ROZDZIAŁ 5

Szyper błyskawicznie zhardział, gdy tylko statek odbił od nabrzeża. Teraz, kiedy zelżało niebezpieczeństwo, że kapłani wydrą mu ukochaną krypę, bynajmniej nie zamierzał udawać, że jest szczęśliwy z powodu dodatkowych pasażerów.

– Bydlę do ładowni – burknął, popatrując beznamiętnie na skrzydłonia. – I wy też, panno. Ludzie będą mi lepiej pracować, jak zejdziecie z widoku.

Podpokładzie okazało się równie prymitywne, jak cały statek. Szarka ułożyła się na skąpej wiązce słomy, okręciła płaszczem i zaraz usnęła, widać zmęczona przeprawą z zakonem Fei Flisyon albo i wcześniejszymi harcami w grocie bogini. Zbójca ostrożnie przysiadł obok i przyglądał się jej bacznie. Z początku myślał o listach zastawnych, które postanowił zrabować, ale wkrótce o nich zapomniał. Kiedy tak bezwstydnie leżała obok, z głową na szyi skrzydłonia i długimi, szczupłymi palcami wplecionymi w jego czarną grzywę – jej włosy przybrały barwę rdzy, ale pamiętał, że podczas wędrówki przez miasto połyskiwały niczym ciemne złoto – pragnął jedynie jak najszybciej rozsznurować jej kubrak i rozsunąć szeroko uda.

Przejechał palcami po gładkiej, ciepłej skórze na karku dziewczyny. Nie otwierając oczu, odepchnęła go i sennie rzekła:

– Twardokęsek, następnym razem złamię ci rękę. Obudź mnie, kiedy inni wejdą na pokład. Obudź, ale nie dotykaj. Nie lubię tego.

Wymamrotał coś pod nosem, po czym usadowił się jak najdalej od niej, solennie przekląwszy własną głupotę. Należało jeszcze trochę poczekać, ot, choćby do chwili, aż statek na dobre wyjdzie z zatoki, i tam się z panną rozprawić. Po swojemu, zbójeckim obyczajem. Była postawna i zapewne umiała ostrzem robić, skoro nosiła przy boku dwa zakrzywione miecze, podobne trochę do broni Servenedyjek. Z dri deonemem poradziła sobie bez trudu, więc Twardokęsek nabrał dla niej nieco respektu. Zresztą kapłani, ścierwa, obrali go z wszelkiego oręża jak cebulę z łusek i choćby chciał, nie miał ostrza, aby się na nią zasadzić. Ale znajdzie się jeszcze sposób, powiedział sobie, uśmiechając się krzywym, wilczym uśmiechem. Nie będziesz się, dziwko, chełpić, żeś okpiła herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy. A jeśli sam nie wydolę karku ci skręcić, kapitana do spółki przypuszczę albo i resztę rybaków, żeby pofiglowali sobie z tobą przed śmiercią. Paskudnie coś szyprowi z oczu patrzy, niech no o listach posłyszy, a bez skrupułu ci gardło poderżnie.

Pomysł wydał mu się ze wszech miar godny wprowadzenia w życie. Na razie jednak przycupnął cichutko w kącie, aby się nad nim jeszcze raz zastanowić. Tak chciał rzecz całą marynarzom przedstawić, aby lwia część dobytku jemu się dostała. A nade wszystko pragnął skrzydłonia, błękitnej bestii, aby go odtąd unosiła bezpiecznie ponad wszelkie mury i zamki.

Ale nie wytrzymał długo pod pokładem, oj, nie. I to wcale nie za przyczyną Szarki. Ku uciesze załogi zawisł na burcie i rzygał bez końca. Podobno pomaga, jeśli człowiek napije się słonej wody. Twardokęskowi nie pomogło.

Co gorsza, był świadom, że wszystkie jego plany rychło spełzną na niczym. Dziewczyna wnet się obudzi, a kiedy przypasze miecze, rybakom minie chętka, aby się na nią rzucić. Zresztą sam stał się teraz łatwiejszą zdobyczą i tkwiąc u burty, wyczuwał na plecach taksujące spojrzenia. Już same tylko paradne buty z żółtej świńskiej skóry, które mu kapłani oddali na pożegnanie wraz z resztą przyodziewku, nęciły oczy. I zląkł się, czy przypadkiem nie skończy w morzu jeszcze przed Szarką, ale nie miał dość siły, aby się tym martwić.

Czas mijał mu wśród jednostajnego kołysania i równie jednostajnych szarpnięć w żołądku, aż osłabł tak dalece, że nieomal chciał, aby go ktoś zdzielił bosakiem w łeb i skrócił tę męczarnię. Dopiero dobiegające z rufy wrzaski odrobinę go ocuciły. Rybacy wciągali na pokład małą łódkę, a kilku ludzi – ani chybi tych, co ich Szarka tropiła na Tragance – wdrapywało się właśnie po sznurowej drabince.

Nowo przybyli nie wyglądali na przemytników, choć wsiedli na statek na pełnym morzu, co jest starym sposobem na kontrabandę. W słabym świetle czerwonej nocy Twardokęsek dostrzegł, że oblicze jednego z nich znaczyły potworne blizny po usuniętym tatuażu. Zbójca widywał podobne u zbiegłych z Żalników kapłanów Bad Bidmone od Jabłoni i od pierwszego spojrzenia poczuł do niego dojmującą niechęć. Jak wszyscy w Górach Żmijowych, Twardokęsek szczerze nie cierpiał zakonu żalnickiej bogini.

Kapłan rozdarł się przeraźliwie, ledwo postawił stopę na pokładzie. Miał krótkie, krzywe i żałośnie chude nogi, wystające spod przykusej karwatki brzuszysko i z trudem jedynie utrzymywał równowagę na rozchybotanym statku. Ale gardło go nie zawodziło. A dźwięk niósł się po wodzie donośnie, tak że Twardokęsek nie zdziwiłby się, gdyby dał się słyszeć na nabrzeżu Traganki. Słów zbójca nie potrafił zrozumieć, bo z wielkiego wzburzenia glos kapłanowi się łamał i przechodził w piskliwy skowyt.

Drugi z przybyszów był nieco starszy od zbójcy. Włos, zebrany północnym zwyczajem w dwa długie warkocze, mocno już mu przetkała siwizna. Nosił owalną, jednolicie ciemną tarczę i przyzwoity, długi miecz w pozbawionej ozdób skórzanej pochwie. Ot, pomyślał Twardokęsek, jeden z najemników, jacy ostatnimi czasy pałętają się po Krainach Wewnętrznego Morza. Usiłował on uspokoić kapłana, co okazało się zajęciem mozolnym i beznadziejnym. Wreszcie zniecierpliwiony złapał go za ramiona i dźwignął na stopę. Kapłan wierzgnął ze dwa razy, nabrał powietrza chrapliwie i zamilkł. Zbójca posłał najemnikowi pełne uznania spojrzenie: choć niemłody, miał krzepę, że pozazdrościć.

– Dlaczego wrzeszczysz, Kostropatka? – spytał cierpko stary.

W tej samej chwili na pokład wdrapał się trzeci człowiek. Wysoki, o płowych włosach, rozrośnięty w barach, w prostym kubraku, z ciężkim, oburęcznym mieczem na plecach. Jego twarz wydała się Twardokęskowi znajoma, nie potrafił jednak przypomnieć sobie, gdzie ją wcześniej widział.

– Bo to popatrz, Przemęka – syknął kapłan – szyper, ścierwo, oszukał nas i wziął jeszcze jakoweś szumowiny. Dziewkę spławić trzeba – wyciągnął oskarżycielsko palec – nim się jaka bieda trafi.

Twardokęsek podążył za nim wzrokiem. Szarka stała na dziobie, zbójca nie dostrzegł nawet, kiedy wyszła z ładowni. Płaszcz zsunął się z jej ramion, odsłaniając długie, rozpuszczone włosy. Czerwona, południowa noc barwiła je ogniem, połyskiwała na obręczy dri deonema, zmieniała czerń sukna w głęboki fiolet. I kiedy tak stała, patrzyła na jasnowłosego najemnika i czekała, Twardokęsek zrozumiał, z jakiego powodu przyszło mu opuścić mury Traganki. Dzika kotka, pomyślał, dzika kotka w rui. Niech jej kto na drodze stanie, a rozerwie na strzępy.

– Dodamy dobry tuzin groszy – przekonywał szypra niezrażony kapłan – jak dziewkę rybom na żer rzucisz.

Kapitan z namysłem skubał brodę. Twardokęsek przeczuwał, że jeśli sługa bogini podwoi stawkę, na statku rozpęta się jatka i mimo osłabienia rachował, po czyjej stronie bardziej mu się opłaci opowiedzieć.

Nim zdążył podjąć decyzję, ostatni z przybyłych roztrącił rybaków i kilkoma krokami przesadził pokład. Nagle zbójca sobie przypomniał, jak w karczmie przy gościńcu zobaczył nie tylko wizerunek własnej gęby, ale i inny konterfekt. Też wisiał na drzwiach gospody, lecz nie obok Twardokęska, nie, nie z plebsem, tylko w najwyższym rzędzie, ponad pozostałymi.

Toć to syn starego władcy Żalników, zwanego obelżywie Smardzem, uświadomił sobie zbójca. Wygnaniec z ojcowizny. Bezimienny. Zaprzaniec.

Nagle zaschło mu w gardle. Więc dlatego dziewka przetrząsnęła pół wyspy, aby go odnaleźć, pomyślał z uznaniem. Nie taka głupia ona, oj nie. Wężymord wszak zapłaci za Smardzowego syna czystym złotem, i to więcej, niż książątko waży. A Zird Zekrun… – przełknął ślinę, strwożony na samą myśl o bogu mrocznego Pomortu. Zird Zekrun przystanie na każdą cenę, aby dostać w swoje ręce dziecko, które kiedyś wymknęło mu się z płonącego Rdestnika.

Ukradkiem przesunął się ku dziewczynie. Brzydził się bogiem Pomortu, ale w tej chwili chciwość przemogła nad rozsądkiem i był gotów walczyć u boku Szarki, choćby gołymi rękami. Przepełniał go podziw dla tej małej, zaradnej dzieweczki, jak ją właśnie czule nazwał w myślach, puściwszy całkiem w niepamięć wcześniejsze plany, aby jej pospołu z rybakami poderżnąć gardło.

W tejże samej chwili przypadł do niej książę.

– Co znów knujesz, niewiasto? Gdzie jadziołek?

– Poluje. Szukałam cię…

– Ja bym się dał odnaleźć! – zarechotał jeden z poławiaczy.

– …ponieważ jest pomiędzy nami pewien dług. I obietnica – dokończyła Szarka.

– Masz jeden dług – przerwał jasnowłosy. – Plugastwo, którym mnie zeszłej nocy poszczułaś.

Zbójca wodził między nimi oczami, zastanawiając się, które pierwsze uderzy. Zaprzaniec miał na plecach potężne, dwuręczne ostrze: Sorgo, koronacyjny miecz żalnickich kniaziów, wykuty niegdyś w ogniach boga. W Krainach Wewnętrznego Morza wiele gadano o tym brzeszczocie i Twardokęsek nierad by się z nim zmierzył. Nie wiedział, czy Szarka zdoła dotrzymać mu pola swymi zakrzywionymi szarszunami. Na wszelki wypadek chyłkiem pochwycił hak do patroszenia ryby, porzucony nieopatrznie przy stercie lin. Kiedy się książę dziewką zajmie, myślał, spod opuszczonych powiek szacując, jak najsposobniej zadać cios – wtedy uderzę.

Ani trochę nie martwił się, czy książę nie zaszlachtuje wcześniej Szarki. Może lepiej nawet, powiedział sobie. Wszak cała nagroda za głowę wygnańca jemu przypadnie.

– Niechże ją Przemęka zdzieli w łeb i do wody! – Coraz bardziej rozsierdzony kapłan miotał się po pokładzie. Przyskakiwał do rybaków, usiłując ich wypchnąć, aby rozprawili się z obrzydłą niewiastą, ale ci tylko usuwali się ze śmiechem. – Rusz się, Przemęka!

Człek z ciemną tarczą najemnika ani drgnął, z uniesionymi brwiami przyglądał się tylko tamtym dwojgu. Ale kiedy kapłan, postanowiwszy widać własnoręcznie pozbyć się kłopotu, ruszył ku Szarce z bosakiem, złapał go za ramię i odepchnął trzy łokcie.

– Zostaw, Kostropatka! – rzucił ostro. – Patrz lepiej, co ona nosi na głowie.

Wszyscy popatrzyli.

Statkiem zakołysało i żołądek znów podszedł zbójcy do gardła, obracając wniwecz wszelkie mordercze zamysły. Na pokładzie wybuchło okrutne zamieszanie. Rybacy lamentowali, kapłan złorzeczył Fei Flisyon, Przemęka go hamował, a rozmowa Szarki i księcia ginęła w ogólnym rozgardiaszu. Potem zaś nadfrunął jadziołek. Opadł na obręcz bogini i rozejrzał się wkoło, rzucając wszystkim złośliwe spojrzenia miodowych oczu. Miał wypchany, krągły kałdun, a jasne kropelki jadu lśniły na końcach piór.

– Zabiorę go pod pokład – w nagłej ciszy oznajmiła Szarka. – Nie jest wam przyjazny.

Zbójcy wydało się, że skrzywiła się przy tym cierpko. Ostatnie słowo jednak należało do kapłana.

– Nie gap się, tylko rzuć sztyletem w ladacznicę, Przemęka! – syknął.

– Spróbuj tylko! – Szyper złapał za bosak i przysunął go do gęby kapłana. – Pierwej wrażę ci to w kałdun, ścierwo!

– Jest powiedziane, że niewierni będą przelewać krew wybranych…! – darł się kapłan.

– Dość już! – żachnął się książę. – Nikt tu do żadnego przelewu krwi nie dopuści, najwyżej Zaraźnica cię durem umorzy.

Szyper wymownie postukiwał bosakiem w burtę.

– To jak się ułożym?

– Zostaniemy na pokładzie – zdecydował książę – a ona w ładowni. Przez dwie nocki nie będziemy sobie bardzo zawadzać.

– Ale zejdziesz nam z ceny – ocknął się kapłan. – Cały statek najęliśmy, z ładownią.

– Od bluźnierców biorę więcej. – Szyper podparł pod boki. – A jak się nie podoba, fora ze dwora.

Na statku zapanowało tedy coś na kształt rozejmu. Szarka zeszła pod pokład, by piastować jadziołka, który wrócił z polowania w wyjątkowo złym nastroju i strzykał wokół jadowitą śliną. Kiedy jeden z rybaków zajrzał do ładowni, niby to chcąc sprawdzić, czy kadłub nie przecieka, plugastwo runęło ku niemu z rozcapierzonymi szponami, jakby chciało oczy wydrzeć. Szarka odtrąciła je w ostatniej chwili, ale i tak jedno z haczykowato zakończonych piór opadło tuż obok twarzy natręta. Po tym wydarzeniu wścibstwo załogi gwałtownie przygasło. Książę z towarzyszami siedział na górze, pod czujnym wzrokiem szypra, Twardokęsek zaś pałętał się to w tę, to w tamtą stronę, na przemian usiłując drzemać w ładowni i rzygając.

Nie, o nic Szarki nie spytał. Zbyt wielu ludzi przewijało się latami przez zbójeckie obozowisko i oto teraz, na statku płynącym przez Kanał Sandalyi, Twardokęsek mniemał, że widział już wszystko. Zbiegłych ze świątyni mnichów, zbójrycerzy, którzy przegrali w karty ojcowiznę, dezerterów ze wszystkich armii Krain Wewnętrznego Morza, powroźników, co spalili więcej pańskich dworców niż wiedźm, servenedyjskie wojowniczki wyżerające na pobojowisku wątroby dogorywających wrogów, a nawet obłąkanego derwisza, który podawał się za nowe wcielenie Bad Bidmone od Jabłoni. Póki nie pchali nosa w sprawy Twardokęska, nie dociekał ich prawdziwych imion ani zdarzeń, jakie ich cisnęły pomiędzy kompanię na Przełęczy Zdechłej Krowy. I tak wszyscy byli jednacy.

Czy Szarka z jej dwoma mieczami, zawojem norhemnów na twarzy i porachunkami z żalnickim księciem mogła zadziwić człeka, który niegdyś miał za kochanki trzy bliźniacze siostry z sekty Skalmierskich dusicieli, grasujące z szajką na gościńcu i odkładające grosz na własną anakondę?

Pod wieczór Szarka wyczesała gęstym zgrzebłem futro skrzydłonia i starannie obejrzała poduszki łap. Posłusznie znosił jej zabiegi, jednak potem natychmiast wytarzał się w kupce słomy, którą mu przeznaczono na legowisko.

– Niecierpliwi się – wyjaśniła kobieta, widząc, że zbójca nie przestaje wodzić spojrzeniem za błękitną bestią. – Od dawna nie rozkładał skrzydeł i nie lubi morza.

Twardokęsek nie umiał powściągnąć zachwytu, kiedy zwierzę otarło się łbem o jej ramię, choć niegdyś te stworzenia nieomal przyprawiły o zagładę jego pobratymców. Zanim upadło władztwo Vadiioneda, południowi barbarzyńcy nieomal rokrocznie przeprawiali się przez górskie przełęcze, by plądrować i grabić zasobne ziemie Kopienników. Wielu norhemnów dosiadało skrzydlatych wierzchowców i żaden mur, żadna twierdza nie mogły ich powstrzymać. Potem jakaś zaraz przetrzebiła podobno stada, prawie co do nogi wybijając udomowione skrzydłonie. Północne księstwa odetchnęły nieco od łupieżczych napadów, lecz jakiś czas później pogrążyły się w zażartej walce. Nim przeszły dwa tuziny lat, pustynni rabusie jęli znów powracać na wykrwawione ziemie. Niezmiernie rzadko prowadzili ze sobą skrzydłonie, lecz większe od poprzednich i bardziej dzikie.

Jedna z Servenedyjek powiedziała zbójcy, że te zwierzęta pochodziły ze stad, które przemierzają niedostępne górskie płaskowyże w sercu Łysogór. Mało kto się tam za nimi zapuszczał, bo choć były płochliwe i zwykle stroniły od ludzi, potrafiły też rozerwać na strzępy, jeśli kto wszedł im nieopatrznie w drogę. Wojowniczka mówiła, że takiego stwora nie dało się okiełznać i przemocą zmusić do posłuchu. Ale może opowiedziała bajkę, jedną z wielu, które powtarzano o odległych krajach, i nałgawszy szpetnie, śmiała się potem z jego łatwowierności.

– Aż dziwota, żeś go norhemnom wykradła – rzekł do Szarki.

– Nie wykradłam. – Uśmiechnęła się, wybierając źdźbła z grzywy wierzchowca.

– Skąd więc…?

– Byłam na stepie i zdychałam z pragnienia, kiedy go skądś jadziołek przygnał. Wolałabym konia.

Twardokęsek skinął głową. Servenedyjka mówiła tak samo, że skrzydłoń sam sobie szuka jeźdźca, raz zaś obrawszy towarzysza, do śmierci przy nim zostaje. No, pomyślał cierpko, może to niezadługo nastąpić. Strach, ile niebezpieczeństw na wędrowca po gościńcach czyha, zwłaszcza na dziewkę, co się sama po świecie włóczy.

Noc jednak mijała im spokojnie i z czasem nawet zbójca rozespał się na dobre, zapominając o udręczonym żołądku. Grubo przed świtem Szarka wychynęła na pokład. Twardokęsek też powlókł się za nią, by sprawdzić, czy gdzieś tam na horyzoncie nie widać lądu, bo morze czyniło go dziwnie słabym i bezradnym. Nic jednak nie dostrzegł. Oblizał spieczone wargi. Tak czy inaczej, niebawem powinni przybić do brzegu. Nareszcie.

Z zachodu płynęła ławica latających ryb; niespokojne, wyskakiwały wysoko i kilka już trzepotało się na pokładzie. Szarka rzuciła jadziołka w powietrze. Stwór zatoczył nad statkiem kilka kręgów, za każdym razem nieznacznie obniżając lot nad przelęknionym klechą.

– Zgiń, przepadnij, zmoro przeklęta! – mruczał nienawistnie pod nosem.

Szarka tkwiła przy burcie i patrzyła na wschód. Nikt się do niej za bardzo nie przysuwał. Sługa bogini raz po raz czynił znak odpędzający zło i mamrotał coś o kurestwie, plugastwie i sromocie. Żalnicki książę, owinięty łaciatym płaszczem z koźlej skóry, drzemał albo drzemkę udawał. Szpakowaty najemnik majstrował z zacięciem przy podeszwie. Takoż i rybacy, dowodząc rozsądku i przezorności, tylko ukradkiem spoglądali ku dziewczynie. Twardokęsek się temu za bardzo nie dziwował, bo obręcz dri deonema nosili zazwyczaj niepośledni szubrawcy. Wciąż jeszcze naTragance straszono dzieciaki jednym z kochanków bogini, od ulubionego zajęcia zwanym Palownikiem.

Jedynie szyper, gwoli urzędu i lat swoich najsposobniejszy do tego, by rozmowę z dziewczyną zacząć, podszedł i drapiąc się niespokojnie pod pachą, zagaił:

– Wiatr ustał.

Nie odwróciła się.

– Będzie sztorm – odparła.

– Czas sztormów dawno minął – w głosie kapitana zadźwięczał strach.

W głowie zbójcy zakiełkowało nieprzyjemne podejrzenie.

– Czuję, jakby coś w sztormie szło – ciągnęła. – I ku nam go popychało.

Kątem oka Twardokęsek dostrzegł, jak najbliższy z rybaków upuszcza stos lin, które właśnie zwijał, dwóch innych, składających sieci, znieruchomiało w pół gestu. Kapłan przeciwnie, poderwał się z desek i zaskrzeczał ochryple, jak gdyby w nieudanej parodii głosu jadziołka. Z twarzy szypra w jednej chwili odpłynęła krew. Poruszył ustami, usiłując przemówić, lecz nie zdołał. Za to siwowłosy najemnik wyszeptał kilka słów i książęwygnaniec podniósł głowę. Z jego oblicza nic nie dawało się wyczytać.

– Sandalya rozplotła warkocz – rzekł niemal bezdźwięcznie Twardokęsek, odważywszy się wypowiedzieć na głos, co i tak wszyscy pomyśleli.

Nie dodał jednak, że oznacza to dla nich niemal pewną śmierć.

Zbójca nie wiedział, co stało się zarzewiem sporu pomiędzy Sandalya i Zaraźnicą, a po prawdzie wszyscy już o tym zapomnieli. Pamiętano tylko tyle, że ongiś panowała między nimi przyjaźń i na ulicach Traganki często oglądano nieśmiertelną panią wodnych przestworzy, jak przechadza się w zielononiebieskiej sukni, gwarzy z przekupkami i przekomarza się z marynarzami. Obywatele miasta wielce sobie cenili jej przychylność, bo potrafiła zagnać do zatoki olbrzymią ławicę ryb albo wyrzucać na brzeg perły okazałe jak gołębie jaja. Czasami też przystojny rybak zabłąkał się na lat parę w jej podmorskie dziedziny i wracał podstarzały przedwcześnie, lecz wzbogacony nad miarę i pełen niezwykłych opowieści. Słowem, była łaskawą panią, choć psotliwą po trochu i skłonną do miłostek.

Aż razu jednego Sandalya bez ostrzeżenia spadla na wyspę i obróciła w ruinę jaskinie Fei Flisyon, roztrzaskała zacumowane na redzie statki i niezawodnie zatopiłaby miasto, gdyby pani Traganki nie zagrodziła jej drogi. Pokonana przez Zaraźnicę, morska boginka powróciła do swych ogrodów w północnych cieśninach, kędy prowadził stary kupiecki szlak. Odtąd wszakże ścigała żeglarzy sztormami, a jej pieśni stały się posępne i zwiastowały rychłą zgubę. Zaniedbane ogrody rozrosły się potężnie i pokryły powierzchnię morza zbitymi kłączami, więżąc niejeden statek. Cieśniny opustoszały. Kupcy woleli płynąć południowym przejściem, przedłożywszy niebezpieczeństwa mielizn nad furię obłąkanej boginki.

Co jakiś czas szaleństwo Sandalyi wzbierało. Rozplatała wtedy warkocz sztormów i pustoszyła brzegi Traganki albo chwytała w uścisk huraganu zabłąkane na kanale statki, z których morze wyrzucało na brzeg jeno potrzaskane stępki.

Spojrzenia poławiaczy bezwiednie wędrowały ku obręczy na głowie Szarki, widać czekali, że zaraz wezwie pomocy Fei Flisyon lub cudownym sposobem uniesie statek z morza. Lecz dziewczyna trwała w bezruchu, zwrócona twarzą ku nadciągającemu sztormowi. Oczy miała szeroko rozwarte, zdumione.

– Pani. – Szyper nieśmiało dotknął jej ramienia. – Pani…

Wówczas, bez ostrzeżenia, otoczyła ich pierwsza fala. Gwałtowny podmuch cisnął krypą i w jednej chwili porwał żagiel. Morze rozkołysało się gwałtownie, tworząc olbrzymi, spieniony wir, który ich zagarnął i począł bezładnie miotać statkiem. Znienacka wszystko pociemniało. Potężna fala przewaliła się ponad zbójcą, wydusiła mu dech z piersi. Za nią przyszła następna i jeszcze jedna. Szyper krzyczał coś, jego głos niknął w łoskocie wichury i przelewającej się przez pokład wody. Obok Twardokęska lina uderzyła jednego z poławiaczy i zepchnęła w kipiel.

Kadłub jęczał, jakby statek opłakiwał własną śmierć. Z przerażenia włosy podniosły się zbójcy na karku i nie mógł zapanować nad oszalałym kołataniem serca. Pomimo zawodzenia wichru i gniewu fal była to bowiem jedna z owych martwych chwil, gdy świat staje się mały i nieruchomy, a Twardokęsek tkwił w niej, z całych sił przytrzymując się burty, wyraźnie słysząc własny, zadyszany od strachu oddech. I pojął, że w żadnym razie nie ocaleją, gdyż Sandalya nie wypuści statku płynącego od strony Traganki z dri deonemem na pokładzie.

Nie pamiętał później, jak długo trwał sztorm. Gdy oprzytomniał, ujrzał Szarkę tulącą łeb skrzydłonia. Podniósł się z klęczek i potoczył wzrokiem po pokładzie. Woda zmyła dwóch rybaków za burtę, pozostali wyglądali mniej lub bardziej przytomnie. Kapłan, choć ze skowytem obejmował zakrwawioną głowę, też zaczynał dochodzić do siebie. Szyper tkwił przy okaleczonym sterze, zbójca widział jedynie jego przygarbione plecy i ręce zbielałe od wysiłku, poznaczone węzłami żył.

Ciężkie, nabrzmiałe od sinych chmur niebo zdawało się napierać na połamany maszt. Powierzchni wody nie burzyła żadna fala, cień ptaka ani grzbiet ryby, a jednak statek nieubłaganie posuwał się naprzód, wiedziony czymś, co napełniało Twardokęska grozą.

Szarka wykręciła wodę z włosów. Tętnienie kropel po pokładzie wyrwało ich z odrętwienia.

– Jesteśmy w prądzie – szyper odezwał się głosem człowieka, który stracił nadzieję. – Sandalya pędzi nas wprost do swych ogrodów.

– Trza mnie było słuchać! Trza było zawczasu tę przeklętnicę obmierzłą szlachtować! – wykrzyknął uczepiony ułamka masztu kapłan. – Wszak ona na nas nieszczęście sprowadza! I owa obręcz, co ją na łbie nosi, zaprzaństwa i kurestwa wszelakiego znak!

Rosły rudowłosy rybak obrócił się ku niemu niespiesznie i z zamachu trzasnął go w gębę. Kapłan zawył, z nosa puściła mu się krew.

Prąd unoszący statek zwolnił wyraźnie. W powietrzu gęstniała delikatna, grafitowa mgła.

Coś z chrzęstem otarło się o kadłub.

Rybacy kolejno unosili dłonie w błagalnym geście i odmawiali głośno litanię do Fei Flisyon.

…od niespodziewanej śmierci na morzu obroń nas, matko wysp nieprzeliczonych… – usłyszał Twardokęsek.

Kadłub napotkał następną przeszkodę, zatrzymał się, szarpnął i popłynął dalej. Książę wskazał niewyraźne kontury kołyszących się na powierzchni wody roślin, z początku nielicznych, potem zaś coraz gęstszych i coraz potężniejszych.

– Nadciągają – głucho powiedział szyper.

Statek raz po raz wiązł w podwodnej gęstwinie. Gałęzie, grube niczym ramię dorosłego człeka, zdawały się zaciskać wokół kadłuba jak żywe. Kłącza tworzyły sieć tak zbitą, że całkiem przesłoniły wodę. Na olbrzymich liściach wygrzewały się drobne, szare jaszczurki, które uciekały po łodygach w dół, kiedy padł na nie cień statku. Gdzieniegdzie pobłyskiwały małe, jasne kwiatki. Ich kielichy były ledwie rozchylone, lecz zbójca wyraźnie wyczuwał woń, od której kręciło go w nosie. Czasami sztormy rzucały kiście tego kwiecia aż na brzeg Traganki i herszt wiedział, że jego zapach sprowadza trupie otępienie, które łatwo zmienia się w prawdziwą śmierć. Choć kłęby mgły stawały się coraz bardziej zbite, dostrzegał majaczące po obu burtach wraki.

– Nie powinienem pozwolić ci wsiąść na ten przeklęty statek, synu – rzekł Przemęka.

Żalnicki książę położył dłoń na jego ramieniu w milczącym geście wybaczenia, zaufania i zbójca sam nie pojmował, czego jeszcze. Obaj mężczyźni wyglądali na opanowanych, nie tyle spokojnych, ile właśnie opanowanych. Nieprzystępni ową ledwie uchwytną obcością szlachetnie urodzonych panów, którzy są zbyt wyniośli, by płakać, i zdychają bez słowa skargi.

Nienawidził ich. W jednej chwili Twardokęsek znów stał się umorusanym, wygłodzonym dzieciakiem. Na kształt wszy uwieszony matczynej spódnicy patrzył, jak możni przejeżdżają przez wioskę w rok najazdu barbarzyńskich norhemnów. Pomniał ich konie o smukłych, kształtnych pęcinach i szlachetnych łbach, jakże odmienne od spracowanych wioskowych chabet, którymi wzgardzili nawet najeźdźcy. I pamiętał, jak pięknie dźwięczały podkowy na kamiennej ścieżce, gdy odjeżdżali.

Potem nadeszła zima, długa i śnieżna, podczas której poznał smak mąki z dębowej kory i wywaru ze starej skóry. Wielu wieśniaków umarło, a nie umiera się łatwo z głodu. W pewien mroźny poranek matka Twardokęska nie wstała z łóżka. Zawlókł ją do drewutni. Śnieg zasypał podwórze, a on był niewielki, więc zajęło mu to całe przedpołudnie. Nim minął tydzień, pokonał tę drogę ponownie, z kociołkiem i nożem do mięsa. Jak nakazywał zwyczaj, matka miała trzy noże, jeden do chleba, drugi do mięsa, trzeci do innych rzeczy i bardzo pilnowała, aby ich nie mieszać. Więc nie mieszał i mówił do niej.

– Wybacz, matko – szeptał. – Najważniejsze, żeby przeżyć, a ty jesteś martwa i żyjesz tylko tyle, ile we mnie.

To była długa zima. Kiedy dobiegła kresu, Twardokęsek powędrował na Przełęcz Zdechłej Krowy. Odpędzano go kijami, lecz wracał za każdym razem. Aż wreszcie nie mogli już go odpędzić.

Od dawna nie pamiętał twarzy matki i nie pojmował, dlaczego przypomniał sobie o niej właśnie w ogrodach Sandalyi. Wzdrygnął się z nagła, jak kundel pod strugą pomyj. Zbyt odległa rana, dawno zapomniana nienawiść. Przestraszyły go.

Otrzeźwiał trochę i rozejrzał się wokół. Rybacy miarowo mamrotali modlitwy, jałowe i daremne, kapłan przykucnął, nadal ściskając resztki masztu. Natomiast żalnicki wygnaniec i Przemęka tkwili na rufie i z godnością wpatrywali się w grafitowy tuman.

Twardokęsek zaśmiał się sucho.

Książę obrócił się ku niemu, jakby dopiero teraz dostrzegł, że jeszcze żyją; spojrzenie szarych oczu było obojętne i nieobecne.

W dole, na powierzchni morza, rośliny wiły się niczym tłuste, bezgłowe robaki.

Śpiew Sandalyi nadciągnął jak pierwszy słaby podmuch wiatru. Przejmująca, pojedyncza nuta z pogranicza bólu wiodła statek coraz głębiej w mgłę i skłębione wodorosty. Wygnaniec powoli opuścił dłoń na głowicę Sorgo, potężnego, oburęcznego miecza żalnickich panów.

Szarka odsunęła skrzydłonia, i wyprostowała się z udręką na oblepionej mokrymi włosami twarzy. Uczyniła szybki, przeczący gest w kierunku księcia i jego miecza.

– Zabijałem już wcześniej – odpowiedział.

Nie podkreślał słów, lecz każde upadło jak osobny, owalny kamyczek.

– Ja również. I nie tylko mieczem – rzekła.

– Dlaczego? – spytał cicho. – Dlaczego chcesz z tym walczyć?

– Czy teraz – z gorzkim uśmiechem potoczyła wokół ręką – czas i miejsce, by o tym mówić?

Zbójca znów się zaśmiał, spoglądając na tych dwoje głupców, spierających się, które pierwsze stawi czoło bogince w jej żywiole. Niech więc będzie i tak, myślał, sczeźniemy tutaj bez śladu. Przenikliwa, rozedrgana pieśń szeptała do niego o śmierci.

Głos Sandalyi potężniał. Wpływali weń niby w coraz głębszy cień lasu.

Rybacy zaprzestali litanii, lecz nadal czekali nieruchomo – pięciu wysokich, ryżobrodych mężczyzn o włosach poprzetykanych siwizną, o grubych dłoniach i brązowej, spieczonej skórze, której nigdy nie opuszczał zapach morza. Zbyt starych, by na kupieckim statku pływać ku Skalmierzowi czy na Pomort, lecz wciąż wystarczająco krzepkich, by wyruszać na połów. Twardokęsek przelotnie dostrzegł podobieństwo ich twarzy, pobielałych i wyostrzomrh od grozy – tej przeżytej i tej przeczuwanej. Zapewne byli spokrewnieni i stracili tego dnia dwóch spośród siebie, braci, synów, nie wiedział.

Szarka nie czekała. Łagodnie odsunęła szypra i stanęła na dziobie. Kłąb ciemnej mgły ogarnął ją, lecz smuga włosów przebiła się przez ćmę jak długa, złoto ruda witka. I kiedy kolejny tuman napłynął wraz z silniejszą falą śpiewu boginki, Szarka także zaczęła śpiewać. Jej głos wzbił się ponad pieśń Sandalyi, przejrzysty, odległy.

Zbójca zastanawiał się potem, jak opisać tamte dwie pieśni, które zabrzmiały w miejscu zatracenia. Sandalya śpiewała swoje szaleństwo, ściągając na nich mrok i zagładę, pożądanie ostrego żelaza w sercu, śmierci wśród oślizgłych, chłodnych łodyg wodorostów. Twardokęsek widział, jak jego własna dłoń powoli skrada się ku wbitemu w pokład rybackiemu nożowi i niewiele, jakże niewiele brakowało, by uległ pokusie i zadał sobie cios, gdyż wszystkie nienawiści, wszystkie udręki jego małego, parszywego życia zlatywały się do pieśni Sandalyi.

Osnowę pieśni Szarki stanowił smutek, kryształowa, jasna rozpacz, i tęsknota – nieskończona, gdyż daremna. Pośród odłamków wioseł i resztek masztu, w ciemnej mgle opłakiwała niezrozumiałą dla Twardokęska stratę.

To Sandalya umilkła pierwsza i grafitowy opar rozwiał się nieco. Zbójca podniósł wzrok i zdjął go lęk, gdyż ujrzał zmierzającą ku nim wyniosłą falę. Szarka także ją dostrzegła, lecz nie przestała śpiewać, doprowadziła melodię do ostatniej nuty i ostatniego słowa. Wówczas fala zawisła nad dziobem statku i opadła blisko, o wyciągnięcie ręki.

Na jej szczycie, w brunatnych i mlecznych smugach piany stała Sandalya w przykrótkiej tuniczce z gnijących wodorostów. Na jej ramieniu spoczywał warkocz sztormów, spleciony z włosów szarych, niebieskich, zielonych, granatowych i czarnych.

– Śpiewałaś! – przemówiła głosem przejmującym i pełnym wyrzutu. – Przywołałaś mnie pieśnią, zapewne nie bez przyczyny.

– Abyś pozwoliła nam odejść.

– Nielicha to prośba – niechętnie odparła Sandalya. – Nielicha, a raczej zuchwała, zważywszy na to, skąd przypływasz i czyj nosisz znak. Nie ma przyjaźni pomiędzy mną i Feą Flisyon z Traganki, a także pomiędzy mną i tymi, którzy jej służą. Na darmo więc przywołałaś mnie pieśnią.

– Przywołałam cię, ponieważ mój smutek dorównuje twojemu i nie powinno być między nami waśni. Pozwól nam przejść, przedksiężycowa. Nie służę nikomu prócz siebie.

Boginka zaśmiała się szyderczo, okręciła na spienionym grzbiecie fali i znów zaśmiała.

– Przywoływałaś mnie poprzez wodę i poprzez zapomniane imiona z odległych miejsc, ale cóż stąd? – zaśpiewała. – Cóż mi po twojej pieśni, cóż mi do twojej straty? Słuchałam, bo on też miał ów nieokiełznany ogień we włosach – ten, którego obręcz nosisz. Skąd u ciebie podobny ogień, śmiertelna?

– Po Iskrze, od której pochodzę.

Brwi Sandalyi, wąskie, ciemne smugi na seledynowym czole, zmarszczyły się, nadając twarzy wyraz zatroskanego dziecka.

– Więc powinni cię zabić – rzekła.

– Wielu próbowało – odpowiedziała Szarka z nutą smutku w głosie. – I więcej jeszcze zginęło za przyczyną tych, którzy próbowali. Nie ma we mnie pragnienia twej śmierci, przedksiężycowa, lecz moja strata jest większa od twojej. Nie masz prawa mnie zatrzymywać. Zapłaciłam. Za przejście przez twoje ogrody także zapłaciłam.

Woda pod stopami boginki zasyczała gniewnie, spieniła się, spotężniała i wydęła wysoko nad statkiem. Zielone tęczówki Sandalyi zmętniały. Twardokęsek wzdrygnął się. Bał się, że zagniewana nieśmiertelna przykryje ich falą.

Jednakże gdy Sandalya znów przemówiła, jej oczy były przytomne i łagodne jak wieczorna bryza, jak jesienny zmierzch.

– Zapomniałam – wyszeptała boginka. – Tak wiele zapomniałam, prawda? Zatem teraz twój smutek, twoja strata… – urwała. – Dobrze więc – podjęła po chwili – uznaję twoją tęsknotę. Co do straty zaś, przestrzegam cię przed znakiem, który nosisz na czole, gdyż nie jest prawdą, że płaci się raz. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca.

Zbójca nie dosłyszał słów Szarki.

– Przyjmij ode mnie ostrzeżenie. W podzięce za pieśń. Gdyż jak możesz wiedzieć, komu służysz, śmiertelna?

Fala przybliżyła się jeszcze bardziej do statku. Boginka pochyliła się nisko nad dziewczyną i zajrzała w jej oblicze. Szarka powoli zdjęła rękawicę z jeleniej skóry i wyciągnęła rękę. Na chwilę te dwie dłonie, wąskie, niczym dwa bliźniacze liście turzycy, zetknęły się. Później fala cofnęła się z szumem, unosząc boginkę i kłęby ciemnej mgły. W górze, na czerwonym, południowym nieboskłonie znów świeciły gwiazdy, a ciszy nie mąciło nic, prócz śpiewu latających ryb. Zbójca zrozumiał, że ocaleli.

– Jestem znużona, potwornie znużona – powiedziała Szarka, nie do Twardokęska i nie do szypra nawet, lecz do żalnickiego księcia – i dzisiejszej nocy potrzebuję światła gwiazd, więc zostanę na pokładzie.

– Nie będziemy o to walczyć – odparł bardzo cicho, usuwając się z rufy.

Twardokęsek odgadł, że on również odczuł przejmujący smutek jej pieśni.

Książę pociągnął za sobą najemnika i poszli wylewać wodę spod pokładu. Szarka, ciężko wsparta na grzbiecie skrzydłonia, przeszła na rufę i zwinęła się na nagich, mokrych deskach. Błękitnoskrzydły wierzchowiec, mrucząc, przytulił się do jej pleców.

Wiatr łagodnie popychał potrzaskany statek ku brzegom i Twardokęsek przeczuwał, że nie napotkają dalszych niebezpieczeństw. Dumał też nad tym, co się zdarzyło, najbardziej zaś nad niepojętymi słowami boginki, że Szarkę powinno się zgładzić z powodu koloru włosów i za przyczyną Iskry. Nie podobało mu się to wszystko, wcale nie. Gdyby okazała się zwyczajną najemniczką lub łowczynią nagród, która zasadziła się chytrze na żalnickiego wygnańca, chętnie powędrowałby z nią dalej i ostrzem wywalczyłby sobie udział w nagrodzie – albo całą zagarnął dla siebie, jeśli łaskawa fortuna dozwoli. Lecz wokół rudowłosej kręciło się nazbyt wiele nieśmiertelnych mocy, a z nimi zbójca nie chciał mieć do czynienia. Zatem poprzysiągł sobie, że opuści ją jak najszybciej.

Leżała nieruchomo, lecz kiedy postanowił dołączyć do pracujących pod pokładem, zatrzymała go, mówiąc:

– Masz zostać przy mnie, Twardokęsek, i opowiedzieć, co wiesz o… – zająknęła się – o nim.

Zbójca skrzywił się niechętnie. Nie lubił mówić i zazwyczaj mówił mało lub wcale. Kiedy jednak dojrzał, jak kapłan zaczyna im się ukradkiem przysłuchiwać, zeźlił się niepomiernie. Nienawidził Żalników z ich butną szlachtą, która wszystkich miała za nic, i kapłanami, co przywiedli cały kraj do zguby. I wcale się nie zamierzał kryć z tym przed Kostropatką.

– To syn starego Smardza z Żalników, co go Wężymord z tronu strącił – wypalił bez ogródek – a owo żalnickie władztwo zawżdy było jedno wielkie kurestwo. Wynosili się nad inne nacje, nikomu nie dochowali przyjaźni. Kiedy nas w Górach Żmijowych zwierzołacy prześladowali, Żalniccy z drugiej strony szli, w plecy nam nóż wrażali. Krucjaty, kurwi synowie, czynili.

– Boście zaprzańcy! – Kapłan nie zdzierżył. – Nawet bóg od was uciekł. Na wygnanie iść raczej wolał, niźli dalej was cierpieć.

– Ale zakon ze sobą wziął! – triumfalnie obwieścił Twardokęsek. – Nie zostawił, by jego słudzy z psami pospółek do księżyca wyli, co wam Bad Bidmone zgotowała. Bo wyście przecież kapłan, zdradzają was te ślady na gębie kłute. Rzeknijcie mi zatem, gdzie się Bad Bidmone ukryła? I czemuż was ze sobą nie zabrała? Hę?

Kapłan posiniał, blizny mu krwią nabiegły, a zbójca zarechotał.

– Skoro ojciec Koźlarza na tronie nastał, Żalniki do reszty w świńskim łajnie ugrzęzły – gadał dalej z uciechą. – Imperium mu się roiło, a ichniejsza bogini, Bad Bidmone, jeszcze mu bębenka podbijała. Rychło się sprzymierzył z sinoborskim kniaziem Krobakiem, co po drugiej stronie Wewnętrznego Morza siedzi. Krobak przysłał mu córkę za żonę i trzy galeoty z nią, suto dobrem wyładowane. Smardz traktaty opieczętował, weselisko huczne odprawiono. Potem galeoty nazad odpłynęły, a po kraju słuch poszedł, że żalnicki pan żonę w wieży zamknąć kazał.

– Bo się z nieprzyjaciółmi zmawiała! Ze Skalmierskimi, cośmy z nimi natenczas wojowali! – żachnął się kapłan. – Harda poganka, nikogo w powadze nie miała. Miast kądziel prząść, jęła się przeniewierstwa i zdrady. Gdy po nią pachołków przysłano, topór ze ściany chwyciła. Nic jej było, przeklętnicy, męża zbrojnego rozszczepić!

Szarka podłożyła rękę pod głowę i wygodniej umościła się na pokładzie. Zbójca widział, że z rozbawieniem przysłuchuje się kłótni.

– Bo należało się podówczas ze Skalmierskimi układać – podjął opowieść – jeno nikt nie śmiał tego rzec Smardzowi. Kiedy żona mu zległa, nieco jej pofolgował, zezwolił wrócić do niewieścich komnat. I tutaj się przeliczył. Choć brzemienna, przecie to była wyspiarka, Krobakowa dziewka. Podbuntowała sługi i do ojca w skok poszła, że jeno po gościńcu furkotało. Ale Smardz ją dogonił, do Uścieży zawlókł i tam mu się dziedzic rodził, onże sam sławetny nasz wygnaniec. A dziewka pomarła. Pono w połogu od gorętwy zgorzała, ale mało kto temu dowierzał. Po cichu i o truciźnie prawiono.

– A bodajby was kurdziele zmogły! – warknął Kostropatka, rozglądając się rozpaczliwie po pokładzie w poszukiwaniu sprzymierzeńca. – Jako pies zajadły przeciw prawdzie i sprawiedliwości szczekacie.

Twardokęsek wzruszył ramionami. Książę i najemnik wciąż siedzieli pod pokładem, a żaden z rybaków nie kwapił się stawać w obronie sługi Bad Bidmone. Nic dziwnego zresztą. Na skraju Gór Żmijowych nigdy nie ceniono nadmiernie żalnickiego zakonu, a zniknięcie Bad Bidmone jedynie wzmogło pogardę do kapłanów, których porzuciła własna bogini, i wielu ludzi upatrywało w jej odejściu kary za ich grzechy i butę.

– Krobaka mało cholera nie zadusiła ze złości – ciągnął zbójca z upodobaniem. – Wnet na zięcia uderzył. Smardz musiał się jąć układów. Wyszedł nad Cieśniny Wieprzy błagać Krobaka o miłosierdzie. Bez jezdnych, tylko samowtór z dziecięciem owym po Krobakowej córze, co mu w pieluszkach kwiliło. I uładzili się jakoś. Potem wrócił się Smardz do stolicy. Syna oddał na wychowanie do świątyni Bad Bidmone i zaraz wici na nową wyprawę rozesłał. Ale wtenczas szlachta żalnicka okoniem stanęła. Rokosz zwołali na Wilnickich Błoniach i w oczy kniaziowi rzekli, że oni są ludzia wolna, z dawien dawna w Zalnikach zasiedziała, ceduły pergaminowe mają i przywileje, iż nie kniaziowi, ale prawu podlegają. A prawo jasno stanowi, że się bez ich zgody wypraw wojennych nie będzie ogłaszać. Skoro więc kniaziowi do wojowania tak spieszno, niech sobie jedzie, ale sam. Niesmaczne było Smardzowi owo posłanie i bardzo na nie zębami zgrzytał. Kasztelana wilnickiego zdrajcą okrzyknął i nim ten na mękach sczezł, siepaczy przeciwko co znaczniejszym rokoszanom nasłał. Czyż nie tak było, wielebny bracie? – zwrócił się do kapłana.

Kostropatka nie odezwał się nawet. Odwrócony w bok przyglądał się w wielkim skupieniu latającym rybom.

– To już żalnicką szlachtę do reszty wzburzyło! Bo też trza wam wiedzieć, że tamtejszy narodek hardy jest i nad podziw skłonny do warcholstwa. Nim się Smardz zdążył dobrze po zadku podrapać, wszystko, co żyło w Żalnikach, na koń siadało, grododzierżców kniaziowych tłukło i do Rdestnika gościńcem pędziło. Pod samą stolicą rebelianci dwa hufy zaciężnych na szablach roznieśli, z czego po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza było dziwowisko i radocha. Cytadelę Smardzową z marszu wzięli, ale się tak tam okowitą popili, że im kniaź zdołał umknąć do kąciny. Przylgnęli zatem popod przybytkiem, miejsce święte uszanowali, a jakże, ani jednego jabłka ze świątynnego sadu nie oberwawszy. Tyle że nikogo prócz kapłanek za bramy nie puszczali, a i kapłankom pod szatki zaglądali, czy aby któraś nie chłop przebrany. Aż mnie ciekawość spiera, co mężowskiemu plemieniu czynili. – Złośliwie spojrzał na kapłana. – Jakże to było, braciszku? Zda mi się, że możesz pamiętać te szczęśliwe czasy.

Kapłan zgrzytnął zębami, lecz milczał wytrwale, odęty na gębie niby ropucha. Wyczuwał widać nastrój ocalałych rybaków, którzy też mimochodem zaczęli łowić słowa Twardokęskowej opowieści. Żaden jednak nie podśmiewał się ze zbójeckich krotochwili, tylko czasami spoglądali spode łba na Kostropatkę. Dobrze ci tak, klecho, myślał mściwie zbój. Martw się teraz i truchlej, skoro rozumu ci zbrakło, by im zawczasu zejść z oczu. A nuż któryś z poławiaczy wpadnie na pomysł, że właśnie z twego powodu ścigała nas Sandalya? I może się zaraz okazać, że sam w morzu skończysz.

– Z miesiąc tak popasali – podjął. – Potem, zniszczenie okrutne w mieście poczyniwszy, z wolna się rozleźli, bo żniwa na dobre nastały. Kniaź do pierwszych przymrozków nie ośmielił się wyściubić nosa ze świątyni. Gdy zaś wreszcie zeń wychynął, dziwnie spokorniał i więcej o wojnie nie gadał. Może mu bogini do rozumu przemówiła. I tyle byłoby Smardzowych podbojów, gdyby się na koniec nie czepił alchimii. – Zbójca podrapał się po brodzie. – Uwierzycie, jaka w ludziach głupota? Samem na jarmarku takiego alchimika widział, co jajeczne białko w diamenty obracał. Wielce się temu dziwowano. W ćwierć dnia mu owe diamenty rozkupiono, magik tyli grosz zebrał, że na kamienicę w Spichrzy na Solnym Rynku starczy. Ale ledwo jego kobyła, alchimicka jej mać, rogatki minęła, wraz się owe diamenty prosto w jajeczne gluty zmieniły. – Zarechotał na wspomnienie.

To Mroczek uległ zgubnemu czarowi wymowy alchimika. Twardokęsek dobre trzy niedziele szydził z niego, że zamienił dobry trzosik srebra na zgniłe jaje.

– Wszakoż Smardz sobie umyślił, że mu alchimiczna sztuka pozwoli złoto z siana wyprząść. Rozmaite wydrwigrosze ściągał do Rdestnika, wieżę im pobudował z czarnego kamienia, gdzie sztuki magiczne i srodze smrodliwe odprawiali. Miru już wtedy żadnego w kraju nie miał. Nawet mieszczanie rdestniccy coraz bardziej burzyli się przeciwko magikom, szczególnie po tym, jak od owej alchimiej pół miasta z dymem puścił. Ale między sztukmistrzami była dziewka, Irga ją wołali, alchimiczka ze starej familiej, co się zawżdy sekretnymi sztukami parała. Minęło czasu małowiele, nim kniaź ją do cna zbałamucił. Jedni gadają, że ślub z nią sekretny brał, inni, że za nałożnicę ją miał, mnie to bez różnicy. Kazał jej alchimickie złoto w tyglach prażyć. Ale i w tym mu się nie poszczęściło, bo dziewka, choć srogo otumaniona, nie umiała kruszcu wyszykować.

W tyle pomiędzy rybakami poszedł hyr, lecz zbójca nie obejrzał się, pochłonięty własnymi słowy.

– Szlachta żalnicka natenczas sposobiła się kniazia po cichońku ubić, a syna jego na stolcu posadzić, stryja Jastrzębca w miejsce opiekuna mu przydawszy. A Smardz też się gotowił. Do Wężymorda na Pomort posłów wyprawił, pomocy prosił, choć mu to Bad Bidmone srogo odradzała. Ale Smardz już nikogo nie słuchał, nikomu nie dowierzał. Jak wybawienia Pomorców wyczekiwał. I przyleźli, a jakże, sam Wężymord ich prowadził. Ani się kto obejrzał, jak cały dworzec wyrżnęli… Smardzów syn na północ ubieżał, a Zarzyczkę, co ją z ową alchimiczka kniaź miał, nad Cieśniny Wieprzy Wężymord wywiózł… – urwał gwałtownie, gdy ktoś klepnął go po ramieniu.

Poderwał się, widząc tuż za sobą żalnickiego wygnańca, wylękniony, że Koźlarz musiał posłyszeć dobrą część opowieści o dziejach swojej rodziny. Ale książę tylko rzekł z cicha:

– Ląd widać.

Загрузка...