziłem, że zaskarbiłem sobie jej przychylność. Ale nie. Ona po prostu patrzyła. Jechała przez Spichrze z nieruchomą twarzą, zupełnie jakby cały splendor, całe to bogactwo, które wylało się na ulice, aby ją oszołomić i zadziwić, było całkiem nieistotne. Pomyślałem wówczas, że może kapłanom Zird Zekruna udało się ją do cna poskromić, jak czynią z mniszkami, które przywdziewają brunatny welon.

Nałożnica słuchała uważnie, obserwując go przez opuszczone rzęsy. Nie podobał się jej namysł na twarzy księcia. Dotąd nie zwykł się zastanawiać nad usposobieniem niewiast.

– Później jednak zostawiłem ją na chwilę samą, a kiedy wróciłem, okazało się, że żony rajców nieomal ścielą się jej pod nogi. Te prześwietne spichrzańskie mieszczki, które mają się za równe księżnym, a majątkiem niewątpliwie przewyższają niejedną z nich, gdakały do niej jak kwoki, jedna przez drugą – zaśmiał się krótko – i to z taką przedziwną mieszaniną pokory i matczynej troski, że aż mnie zdumienie zdjęło. A wiesz, ile potrzebowała czasu, aby je omotać? Ze dwa pacierze, nie więcej.

Jasenka z przykrością przygryzła wargę. Jakkolwiek zadbała, aby wszyscy w Spichrzy respektowali jej pozycję, nigdy nie zdołała pokonać milczącej, lecz nieustępliwej niechęci patrycjuszek. Owszem, w sukni naszywanej perłami stała czasami u boku księcia w świątyni Nur Nemruta, tuż za podwyższeniem, gdzie nie dopuszczano zwyczajnych śmiertelników, i harde mieszczki mogły jedynie oglądać jej plecy. Ale nie zapraszano jej na obiady do mieszczańskich domów, za ciężkie spiżowe wrota, zdobione ich wątpliwej autentyczności herbami oraz drzewami rodowymi, i żadna żona rajcy nigdy nie zaproponowała jej udziału w corocznej fecie. W cytadeli wprawdzie hołubiono Jasenkę i liczono się z jej zdaniem, miasto wszakże, nieprzychylne dworskim sprośnościom, wiedziało swoje: jak świat światem, książęta trzymają nałożnice, lecz władza tych piękności jest złudna jak urok róż, zwanych czasami patronkami ladacznic. A człowiek roztropny nie wznosi zamków z płatków róż ani też nie ufa czemuś, co tak szybko mija.

– Zapewne gdyby zdjąć z niej te pomorckie szmaty… – odezwała się lekko, aby go rozbawić i odwrócić jego uwagę od tej niepokojącej księżniczki.

Książę potrząsnął głową.

– Suknie nie mają nic do rzeczy, one jej nie przesłaniają, są raczej… – zawahał się. – Są raczej tłem, sprawiają, że jeszcze jaśniej błyszczy swoim własnym światłem. – Uśmiechnął się, kontenty że udało mu się ubrać w słowa umykającą dotąd myśl. – Jasenko, ona jest jak perła zamknięta w muszli perłopława. Skorupa ją ogranicza, lecz przez szczelinę bije blask.

Jasenka gwałtownie poderwała się z klęczek. Książę ze zdumieniem patrzył na jej ściągnięte gniewem rysy.

– Widzę, że ta żalnicka bękartka wywarła na tobie wielkie wrażenie – wysyczała. – Większe niż ja.

Książę Evorinth również się podniósł.

– Pohamuj się. – W jego głosie pojawiła się nuta przygany, co zdarzało się doprawdy bardzo rzadko. – I owszem, wywarła na mnie wrażenie – powiedział, po czym wyszedł.

Jasenka nie bała się, że utraci jego łaski, bo w gruncie rzeczy jej zazdrość pochlebiała mu trochę. Ale odprawiła muzyków i spędziła noc samotnie, rozmyślając o księżniczce. Skoro świt zaś przybiegł posłaniec od księcia, lecz nie z przeprosinami – zresztą tych Jasenka nie spodziewała się tak prędko – ale z prośbą, aby oddała dostojnemu gościowi jedną lub dwie ze swoich osobistych służek, jako że w orszaku Zarzyczki przybyła zaledwie jedna posługaczka. Z początku nałożnica miała ochotę odesłać księciu odpowiedź, że żalnicka dziedziczka nie potrzebuje więcej sług, skoro w jego osobie zyskała pokojowca, jakże dbałego o jej wygodę. Później opamiętała się jednak i kazała przywołać piegowatą Marchię, swoją zaufaną.

– Usłużysz żalnickiej księżniczce – oznajmiła zaraz po tym, jak krótkim gestem dłoni przerwała powitalne pokłony.

Marchia podniosła się znad ziemi, ale znając wybuchowy temperament swej pani, roztropnie trzymała się blisko drzwi. Była ładną dziewczyną, zgrabną i zwinną jak jaszczurka, przy tym bardzo bystrą.

– Jak sobie moja pani życzy - odparła gładko. – Czy w czymś szczególnie jej usłużyć?

1Nałożnica rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie, czując przykre ukłucie niepokoju. Marchia stawała się stanowczo zbyt bezczelna. Mogła przy tym paskudnie Jasence zaszkodzić, miała bowiem wiedzę o niektórych jej sprawkach, o pracowniach ukrytych w zaułkach niskiego miasta, dokąd ją posyłano po flakoniki z matowego szkła, żebrackiej gospodzie przy szpitalnym murze, gdzie zwykli się spotykać szpiedzy i skrytobójcy, wreszcie o użytecznym klasztorze Nur Nemruta o dwa stajania od Spichrzy, dokąd odprawiano czasami zbyt urodziwe dworki, aby przywdziały zakonne szaty i nigdy już nie kusiły swymi wdziękami księcia. Jasenka przymrużyła oczy. Cóż, wystarczy, aby Marchia wypełniła jeszcze to ostatnie zadanie. Później, kiedy umilknie cały zamęt wokół żalnickiej kuternóżki, Jasenka z pewnością znajdzie sposób, aby skręcić kark krnąbrnej służce.

2nawet nie będzie jej to zbyt drogo kosztować. Na Żary rokrocznie przybywało sporo nieokrzesańców z sekty Skalmierskich dusicieli, którzy tak dogłębnie korzystali z miejskich uciech, że pod koniec karnawału dało się ich nająć doprawdy za bezcen.

– Po prostu czyń swoją powinność – rzekła. – I miej oczy otwarte.

Marchia znów się pokłoniła, koniec jej grubego, jasnego warkocza omiótł podłogę, lecz w oczach miała trwogę i Jasenka zlękła się, czy nie przeczuwa niebezpieczeństwa.

– Sowicie cię wynagrodzę – dodała więc z uśmiechem i odesłała służkę.

Oczy ją piekły z niewyspania. Wyszła na balkon, aby ochłodzić twarz porannym powietrzem, i wtedy znów ujrzała Zarzyczkę obok księcia Evorintha, na najniższym murze cytadeli, nieopodal ogrodu. Obejmował ją ramieniem – nawet księżna Egrenne nie dopatrzyłaby się w tym geście niczego zdrożnego, tamci schodzili bowiem ze schodów i książę podtrzymywał księżniczkę na wąskich stopniach. Ale Jasenka wiedziała lepiej.

– Przyprowadźcie mi Kiercha – rozkazała służebnej. – Chcę go zobaczyć jak najszybciej.

A potem starannie zamknęła drzwi, po czym rzuciła się na łoże i gryzła poduszki w daremnej złości.


* * *

Zrazu Mroczek usłyszał jedynie szuranie. Nieznaczny chrobot dochodził tuż znad ziemi, towarzyszyły mu dziwne pomruki i posapywania. Spróbował unieść powieki, lecz okazały się zdumiewająco oporne, za to w jego piersi ocknął się tępy, przytłumiony ból. W tejże samej chwili przypomniał sobie i potyczkę u Trwogi, i późniejszą Twardokęskową zdradę, ostrze wyrzucone znienacka, lecz niechybnie. Herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy miał pewną rękę, z dawien dawna przestawał z nożownikami i zdołał się dobrze wyuczyć ich sztuczek, toteż Mroczek dziwił się, że sam wciąż żyje i dycha. Bo żył niezawodnie, zanadto kłuło go przy każdym oddechu, by mógł znajdować się w ciemnych, podziemnych salach Issilgorol, gdzie, jak wykładają kapłani, człek jest pozbawion ciała i wszelkich jego przypadłości.

Wszelako i tu wyczuwał w powietrzu wilgoć i duszną stęchliznę, zupełnie jakby istotnie zawędrował w głębokie sale podziemnego królestwa zmarłych. Czyżby pachołkowie mnie zdybali w krzakach, pomyślał z niepokojem, i przewiązawszy rany, powlekli do tiurmy? Na wszelki wypadek poruszył nieznacznie nadgarstkiem. Znękane mięśnie reagowały powoli, niechętnie, ale nie, nie skrępowano go. Zresztą, skonstatował po chwili, z wysiłkiem starając się odzyskać jasność umysłu, żołnierze księcia nie zapuszczają się w Góry Sowie, chyba że wielką kupą, a teraz, w przededniu karnawału, nikt nie zaplanuje zbrojnej wyprawy. Widać zawdzięczał ocalenie jakiejś litościwej duszy, która górskim traktem spieszyła do miasta na święto. Nie kupcowi – ten zdaniem Mroczka nie zatrzymałby się przy rannym, najwyżej po to, by go kopniakiem uprzątnąć, gdyby zagrodził drogę wozowi. Prędzej grupie wędrownych kapłanów albo zacnej białogłowie, bo one bywały trochę miększego serca. Wciąż miał na nogach buty, więc zaprawdę trafił mu się wybawiciel szlachetny i zgoła nieubogi: biedak, choć może by życie oszczędził, niezawodnie złupiłby cały dobytek.

Szuranie zamilkło, a rozmyślania pokrzepiły go tak dalece, że zdołał otworzyć oczy. Istotnie, znajdował się w piwniczce lub raczej w jamie, bo spomiędzy nielicznych kamieni w ścianach bujnie wyrastały korzenie drzew i osypywała się ziemia. Ułożono go na prostym drewnianym blacie i pozostawiono samemu sobie. W mdłym świetle łojowego kaganka, co ćmił się zawieszony na jednym z kłączy, dostrzegł pod ścianą glinianą miskę i kilka okrwawionych szmat, którymi zapewne przemyto mu rany. Wszystko to pospołu zdawało mu się tak niecodzienne, że mozolnie uniósł się na łokciu, a potem usiadł, chwyciwszy się za ugodzone nożem miejsce. Rana rwała dotkliwie pod grubą warstwą bandaży; powinien leżeć nieruchomo i wypoczywać, póki się da. Mroczek wszelako nigdy nie potrafił się długo opierać ciekawości. Ujął zatem kaganek i zgięty wpół, przytrzymując się korzeni, ruszył w głąb lochu.


* * *

Zbójca jechał posępnie, bez zapału. Z początku poranek nastał rześki, jak to w górach, potem jednak skwar uczynił się okrutny, a stado, nie zwalniając, parło naprzód. Wreszcie zmordowany zrzucił koszulę. W samej tylko skórzanej kamizeli, z gębą obwiązaną grubą chustą, popuścił wodze i zdał się na rozsądek kasztanki. Gdzieś, w tumanie ciężkim od smrodu bydląt i czerwonego suchego pyłu, mignęła zbójcy skurczona twarz wiedźmy. Ogromne, nabrzmiałe ślepia błysnęły nad karkami wołów. Z przestrachu zakłuło go w boku. Oglądał już wcześniej wiedźmi szał, a jasnowłosa niewiastka od wczoraj chodziła jak błędna. Zaraz jednak odpędził tę myśl, pochłonięty wypatrywaniem szczuraków wśród wyschniętej, przydrożnej krzewiny i pomiędzy rzędami poszarpanych skałek; tu i tam przybliżały się do traktu niby ostre grzbiety pradawnych żmijów.

Lecz – przynajmniej tym razem – złe miało go oszczędzić i pod wieczór nienaruszony dotarł do granicznej rzeczki; woda była purpurowa od dopalającego się słońca.

– Ech, przejechalim! – wrzasnął Buk. – Przejechalim!

– W karczmie gardło zdałoby się przepłukać! – odkrzyknął z radością Twardokęsek.

– Nie bójże się, jest i gospoda! – Poganiacz zaśmiał się. – Popod Szczurakiem ją zowią, bo karczmarka podobno i zwierzołaków nie przepłoszy, gdy zimową porą w okienko zastukają. Niech latarnię nad bramą dziewka zapali, to i stąd ją uwidzisz. A podpalanka tam – dodał z rozmarzeniem – że lepszej w Górach Żmijowych nie znajdziesz.

Kiedy podciągnęli bliżej, okazało się, że witały ich nie jedna, ale trzy latarnie – nad dżwierzami i na rogach dachu, przy wyrzeźbionych w cisowym drzewie maszkarach, które zapewne miały wyobrażać szczuraków. Gospodyni wybiegła im na spotkanie aż na skraj traktu, w obsadzoną wiśniami aleję.

– Bydlęta na pastewnik popędźcie – zarządziła – tam mocna zagroda. Sami do środka chodźcie co żywo. Balie dziewkom nagotować przykazałam, wyparzycie się we wrzątku. Jeno chyżo, bo prosiak skwierczy na rożnie, należycie już przypieczony.

– Tedy i prosiak czeka? – Kuna udał zdziwienie. – Gdybym cię nie znał, Goworka, pomyślałbym, że ze szczurakami się zmawiasz, coby wiedzieć, kogo gościńcem przepuszczą.

– E tam, głupio gadasz, że strach. – Karczmarka z nieszczerą złością klepnęła zad jego ogiera. – Toż od południa kurz na trakcie widać. Oj, ogromnąście mnogość bydląt spędzili tego roku. Aby mi w żyto nie lazły! A tu, powiadają, wojna będzie w Żalnikach. Podatkami nas takowymi gniotą, że jeno gardło sobie własnymi rękoma poderżnąć, bo żyć zaiste się nie da. Niby żalnicki pan na Zwajców ruszyć zamierza, jednak coś mi się to wcale nie widzi… A poszło nazad! – Trzepnęła patykiem niesforne kurczę, które, korzystając z uchylonych wrót, usiłowało przemknąć na gościniec. – Przecież rok w rok Wężymord ze Zwajcami wojuje, jeszcze dwóch zim nie masz, jak im okręty popalił. No, ale niechby i na Zwajeckie Wyspy się wyprawiał, ja nijak pojąć nie mogę, czemu mnie podatkami dręczą. Gdzie my, gdzie Zwajcy! Tak mi się raczej zdaje – zachichotała – że nie tyle o wojnę idzie, ile że książę pan dziewkę za mąż chce wydawać. A że pokraczna ponoć i chłopów już nielekko świadoma, posag przyjdzie dać niezgorszy. Tak czy siak, my te jaśniepańskie konkury odcierpim. Ale ty, Kuna, po staremu u mnie bydlątko abo i dwa ostaw, a o zapłacie gadać nie będziem. Podpalanki też na drogę nie poskąpię.

Oszołomiony z lekka Twardokęsek przysłuchiwał się niezmożonemu potokowi słów wypływającemu zza wystających zębów karczmarki. Od pierwszego rzutu oka znać było, że Goworka nie dozwoli, aby w jej własnym obejściu ktoś inny grał pierwsze skrzypce. Nosiła się dostojnie, w białej, sztywno wykrochmałonej koszuli, rdzawej sukiennej spódnicy, z grubymi splotami warkoczy, upiętymi wysoko nad czołem. Była okazałą kobietą, która pogodnie dobiegała końca trzeciego tuzina zim.

Dwie bosonogie, rumiane dziewki powiodły wolarzy do łaźni. Z westchnieniem ulgi zbójca zanurzył się w parującą kadź. Opodal trzech poganiaczy okładało się po grzbietach winnikami, inni polewali wodą rozgrzane kamienie. Twardokęsek czuł, jak zmęczenie ostatnich dni rozpełza się pomału po całym ciele.

– No, Derkacz – Kuna wychylił się z sąsiedniej balii – jużeśmy prawie w Spichrzy. Jeszcze tylko dwa miasteczka miniem, ale tam naród spokojny, a kraj dostatni. Pociągniem teraz powoli. Bydłu zda się odpocząć, a i ludziom wytchnienie potrzebne.

Buk zaśmiał się lubieżnie.

– Goworka zadba, abyś jutro bardziej jeszcze wytchnienia wołał! Tak się jej ślepia do ciebie świeciły, jako kocisku do sperki!

– A niechaj ją Kuna zdrową bierze – odezwał się inny. – Jeno nie przed wieczerzą, bośmy głodni okrutnie. Potem zasię, kiedy świniaka obierzem, za jedno, czy karczmarka będzie w izbie, czy u siebie na łożu w komorze.

– Byle klucze do piwniczki ostały! – krzyknął ktoś z kpiną.

– Ostaną, ostaną – uspokajał Morda. – Goworka do zbytków skora, ale koło gości chodzi jak mało która, nic rzec nie można.

– Zdaje się, że często u niej popasacie – wtrącił Twardokęsek. – Choć nietania ta gospoda, jeśli wołu abo i dwa za nockę zapłacicie.

– I trzy jej wydamy, jak się będzie napierać – flegmatycznie odparł Kuna. – Do Goworki nie na spoczynek ludziska ściągają, nawet nie podpalanki zakosztować, chociaż przednia ona, jeno aby wieści słuchać, bo nic się w Górach Żmijowych lub w księstwach Przerwanki przed nią nie ukryje. Już tam pewnie siosterkę twą tak przydusiła, że każdy zagon owsa u was za stodołą zna jako własny.

– Wścibska jest niewiastka jak sroka i uparta. Kiedy zeszłego roku Kunę dopadła, już sobie myślałem, że wcale do domu nie wrócim. Że za chłopa u karczmarki ostanie – zadrwił Morda.

– Bo z babińcem zawsze kłopot. – Zbójca westchnął.

– No, ale się niedługo swego kłopotu zbędziesz – pocieszył go Buk. – Rychło w Spichrzy staniem. Jarmark wielki tam szykują, bydło się sprzeda i pohulamy ździebko.

Jak przewidywał Kuna, niewiasty znaleźli w kącie izby przy palenisku. Na widok poganiaczy Goworka poderwała się i wkrótce z kuchni rozległo się jej jazgotanie, że chleb jeszcze niewniesiony, wieprzka nie ma kto obracać i zdałoby się marynaty z piwniczki wydobyć. Dziewczyny zaraz przybiegły i wśród hałaśliwych przekomarzań jęły kroić pieczeń. Mięsiwo przyprawiono ziołami, których Twardokęsek nie umiał rozpoznać, lecz pierwszy kęs gorącej, tłustej świniny rozpogodził go na dobre. Goworka zaś wciąż narzekała na podatki, zeszłoroczne nędzne zbiory, pustki na gościńcu.

– Od tygodnia jesteście pierwsi – skarżyła się. – Ni pies z kulawą nogą tędy nie przejeżdża. Przyjdzie gospodę zamknąć i o kiju na żebry iść. Inaczej kiedyś bywało, przed jarmarkiem sznury wozów gościńcem ciągnęły, z daleka kupce przybywali, zza morza nawet. Ot, nic już po tym, prócz opony, co mi jeden w darze zostawił – wskazała spłowiały kawałek materii, nadpalony po brzegach od żaru paleniska; obraz, który niegdyś go zdobił, wytarł się z wiekiem, zmieniając w niekształtną plamę, zwieńczoną u góry krzywymi wieżyczkami.

Twardokęsek rozparł się wygodniej na ławie, przeciągnął. Przestronna izba, jasno oświetlona polanami w żelaznych pierścieniach na ścianach, z podłogą z solidnych, dębowych desek, które, jak wnioskował z ulotnego zapachu ługu, nie dawniej jak wczoraj szorowano starannie, łatwo mogła pomieścić trzy albo i cztery tuziny chłopa, a palenisko obliczono nie na świniaka, ale co najmniej wołu. Wszystko było jak trzeba: strawa zacna, obejście czyste, karczmarka dbająca o wygodę gości, a dziewki bardziej niż przyjazne. Coś go jednak niepokoiło, choć nie potrafił zrozumieć, co.

Jak przystoi niewiastom, Szarka i wiedźma jadły przy osobnym stoliku. Morwa zaś wcale nie jadła, tylko z zaciśniętymi ustami przypatrywała się rozprawiającej z wolarzami gospodyni. Teraz, wśród innych kobiet i w świetle pochodni, Morwa wydawała się dokładnie tym, kim była: postarzałą, steraną dziwką w porwanym i splamionym błotem lawendowym kubraku. Zresztą jej jednej Goworka nie pozdrowiła u progu ani nie zaprowadziła wraz z Szarką i wiedźmą do komory, gdzie naszykowano kąpiel dla niewiast. Ladacznica więc tak się rozsierdziła, że mimo głodu nie mogła nic przełknąć. Wprawdzie od dobrego tuzina lat obracała się po gościńcu, a jeszcze wcześniej, kiedy była gładka i świeża, terminowała w spichrzańskim zamtuzie, zdążyła zatem przywyknąć do upokorzeń i łajań. Niejedną też noc spędziła w kozie, jeśli jakiś nazbyt gorliwy kaznodzieja przyłapał ją na nierządzie nieopodal kościoła. Ale tylko najśmielsze lub najbardziej zdesperowane dziwki zapuszczały się aż tutaj, na sam skraj Gór Sowich, toteż w oberżach witano ją przyjaźnie, bo każdy karczmarz wiedział, że niewieścia kompania w cudowny sposób sprawia, iż rozsznurowują się nie tylko męskie portki, ale i sakiewki. W gospodzie Goworki wszelako wszystko było na opak, przeciwko naturze: zamiast warzyć przy ogniu polewkę, baby królowały w głównej izbie, a chłopi nadskakiwali im jak głupcy. Morwa zaklęła w duchu, kiedy roześmiana pyzata dziewoja wniosła kolejny dzbanek podpalanki. Nazbyt długo przemierzała trakty, by nie poznać dogłębnie skąpstwa karczmarzy, toteż nie podobała się jej ta niecodzienna hojność. Nie ośmieliła się głośno swarzyć z gospodynią, aby nie odstręczyć od siebie wolarzy, mamrotała tylko pod nosem przekleństwa, tym bardziej wyszukane, im bardziej frywolny obrót przybierała rozmowa przy wielkim stole.

A tam podpalanka zaczynała uderzać do głów. Goworka zdjęła fartuch, rozwiązała górne troki koszuli i, oparta na ramieniu Kuny, wachlowała się chustką, gdyż mimo upału w izbie okiennice pozostawiono szczelnie zatrzaśnięte. Śladem gospodyni, dziewki wmieszały się pomiędzy gości, pozwalając się pod blatem nieznacznie obmacywać.

– A to jeszcze prawią – paplała niestrudzenie karczmarka – że ów przeklętnik, Smardzowy syn, na północ ciągnie. Z kapłanami Bad Bidmone spiskuje, bo dużo ich nadal po lasach siedzi. Zamierzają się jakoby ze Zwajcami zmawiać przeciwko Wężymordowi. I po co to wszystko? – spytała z goryczą. – Za Wężymorda dostatek wreszcie nastał, spokój a porządek. A jak się ta wojna rozpocznie, kupce ze szczętem jeździć przestaną. Grasanty tylko włóczyć się będą, i palić, rabować, mordować.

– Chłopa wziąć trzeba – poradził jej Morda – żeby i gospody, i gospodyni bronił. Byle nie wędrownego parobka, lecz prawdziwego gospodarza. Ot, choćby jak nasz Kuna – zarechotał. – Może niepiękny on z gęby, ale człek spokojny i stateczny. A że wiekiem starszy, to i dobrze. Jako powiadają, im kot starszy, ogon jego twardszy.

Wśród głośnego śmiechu karczmarka pokraśniała i zagroziła wolarzowi, że, jeśli nie zaprzestanie drwin, z bydełkiem będzie się tej nocy kładł na pastewniku.

Morwa nie zdzierżyła.

– Popatrzcie, jak się to próchno mizdrzy – syknęła po cichu do Szarki. – Żeby tylko kiecki przed nim w izbie nie zadarła, zdzira stara, grób pobielany. Nie darmo, widzę, gospodę Pod Szczurakiem wołają, bo pani gospodyni i pod zwierzołakiem by legła, tak ją przyrodzenie swędzi.

Rudowłosa posłała jej jedynie krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs, a wiedźma wychyliła do dna kolejny kubek. Piła cały wieczór, choć i Morwa, i Szarka ledwie moczyły usta. Najpierw sama obsuszyła niewielką flaszę, którą postawiła przed nimi Goworka, potem bez pytania przeszła do drugiego stołu i ściągnęła z brzegu dopiero co napoczętą karafkę. Nawet zbójca, z natury i nawyku człek trunkom przychylny, zląkł się, aby to wiedźmie pijaństwo nie ściągnęło na nich jakiegoś nieszczęścia. Chciał jej zabrać naczynie, ale nieoczekiwanie Kuna ujął się za jasnowłosą niewiastką.

– Sam pijesz, tedy i dziewce nie broń. – Położył mu ciężką łapę na ramieniu, z powrotem sadzając za stołem. – Ty, Derkacz, myślisz, że ja skurwysyn ostatni, bom wczoraj pozwolił, żeby je nad Trwogą zbóje pomacali. – Bystro spojrzał Twardokęskowi w gębę.

– Ale ja ci powiem, że i tak nic byśmy przeciwko kompanii z Przełęczy Zdechłej Krowy nie dokazali. A na gościńcu mus twardym być, inaczej gardło dać przyjdzie niezawodnie. Lecz dziewce pić nie broń, bo teraz dla niej podpalanka najlepsze lekarstwo. Zamroczy się, to i zapomni, i żal z niej trunek wypłucze.


* * *

Mroczek oblizał popękane wargi. W gardle mu zaschło, w płucach paliło żywym ogniem i oddałby w tej chwili wszystkie zrabowane klejnoty za łyk tęgiej gorzałki dla pokrzepienia. Tak długo już plątał się po podziemnych korytarzach, że z bólu ledwie mógł ustać. Rana się otwarła i krew sączyła się wolno spod bandaży, ale wreszcie zdało mu się, że głuchą ciszę podziemia mącą co jakiś czas odlegle głosy. Zmierzał więc ku nim wytrwale, osłaniając dłonią dopalający się kaganek. Ale wrócić i tak by nie zdołał, bo dawno się zagubił w gmatwaninie jam i korytarzy. Niektóre z nich sprawiały wciąż całkiem zacne wrażenie, omurowane starannie i pokryte zaprawą niby książęce lochy – a w tych Mroczek miał niejakie obycie – choć od lat ich nie naprawiano, bo mury popękały i zasnuły się wiekowym brudem. Gdzieniegdzie jednak natykał się na zwykłe ziemne nory, podobne do tych, w jakich gnieżdżą się dzikie zwierzęta. A co najbardziej osobliwe, nie natrafił na żadne ślady ludzkiej bytności. Gdyby nie rana, pewnie lękałby się niepoślednio, że nikt go tu nie odnajdzie i przyjdzie mu zdechnąć w ciemności, pospołu z glizdami i nietoperzami. Ale ponieważ i tak nie żywił większej nadziei, że się wyliże, było mu wcale lekko na duszy i póki miał jeszcze siły, pogwizdywał wesoło, by dodać sobie animuszu.

Powlókł się dalej, powoli, by zanadto nie szurać nogami, gdyż tak osłabł, że nie mógł już lekko stąpać. Na szczęście za kolejnym zakrętem głosy stały się wyraźniejsze. Jeden górował nad resztą – twardy, nawykły do rozkazywania. Mroczek przystanął, aby uspokoić oddech, a potem z cicha, bez pośpiechu, przesunął się kilka kroków naprzód, ku blademu światłu, bijącemu z głębi korytarza. Cudze tajemnice zawsze przyciągały go z przemożną siłą.

– …ją dostać… jeszcze tej nocy… – pochwycił w końcu.

Odpowiedź mu umknęła, lecz te słowa – i ton, jakim zostały wypowiedziane – wystarczyły, by nabrał pewności, że nie ocknął się pośród poczciwych mnichów, którzy z dobroci serca kurują nieszczęsnych wędrowców. Zawahał się, bodajże pierwszy raz odkąd wróciła mu przytomność. Mimo to nie potrafił się oprzeć. Niepomny na ból i niebezpieczeństwo, znów uczynił kilka ostrożnych kroków.

– …pan sowicie was wynagrodzi… będą wasze… – usłyszał.

Przesunął się jeszcze dalej. Bez wątpienia jakiś dostojnik zbójów najmuje, zgadywał w myślach. Miejsce ani chybi odludne, tedy do spiskowania sposobne.

– …byle żywą… o innych nie dbam… – ułowił, po czym nie zważając na coraz dotkliwszy ból, wcisnął się pod omszały nawis korzeni i pod ich osłoną wyjrzał zza zakrętu.

Aż go zatchnęło z przerażenia. Przed nim bowiem, w przestronnej sali, oświetlonej dwiema smolnymi pochodniami, rozpościerał się widok niezwykły i straszny. Oto pośrodku pomieszczenia, w najjaśniejszym kręgu światła, stał człowiek wysoki i chudy, ubrany w brunatną szatę sługi Zird Zekruna, na jego czole zaś pulsowało znamię skalnych robaków. Jak większość mieszkańców Gór Żmijowych, Mroczek czuł względem Pomorców odrazę i strach, szczególnie gdy tak otwarcie obnosili się ze znakami swego boga. Jeszcze bardziej wszelako przeraził go tłum niskich, ciemnych postaci, które kłębiły się wokół kapłana. Załzawionymi ze zgrozy oczami rozpoznawał w nich kształty, których dotąd domyślał się tylko w cieniach, przemykających po zmierzchu pomiędzy skałkami przy Trwodze.

Niscy, pokryci krótką ciemną sierścią zwierzołacy otaczali wysokiego męża ciasnym pierścieniem. Najbliżsi przybrali ludzką formę, może dla uszanowania, a może aby lepiej rozumieć jego słowa. Wielu jednak pozostało w swej zwykłej postaci. Poruszali się szybkimi, nerwowymi ruchami, na czterech łapach. Czasami stawali słupka i unosili głowy, a ich nozdrza i wąsy drgały wówczas żywo, jak gdyby łowili w powietrzu obce wonie. Niekiedy któryś znienacka wskakiwał na grzbiety innych i przebiegał po nich parę kroków, a współplemieńcy fukali gniewnie i usiłowali go sięgnąć zębami. Nie sprawiało to jednak wrażenia beztroskich igraszek, jakim nieraz oddawały się wiejskie szczury na klepisku stodoły. Mroczek nie widział wprawdzie żadnej broni, lecz wyostrzone trwogą zmysły przestrzegały go, że w swoim nieprostym przecież życiu natknął się na kogoś najniebezpieczniejszego. Odeszła go ciekawość, czyją zgubę szykował ten pomorcki kapłan w siedzibie zwierzołaków, chciał jedynie wymknąć się jak najprędzej, póki go jeszcze nie dostrzeżono, i uniknąć drobnych, ostrych zębów, które połyskiwały w świetle pochodni jak stalowe brzytwy.

Cofał się powoli. Chrobotanie ziarenek piasku od podeszwami butów brzmiało w jego uszach jak trzask pni pod siekierą drwala. Nie śmiał się odwrócić, zupełnie jakby jego wzrok mógł zakląć szczuraków i powstrzymać ich przed pogonią. Marne kilka kroków dłużyło mu się jak paradny trakt w Spichrzy. Ze spotniałego czoła kapały ciężkie krople. Wreszcie zdołał się jakoś przesunąć poza krzywiznę zakrętu i upiorny widok zniknął mu sprzed oczu. Mimowolnie odetchnął z ulgą.

Wtedy właśnie ktoś bodnął go kościstym palcem w krzyż.

Загрузка...