ROZDZIAŁ 18

Marchia uniosła brew, patrząc, jak służka żalnickiej księżniczki wyjmuje z kufrów jej stroje i rozkłada je, starannie wygładzając zmarszczki. Ruchy pomorckiej niewiasty wydawały się jej dziwnie nieporadne, zupełnie jakby nie przywykła do podobnego zajęcia. Zresztą suknie złożono wprzódy tak niedbale, że Marchia powątpiewała w duchu, czy wszystkie uda się doprowadzić do porządku. Nie żałowała ich przesadnie. Choć z kosztownej materii, były bowiem ciężkie i proste w kroju, najwyraźniej krawiec starał się raczej zakryć ich właścicielkę przed oczyma gapiów, niż uwydatnić jej wdzięki. W niczym nie przypominały drogocennych, przesyconych wonią pachnideł szatek, które wypełniały gotowalnię Jasenki i które czasami Marchia ośmielała się w tajemnicy przed panią przymierzać przed wielkim zwierciadłem z polerowanego srebra.

Z rąbka spódnicy smętnie zwisały połamane złote nici. Spichrzanka westchnęła ciężko i sięgnęła po igłę wbitą w gors sukni. Nieźle radziła sobie z haftem, ale nie cierpiała tej żmudnej pracy. Na dodatek, pomyślała, ogarniając wzrokiem stertę ubiorów, zejdzie nam przy tym aż do białego rana, a w mieście, które już tętniło rytmem nadchodzącego karnawału, były zajęcia zgoła ciekawsze od szycia. Przydałoby jej się kilka par zwinnych rąk do roboty, zgadywała jednak, że nie ma co prosić Jasenki o wypożyczenie kolejnych służących. Faworyta chodziła ostatnio zła jak osa, a każda wzmianka o Zarzyczce przyprawiała ją o atak wściekłości.

Marchia uśmiechnęła się do siebie, a w jej pulchnych policzkach pokazały się dwa urocze dołeczki. Irytacja Jasenki, choć oczywista dla wszystkich, była również całkowicie pozbawiona podstaw. Książę Evorinth, choć zafascynowany żalnicką dziedziczką, bynajmniej nie próbował jej uwieść. Służebna sądziła raczej, że obserwuje Zarzyczkę niczym osobliwego, baśniowego stwora. Nie dotykali się nawet. Marchia wiedziała więc, że Jasenka w istocie nie ma się czego obawiać.

Jednakże celowo podsycała jej lęk, zdając sumiennie relację z każdej przechadzki w ogrodzie i każdego puzdra migdałów w cukrze, z rozkazu księcia przyniesionego do komnat księżniczki. Nie wątpiła, że im większa stanie się desperacja faworyty, tym bardziej zacznie polegać na usługach Marchii. Te zaś służebna zamierzała drogo sprzedać. Znacznie drożej niż za kilka połyskliwych szmatek i chudą sakiewkę, rzuconą jej przez Jasenkę poprzednio, kiedy dziewczyna najęła usłużnego żonglera, aby w trakcie maskowej zabawy oblał kwasem twarz pewnej nazbyt zalotnej mieszczańskiej panienki. Tym razem Marchia upatrzyła już sobie przytulny zajazd o dwa dni drogi na zachód od Spichrzy – wystarczająco daleko, aby na zawsze zostawić za plecami Jasenkę i jej spiski – a cztery niedziele temu, na zabawie pod ratuszem, poznała poczciwego syna rymarza. Chłopak był zauroczony i nie domyślał się wcale, jakim w istocie zajęciem para się jego wybranka. Marchia uraczyła go opowieścią, jakoby służyła księżnej Egrenne, pobożnej i powszechnie szanowanej wdowie po starym księciu, która miała zwyczaj przygarniać osierocone panienki, zarówno ze szlachty, jak i mieszczaństwa, i hojnie je uposażać przed małżeństwem. Teraz jednak drżała, ilekroć kochanek zakradał się do niej za bramę cytadeli, gdzie wszyscy dobrze znali ulubioną służkę Jasenki. Jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo, jeden głupi gest mógł ją zdradzić i na zawsze zaprzepaścić szanse na godziwy ożenek, bo przecież żaden zacny mieszczański syn nie poślubi zaufanej faworyty, którą otwarcie nazywano trucicielką i cudzołożną wywloką.

Dziewczyna syknęła, kiedy igła wbiła się w opuszek jej palca, i zaklęła szpetnie, wysysając kropelkę krwi. Nie powinna się dłużej zadręczać głupimi obawami, zwłaszcza że tak niewiele dzieliło ją od wymarzonego zajazdu i szczęścia u boku rymarskiego syna. Jeśli okaże się dostatecznie sprytna, wydusi zjasenki potrzebne srebro aż do ostatniego grosika, potem zaś zniknie ze Spichrzy. Na razie wystarczy zaskarbić sobie przychylność służki księżniczki.

Zakłuła się głęboko i krew nie przestawała płynąć, oderwała więc strzęp płótna z fartuszka i owinęła palec. Pomorzanka spojrzała na nią ze współczuciem.

– Odpocznijcie chwilę – powiedziała, z westchnieniem prostując grzbiet. – Późno już, a nie ustajecie od rana.

Zawsze zwracała się do Marchii z szacunkiem, jakby ta przewyższała ją rangą, co po równo peszyło spichrzańską dziewczynę i pochlebiało jej. Obejście służki Zarzyczki było pełne rezerwy; pod tym względem nadzwyczaj dobrze dobrały się ze swą panią, która wprawdzie odnosiła się do Marchii z wyszukaną grzecznością, ale tak zdawkowo, że uniemożliwiała jakąkolwiek zażyłość.

– A twoja pani nie będzie się gniewać? – przybrała płaczliwy ton. – Nie każe nas kijami obić, że suknie wciąż niegotowe?

Na twarzy Pomorzanki odbiło się niedowierzanie. Najwyraźniej podobna myśl nie przyszła jej wcześniej do głowy.

– Księżniczka? – spytała ze zdumieniem. – Karcenie służby jej nie przynależy.

Marchia pochyliła się, by ukryć zaciekawienie. Dotąd nie udało się jej wydusić z pomorskiej niewiasty nic wartego uwagi, tym bardziej więc nie chciała jej spłoszyć przedwcześnie.

– Komu zatem? – Z pozorną obojętnością nawlekała nitkę.

– Kierchowi.

– Wszak on w świątyni siedzi! – Dziewczyna prychnęła z lekceważeniem. – I chyba chłosty ci nie wymierzy, skoro sam książę Evorinth go precz przepędził!

Służąca księżniczki zacisnęła wargi w cienką kreskę. Jej palce machinalnie szarpały mankiet sukni, który przed chwilą pozszywała, i Marchia natychmiast pojęła, że popełniła błąd.

– Ale wróci – odparła szeptem tamta.

Spichrzanka nie zdzierżyła.

– Kudyjemu do nas! – wykrzyknęła. – Co kapłana obchodzi, czy guzy do płaszcza równo przyszyjesz albo dosyć korzeni do grzanego wina wrzucisz?

Pomorcka niewiasta tylko potrząsnęła głową i Marchia była pewna, że nic więcej nie powie. W myślach przeklęła swoją nieostrożność.

Zamierzała właśnie podjąć szycie, kiedy jej uwagę przyciągnął nieznaczny szelest. Obróciła się. Zarzyczka stała w otwartych drzwiach, oparta o ościeżnicę, i przypatrywała się jej uważnie. Musiała już rozebrać się na spoczynek – sama, co nieodmiennie napełniało Marchię zadziwieniem – bo na spodnią suknię z białego płótna narzuciła lawendowy bezrękawnik, a jej ciężkie brązowe włosy opadały na szczupłe ramiona. Zaufana Jasenki zaniepokoiła się na myśl, że dziedziczka Zalników niezawodnie słyszała całą rozmowę służebnych. Gdyby Marchia z równym brakiem szacunku wyrażała się o własnej pani, ani chybi kazano by ją wysmagać do krwi. Pospiesznie pochyliła się w ukłonie.

– Nie trzeba – odezwała się cicho księżniczka. – Wstań.

Była boso, więc kiedy ruszyła ku nim, nie rozległ się ów nierówny stukot trzewików, który z daleka pozwalał rozpoznać nadchodzącą kuternóżkę. Utykała jednak mocniej niż o poranku i wydawała się utrudzona. Może nie tylko Jasenka ma dość ceremonii, z jaką podejmujemy naszych żalnickich gości, pomyślała cierpko służąca.

– Dręczy mnie zły sen – oznajmiła Zarzyczka.

– Może wina wam zagrzać – poddała usłużnie Marchia, rada, że ma okazję przypodobać się księżniczce. – Albo medyka zawołać. Księżna Egrenne chętnie…

– Nie chcę czynić zamętu – przerwała Zarzyczka. – I nie doktora mi trzeba, lecz przebłagalnej modlitwy i postu.

Służąca z trudem opanowała chęć wzruszenia ramionami. Ani dworzanie, ani książęca służba nie odznaczali się religijnością, ale Marchia wiele słyszała o osobliwej nabożności ludzi z północy. Tymczasem Pomorzanka szczerze się zatroskała.

– Może po spowiednika posłać? – zapytała z przejęciem. – Jeśli potrzeba nagła, choćby w środku nocy przybędzie.

Marchia milczała. Wydawało się jej niepojęte, żeby o tej porze ściągać do cytadeli jakiegoś pomorckiego klechę dla tej marnej przyczyny, że się księżniczka ze snu źle przebudziła – zwłaszcza że jej zdaniem większość złych snów szła nie od bogów, ale z żołądka, jeśli się go pod wieczór nadmiernie napchało.

Zarzyczka przecząco pokręciła głową.

– Innej pomocy mi trzeba – rzekła po cichu. – Od Nur Nemruta.

Jej służka głośno wciągnęła powietrze i natychmiast nakryła usta dłonią, jak gdyby chciała powstrzymać nieostrożne słowa, zanim się wyrwą na swobodę. Jednakże życzenie żalnickiej księżniczki zdumiało i Marchię. Owszem, spośród wszystkich nieśmiertelnych mocy Krain Wewnętrznego Morza patron Spichrzy, Nur Nemrut ukryty w wyniosłej zwierciadlanej wieży pośrodku miasta, uchodził za najskuteczniejszego w sprawach wieszczych majaków, dusznych koszmarów i wszelkiego zła, jakie może poprzez sen nawiedzić śmiertelnika. Ale nawet zausznica Jasenki, choć nieuczona, wiedziała przecież, że Zird Zekrun pod straszliwymi klątwami zakazał czcić pozostałych bogów i wzywać ich w potrzebie na ratunek. Chodziły pogłoski, jakoby pan ciemnego Pomortu potrafił dostrzec przeniewierstwo, choćby na drugim krańcu świata. Podobno jeśli któryś z jego wyznawców uległ w obcej ziemi złudzeniu bezpieczeństwa i oddał się w opiekę innej z nieśmiertelnych mocy, nieodmiennie znajdowano go wkrótce martwego na progu jego własnego domu, z ciałem stoczonym przez skalne robaki. Marchia słyszała, jak podczas uczty, kiedy wino żywo krążyło już w żyłach, napełniając biesiadników radością i zachęcając do śmielszych pogawędek, książę Evorinth zagadnął o te plotki kapłana, który zawiadywał w Spichrzy sprawami Zird Zekruna. Pomorzec jednak uśmiechnął się tylko tajemniczo i nie odpowiedział, a nikt jakoś nie śmiał nalegać.

– Pójdziesz do świątyni – nie zważając na ich oszołomienie, Zarzyczka dobyła spod lawendowej szaty skórzaną sakiewkę – i położysz grosiwo na ołtarzu, prosząc Śniącego o łaskę dla mnie.

Wcisnęła kiesę struchlałej Pomorzance. Niska kobieta ważyła ją przez chwilę w dłoni.

– Teraz? Toć noc późna.

– Bramy cytadeli zaparte i przed świtem ich nie otworzą – przyszła jej w sukurs Marchia. – Raczcie poczekać do rana, pani. Wtedy…

Księżniczka obróciła na nią chłodne spojrzenie brązowych oczu i wyprostowała się nieznacznie. Sięgała Marchii zaledwie do ramienia, ale z jej postawy biła jakaś szczególna pańska wyniosłość i nieprzystępność, której brakowało Jasence. Służąca urwała w pół zdania i zaczerwieniła się z lekka. Czuła się skarcona jak dziecko – tym dotkliwiej, że bez słów.

– Taka bystra dziewczyna, jak ty – zwróciła się do niej księżniczka – na pewno mimo straży umie wymknąć się do miasta. Służba ma swoje sposoby, czyż nie? W każdej twierdzy są furtki, którymi się wywozi nieczystości, i ukryte drzwiczki w murze, aby panowie po cichu sprowadzali sobie nierządnice. Czyżbyś dotąd nie zdążyła poznać takich przejść?

Zarzyczka mówiła na pozór łaskawie, lecz Marchia zlękła się nagle cierpkiej ironii, przebijającej z tej wypowiedzi. A może, pomyślała ze strachem, ona bardzo dobrze wie, po co mnie do niej posłano? W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia, tak jak i dalsze opieranie się księżniczce.

– Znam je – odparła, siląc się na spokój. – Zaraz przeprowadzę waszą służkę.

– A także jutro i pojutrze, jeśli będzie trzeba – uzupełniła Zarzyczka. – Bacz, aby powróciła bezpiecznie i aby nikt się nie dowiedział, a wynagrodzę cię sowicie.

Marchia pochyliła się w czołobitnym ukłonie i nie rozprostowała grzbietu, póki księżniczka nie opuściła komnaty. Wówczas jednak, wciąż kryjąc twarz w cieniu, pozwoliła sobie na szybki, drapieżny uśmieszek. Tajemnica żalnickiej księżniczki stanowiła towar, za który bez trudu wydobędzie z Jasenki tyle srebra, by starczyło na zajazd, a może i dobry szmat ziemi.


* * *

Niebo szybko stało się fiołkowe od porannego słońca, a gościńcem nadciągali wciąż nowi wędrowcy, gromadami i pojedynczo, pieszo, w powozach i konno, bez końca – ku miastu. Wyniosła, najeżona wieżami cytadela księcia Evorintha ciemniała na szczycie Jaskółczej Skały, a poniżej, pomiędzy pięcioma pagórkami rozciągała się Spichrza. Opasane pierścieniem wysokich białych murów, naznaczone strzelistą wieżą świątyni, najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza. To, które było, jest i będzie. Miasto nieśmiertelne.

Rozległe błonia wokół Spichrzy migotały od ognisk pątników, przybyłych ze wszystkich stron na Żary. A że do święta zostały tylko dwie nocki, obozowano radośnie, pijąc wino i głośno wydzierając się pod murami.

Twardokęsek smętnie tarł resztki opalonej brody. Nie mógł spać. Nieustannie zerkał za siebie, jakby spośród rzadkich krzy czy z miedzy przyprószonej żółtym wiosennym kwieciem mogli znienacka wychynąć szczuracy. Kiedy przymykał oczy, pod powiekami tańczyły mu płomienie i widział rozmazane sylwetki rozrywanych żywcem niewiast i dzieci. W tej rzezi, zgotowanej śmiertelnikom przez rozjuszonych zwierzołaków, było bowiem coś wykraczającego poza zwykłe zbójeckie doświadczenie, chociaż nie raz przecież oglądał zabawy urządzane po wsiach albo w rabowanych klasztorach przez grasancką tłuszczę. Jednakże, choćby najbardziej pijany, nie potrafił się tak zapamiętać w pragnieniu mordu, jak szczuracy. I niezmiennie dreszcz go zimny przechodził, gdy pomniał, jak parli ku niemu w malinowym chruśniaku na tyłach gospody Goworki, obojętni zarówno na śmierć towarzyszy, jak i płomienie, co ich lizały po grzbietach.

Wreszcie pozbierał się jakoś, dźwignął z ziemi i powlókł za sobą wiedźmę. Dziwna rzecz, ale o świcie cała magia opadła z niej bez śladu, jakby uszła wraz z nocnym mrokiem. Znów wydawała się jedynie nędznie odzianą, kościstą niewiastką, tyle że osmaloną i brudniejszą od chłopek, co z koszami pełnymi towaru ciągnęły na przedświąteczny targ. Oporządzili się trochę, zmyli z twarzy sadzę. Twardokęsek przystrzygł obojgu opalone włosy i powlekli się gościńcem ku bielejącym w dali murom Spichrzy. Wiedźma zgubiła trzewiki i pochlipywała, że ciężko iść po kamieniach, póki zbójca, znudzony babskim biadoleniem, nie wziął jej na plecy.

Szczęśliwie była chuda i drobna, bo przepędziła Twardokęska niemalże po całych błoniach: tu jej się nie podobało i tam źle było, stąd za daleko od skały, stamtąd gościńca nie widać. Na koniec przylgnęli w porośniętej krzami wyrwie i rozpalili maleńki ogienek. Płowowłosa niewiastką wnet wypatrzyła obozującą niedaleko grupę żebraków i ku zaskoczeniu zbójcy zagadnęła ich żywo, chichocząc przy tym jak głupia. Ani się Twardokęsek spostrzegł, jak weszła z nimi w taką komitywę, że wypożyczyli jej pogięty blaszany czajnik. Bez słowa sprzeciwu zaczerpnął wody ze strumyka, który ciurlikał leniwie w kępie drzew nieopodal, potem zaś przez chwilę przyglądał się z oddali, jak wiedźma zadzierzga coraz bliższą znajomość z jałmużnikami, wypytując ich o świeże wieści z miasta, w szczególności zaś obyczaje straży i najtańsze gospody. Choć jej niebieskie oczy rozwierały się w bezbrzeżnym zdumieniu, a w twarzy widniała niczym niezmącona naiwność, zbójca musiał przyznać, że poczyna sobie nader zręcznie. Umiała się przygodnym towarzyszom przypochlebić i zaskarbić sobie ich zaufanie, choć po prawdzie niewiele mogła im zaoferować – garść ploteczek, zasłyszanych w opactwie Cion Cerena, i chude, kościste ciało, któremu daleko było do kunsztu spichrzańskich ladacznic.

Radziła sobie jednak naprawdę nieźle i Twardokęsek przypatrywał się temu z niejakim uznaniem, póki nie dojrzał, jak zza pazuchy wyłazi jej pręgowaty, rudy kociak. Aż mu targnęło wnapiem. Zwierzak tymczasem wzbudzał powszechną wesołość, ścigając unoszące się w powietrzu drobiny dmuchawców i wyskakując czterema łapami do góry w nieudanej próbie pochwycenia muchy. Nagrodzony kilkoma skrawkami słoniny, z zapałem jął buszować pomiędzy żebraczymi sakwami.

Zbójca poczuł przelotną pokusę, aby przestrzec nieświadomych niczego jałmużników, kogo przyszło im gościć, lecz pohamował się szybko. Nie przepadał za proszalnymi dziadami, z których większość to byli niegorsi od niego hultaje, skłonni raczej do złodziejstwa, rabunku i opilstwa niż modlitwy. Poza tym rychło padłoby pytanie, skąd jest tak obeznany w prawdziwej naturze zwierzęcia, a jakakolwiek odpowiedź, choćby najbardziej wymijająca, wnet zawiodłaby go, jako wspólnika przeklętnicy, do Wiedźmiej Wieży. Niech no się tylko, pomyślał z trwogą, rozejdzie po mieście wieść o najeździe szczuraków, nikomu książę pan nie przepuści, kleszczami każe mnie szarpać albo jeszcze gorzej. Nic, trzeba teraz gębę trzymać zawartą i drżeć, aby nie wyszło na jaw, gdzieśmy tej nocy bywali.

Podniósł przelotnie wzrok i ujrzał na skraju jaru skrzydłonia przyczajonego w kępie drzew. Nie zastanawiał się, jak ich Szarka z Morwą odnalazły, skinął im tylko posępnie głową i zawiesił nad ogniem czajnik. Odkąd odbili z Traganki, Twardokęsek widział dość, by nie pytać i nie myśleć zbyt wiele. Rudowłosa również nie była przesadnie rozmowna. Obracała w palcach drobny czarny kamyk, pogrążona we własnych myślach. Morwa wyciągnęła ku ogniu chude ramiona, poparzone i pokryte świeżymi zadrapaniami od malinowych kolców, jak gdyby chciała się ogrzać, choć dzień wstał pogodny i ciepły. Ten czy ów z żebraków zagadnął ją sprośnie, od pierwszego spojrzenia odgadnąwszy jej profesję, lecz bez nijakiego skutku. Zbójcy wydawało się, że chwilami dostrzega w jej obliczu rozgoryczenie i złość.

Wreszcie przybiegła do nich wiedźma, radosna i roześmiana niby psiak, zupełnie jakby w jej pamięci całkiem zatarł się ślad po wypadkach wczorajszej nocy. Sypnęła na war garść wyproszonego u żebraków krwawiennika, po czym nalała napoju w jedyny kubek, jaki im pozostał, i podała go Szarce. Rudowłosa dziewczyna drgnęła, niby wybudzona z głębokiego snu, i sięgnęła po tobołek, który ze sobą przyniosła. Zbójca przełknął ślinę, kiedy wyjęła bochenek chleba, kilka drobnych, czerwonych cebulek oraz napoczęty małdrzyk sera i podzieliła wszystko starannie na cztery części.

– Niewiele tego – mruknęła. – Ale sakwa z jadłem mi w zamieszaniu przepadła, przyjdzie więc zadowolić się tym, co jest.

Morwa podniosła głowę. Skołtunione włosy opadły jej do tyłu, odsłaniając postarzałą nagle, porytą zmarszczkami twarz.

– Co z was za ludzie? – odezwała się urywanym głosem. – Kto ona jest? – wymierzyła w Szarkę brudny palec o czarnym, ułamanym paznokciu. – Człek nam drogę na trakcie zastąpił, to łeb mu rozszczepiła, bez zwłoki żadnej, bez żalu. Jeszcze drgać nie przestał, a kubrak na nim przetrząsnęła. Co z was za ludzie, pytam? – powtórzyła, wpatrując się tym razem w zbójcę.

– Szkoda, że golec był – wtrąciła Szarka – bez sakiewki nawet. Tyle że strawy miał trochę i kabat z niego zdarłam, bo nasze okopcone, a obwieś wydał mi się twego wzrostu, Twardokęsek. A ty – zwróciła się ku dziwce i jej spojrzenie stwardniało – zastanów się, czy aby z czystej przychylności człek ów z kiścieniem dwie samotne niewiasty na trakcie witał.

– Tylko pożoga wokół was i śmierć, nic więcej! – zaskowyczała w odpowiedzi Morwa.

Twardokęsek uczynił za jej plecami wymowny znak. Nie dziwiło go, że ladacznicy pomieszało się we łbie od wczorajszej rzezi. Wszak i jego strach zdejmował na samo wspomnienie, a był przecież lepiej obeznany z obyczajami Szarki i naturą wiedźmy.

Cebula chrupnęła w zębach jasnowłosej niewiastki. Dziwka przymrużyła oczy i spojrzała na nią z zapiekłą nienawiścią.

– A żebyś zdechła, niecnoto – wycedziła. – Żeby cię więcej święta ziemia nie nosiła. Jam, durna, myślała, żeś tylko kołowata, że na umyśle słabujesz, a ty jesteś przeklętnica parszywa, plugastwo ludziom i bogom obmierzłe. I pewnie samaś szczuraków sprowadziła, bo ci się juchy zachciało czerwonej.

Wiedźma aż się cofnęła, przerażona, a i Twardokęsek się wzdrygnął nieznacznie, taka zajadłość biła ze słów ladacznicy.

Twarz Szarki stężała. Gwałtownie odstawiła naczynie z krwawiennikiem i krople napitku rozprysły się na trawie jak posoka.

– Milczże, głupia – wysyczała do Morwy – bo dłużej twego skomlenia nie zdzierżę. Lepiej cię było, niedojdo, zostawić w ogniu na zatracenie, przynajmniej byś mi nie krakała jak wrona. Ale teraz zejdź mi z oczu, żebym nie dokończyła tego, co zaczęli szczuracy. A sama wiesz, że nie zadrży mi ręka.

Dziwka wydała z siebie jakiś stłumiony dźwięk, ni to szloch, ni protest. Zaraz wszakże cofnęła się z lękiem pomiędzy krze, zalegające na skrajach jaru, i okręciła resztkami lawendowego kubraczka. Dygotała. Z opuchniętych warg ściekała jej strużka śliny.

Jeden z żebraków krzyknął coś nagląco i zamachał ku wiedźmie. Szarka dała jej znak, żeby biegła do nowych znajomków.

– Nie wiem, czy to roztropne – zaczął z namysłem Twardokęsek, kiedy jasnowłosa oddaliła się na tyle, że nie mogła ułowić ich słów.

– Za dużo ona – wskazał brodą na Morwę – wie. Niech jutro wyjdzie na jaw, co szczuracy pobroili, a na każdym rogu powroźnicy będą wiedźm wypatrywać. Tymczasem myśmy tu obcy, przy tym szczęśliwie z gór zeszliśmy, choć wielu innych gardło dało. Łatwo przyjdzie nas ze szczurakami zrównać i o ten pogrom obwinie. A prawo tutaj twarde. Może więc lepiej… – zawiesił głos i szybko ciachnął dłonią po szyi – sztyletem.

Szarka przysunęła się do ognia.

– Może i lepiej. Ale Morwa była nam życzliwa, a to rzadka rzecz, więc chciałabym jej odpłacić w tej samej monecie, póki mnie jeszcze stać. Jeśli nawet po pijanemu coś wygada, kto nas w ogromnym mieście odnajdzie? Jestem zmęczona – przyznała nieoczekiwanie.

– Ta noc przypomniała mi coś, o czym pragnę zapomnieć. Jadziołek przydreptał do nich niezgrabnym, rozkołysanym krokiem i skrzecząc z cicha, otarł się o cholewę wysokiego buta Szarki. Dziewczyna okręciła dłoń szmatką, by podrapać go po podgardlu. Raptem wydała się Twardokęskowi markotna i zniechęcona. Przyszedł mu na myśl klasztor Cion Cerena i słowa jasnowłosej niewiastki.

Nerwowo potarł opuchniętą skórę na brodzie.

– Naprawdę zwali cię niegdyś Szarka?

– Sharkah – poprawiła bezwiednie. – Tyle że to bardziej przekleństwo niźli imię. Widzisz, zbójco, rodziliśmy się razem z bratem. Ja wyszłam pierwsza, on się udusił. Czemu, jak łatwo wnosić, mało się radowano.

Zbójca nie zdziwił się. W Górach Żmijowych takoż nie świętowano narodzin dziewczynek i w co bardziej odludnych okolicach zdarzało się, że je matki wynosiły na pustkowie, by sczezły w maleńkości, nie narażając rodziców na kosztowne wiano.

Szarka tymczasem oparła brodę na kolanie i zapatrzyła się w wątłe płomyki, pełgające po gałęziach.

– Moi rodzice bardzo się miłowali – odezwała się po chwili. – Pewnie dlatego, że kraj wojna pustoszyła i czegoś się w tym zamęcie pragnęli uchwycić, więc chwycili się siebie. Właściwie byli zaledwie dwójką smarkaczy, tak samo jak inni przerażonych mrokiem, który nastał. Radzono im, aby uciekali, póki czas, skryli się gdzieś głęboko na bagnach lub w leśnych uroczyskach. Ale im się zdawało, że skoro mają siebie, mają cały świat. – Uśmiechnęła się smutno. – I zaparli się w stołpie. Pobuntowane wojsko szło ku nim ze wszystkich stron, a wewnątrz pozostała zaledwie przygarść straży i najemników. Mówiono później, że mój ojciec poprzysiągł, że nie będzie umykać z własnej ziemi, lecz wnet się okazało, że ten jego upór był tyle wart, ile błysk światła na sztylecie, co podrzyna gardło – i równie szybko znikł. Mówiono też, że matka utwierdzała go w błędzie. Dobrze już przy nadziei, obchodziła z nim mury, brzuch przed sobą obnosząc niczym bitewny bęben i bredząc o mścicielu, co go w żywocie hoduje…

Zbójca pokiwał głową. Góry Żmijowe takoż miały swe waśnie. Zaślubiny, które zamiast być początkiem pojednania, zamieniały się w krwawe rzezie. Znaczne rody do ostatniego człeka gorzały nocką we własnych domach, pod które podłożono ogień, zaparłszy wprzód drzwi i okna. Znał też kotlinki w lesie, gdzie podczas polowania nie tylko pokorne łanie dawały szyje pod nożem. Tak, pomiędzy Kopiennikami spory nie wygasały łatwo, a swarzyli się i szlachetnie urodzeni, i wieśniacy.

– I na cóż im wreszcie przyszło?

Szarka przymrużyła oczy.

– Kiedy jatki rozpoczęły się na dobre, najemnicy Dumenerga wywieźli matkę ze stołpu. I wtedy nas urodziła, oboje. Przed czasem i gdzieś w rowie. Z niebem jasno oświetlonym od płonącego zamku, bo w zamęcie rebelianci ogień zażegli. Rodziła pod tą łuną, buntownikom zemstę obiecując. I tam nadała mi imię.

– A wasz ojciec? – zapytał z nagłą łapczywością, świadom, że i w Szarce zeszła noc obudziła jakąś dziwną słabość i jeśli się dziś nie odważy, to być może już nigdy nie zdoła usłyszeć końca jej historii.

– Przy bramie go szafelinami zakłuli jak odyńca. A matkę w rowie musiał Dumenerg zostawić, wykrwawioną. – Podniosła głowę, tęczówki błysnęły jak dwa zielone kamienie i widział, jak w jednej chwili z jej twarzy spływa cała zaduma i smutek. – Dość o tym. Nie podpytuj mnie więcej, Twardokęsek. Dosyć się dzisiaj jeszcze namłócisz jęzorem. I oby tylko jęzorem – dodała ciszej. – Nie mieczem.

Dreszcz uniósł mu na karku resztki opalonych włosków. Aż się lękał dociekać, co też miała na myśli.

– No, ciekawym, na co nam teraz przyjdzie – rzekł zbolałym głosem. – Spichrze podpalim czy szczuraków do miasta wpuścim, czy może tylko księcia łaskawie utrupim?

Szarka rzuciła mu zdziwione spojrzenie spod opuszczonych powiek.

– A skąd ci to we łbie zaświtało? Lepiej gardła własnego pilnuj, żeby ci go ktoś nie poderżnął chytrze. Co prędko się może we Spichrzy przydarzyć.

Twardokęsek zakłopotał się trochę. Pojadł chleba z cebulą, pomilczał posępnie.

– Niełatwo to wyjaśnić – podjęła dziewczyna – ale wciąż mi się zdaje, że słyszę pogoń za plecami, dźwięk rogów i psów granie. Może mnie tylko jadziołek mami i strachem pasie. Ale widzisz, zbójco, ja się chowałam w obławie i polegam na swoich zmysłach. Te zaś podpowiadają mi, że idziemy w pułapkę.

Zbójca przygryzł w zamyśleniu wargę. Bynajmniej nie lekceważył jej obaw, bo podczas długich lat na Przełęczy Zdechłej Krowy również nauczył się ufać przeczuciom. Tym bardziej jednak nie miał ochoty pchać się w obce miasto, zwłaszcza z wiedźmą, jadziołkiem i zwierzołakiem na karku. Nie sądził wszelako, aby Szarka dała się przekonać i umknęła w bezpieczne góry – albo puściła go wolno, skoro taki szmat kraju musiał się z nią wlec.

– Nic innego jeno wiedźma, przeklętnica, nieszczęście na nas ściąga – skonstatował w końcu ze złością. – Iluż ludzi w tej gospodzie ogniem wygubiła…

Rudowłosa się roześmiała.

– I cóż stąd, póki miała kaprys, aby cię obronić i bez szwanku spomiędzy szczuraków unieść? Już ty mi nie bzdurz, Twardokęsek – odezwała się znowu, lecz poważniejszym tonem. – Wciąż słucham, jakie wiedźmy obmierzłe, od bogów przeklęte, a ludziom zatracenie knujące, ale o ich prawdziwej naturze nikt wiele rzec nie potrafi.

– Bo i o czym tu gadać? – burknął z niechęcią zbójca. – Lepiej od razu łeb skręcić.

Szarka puściła jego słowa mimo uszu.

– Tymczasem mnie inna rzecz zastanawia. Pomnisz te księgi, jakie mi ze skryptorium mnisi pożyczali? Były tam i kroniki napomykające o wiedźmach, które ze szczególnym okrucieństwem prześladowały Góry Żmijowe. O Łysuli, co za najazdu norhemnów spustoszyła brzegi Kanału Sandalyi, i o starej Pustułce, grasującej w czas wojen Vadiioneda. I tak mi się zdaje, że im większy zamęt wybucha w Krainach Wewnętrznego Morza, tym dotkliwiej przeklętnice ludzi trapią. A kiedy nastanie spokój, to i one czemuś przycichają. Nie darmo ludzie po przysiółkach gadają, że ich magia z krwi się bierze, z czarnej posoki.

– A z krwi! – zaperzył się zbójca. – Jeno że z tej plugawej, którą co miesiąc zrzucają!

Szarka prychnęła z pogardą.

– To wszystkie byśmy już przeklętnicami były! Nie, Twardokęsek, nie daj sobie zamącić w głowie wiejskim przesądem. Wystarczająco długo siedzieliśmy z wiedźmą w klasztorze, by się w jej naturze rozeznać. I żadnej w niej magii nie spostrzegłam ani do ludzi nienawiści, choć znać, że nielekkie miała życie. Ale tak bywa, choćby i bez czarów. – Uśmiechnęła się do siebie ponuro. – A potem, ostatniej nocy, nagle zaczęła bredzić o ogniu i krwi przelanej… – Przygryzła wargę, myśląc o czymś. – I tak mi się wydaje, że to za przyczyną tych zbójców, których jadziołek nad Trwogą przydybał. Jeden wszak nieledwie na niej zdychał z opuszczonymi spodniami.

– A cóżże za różnica – złośliwie zauważył herszt – czy wiedźma nas wygubi z powodu tej krwi, co z kupra ciecze, czy też innej zgoła?

– Różnica niezawodnie żadna – przyznała Szarka. – Ale gdyby nie wiedźma, pewnie bym się w tej gospodzie na noc ułożyła i by mnie zwierzołacy we śnie zeżarli, z tobą zresztą pospołu.

– No, może nie z dobrego serca tak nas ratowała – odparł zbójca burkliwie. – Widzicie, co tam na podołku piastuje? – pokazał na rudego zwierzaka, uśpionego rozkosznie na kolanach płowowłosej niewiastki. – A to nie kocię wcale, lecz ludojadek przebrzydły.

– Nie może być. – Szarka uśmiechnęła się lekko.

Rozbawienie w jej twarzy natychmiast rozjątrzyło Twardokęska.

– Ludojadek, powiadam – powtórzył z naciskiem. – Znaczy się, zwierzołak, choć z innego plemienia niźli ci, co wczoraj z Gór Sowich w dół zleźli. Ale gdy się przemienił, wielki był jak krowa i od tamtych dzikszy. Pół nocy gnał bez wytchnienia, póki nas tu nie przyniósł.

– Zatem winieneś mu podziękowanie – zażartowała dziewczyna – albo i mleka miseczkę za ocalenie życia. Starczy o tym, zbójco – rzekła po chwili, poważniejąc. – Nie pozwolę jej odpędzić, choć jasno pojmuję, że nie panuje nad swoją mocą i może na nas ściągnąć nie lada nieszczęście. Ale innymi oczyma na świat patrzy i widzi rzeczy zakryte, takie, których nawet jadziołek nie potrafi sięgnąć. A ja potrzebuję sprzymierzeńców. Wszystkich, których znajdę.

Ziewnęła i przetarła oczy. Twardokęsek dopiero teraz spostrzegł, że powieki ma opuchnięte i zaczerwienione ze znużenia.

– No, dość już. – Okręciła się burą, przetartą derką, niezawodnie zrabowaną obwiesiowi, który miał pecha zastąpić im drogę zeszłej nocy. – Zdrzemnęłabym się krztynę, zanim otworzą bramy, a potem jakoś wkręcimy się do tego kurnika – machnęła dłonią ku cytadeli księcia Evorintha.

– A jakimże to sposobem? – spytał podejrzliwie.

– Bardzo tradycyjnym – odparła sennie. – Przekupstwem.


* * *

Kiedy tylko pachołkowie uchylili wierzei, tłum rzucił się ku miastu zwartą ławą. Przemęka przymrużył oczy i z odległego pagórka obserwował, jak rozochocona tłuszcza coraz silniej szturmuje bramy Spichrzy.

– Żalnickie chorągwie wiszą nad cytadelą – zauważył ze zdziwieniem. – Ani chybi Zarzyczka jest w mieście. Dziw, że ją Wężymord luzem puścił. Bo chyba sam tu się z nią nie przywlókł?

– Nie – odparł Koźlarz. – Wężymord przyjechałby raczej pod znakami Pomortu. Nie myślałem, że zobaczę w Spichrzy ojcowe proporce. Ciekawe, czy się Kostropatka zdołał przemknąć.

Przemęka wzruszył ramionami.

– Czemu nie? Złego zawżdy przygoda omija.

– Potrzebny mi – uciął książę krótko. – A póki potrzebny, poty należy go cierpieć.

Stary najemnik zmarszczył brwi, lecz nic więcej nie mówił. Nie musiał zresztą, bo odkąd odbili z Książęcych Wiergów, jego zły humor stał się aż nadto widoczny. Kręcił się po barce jak pies na uwięzi i podobnie powarkiwał na każdego, kto śmiał go nieopatrznie zagadnąć. A łódź była tak wypełniona podróżnymi, zmierzającymi na Żary oraz spichrzański karnawał, że zanurzała się nieledwie po burty. Nieustannie więc ktoś się o Przemękę ocierał, ktoś gapił się na niego ciekawie, wypytywał o wieści, prosił do uciesznej gry w kości albo w trzyszaka. Kwiczały wiezione na targ świnie, stłoczone na dolnym pokładzie pospołu z najbiedniejszymi. Darły się dzieci utrudzone upałem i znużone podróżą. Wrzeszczały matki, bez przerwy wypatrujące swych pociech, które właziły w każdą dziurę i myszkowały w pakunkach wspólpodróżnych.

Słowem, łatwo im przyszło ukryć się w tej ciżbie przed wzrokiem strażników, trudniej wszelako zamienić choć kilka słów na osobności. Zresztą Koźlarz nie ułatwiał sprawy, a nawet po trochu unikał starego, dobrze wiedząc, co usłyszy. A Przemęce aż się wnętrzności burzyły na myśl o spotkaniu wychowańca z Zarzyczką. Po prostu czuł, że coś pójdzie nie tak, choć przecież pomysł z listem od alchemika zdawał się bezpieczny. W siostrze Koźlarza powszechnie upatrywano adeptki sztuk tajemnych i na wieść o jej przybyciu do Spichrzy niezawodnie z całego pogórza zbiegli się najrozmaitsi szarlatani, by poszukać protekcji lub choćby przedstawić swe eliksiry i mikstury. Zapewne książę Evorinth nie dopuści ich przed oblicze księżniczki, ale niewątpliwie zasypiają listami i prośbami o datki. Posłanie od mistrza z Książęcych Wiergów nie zwróci niczyjej uwagi. Cóż jednak z tego, skoro kapłani Zird Zekruna bez wysiłku przeczytają je w umyśle Zarzyczki?

Odchrząknął, oczyścił gardło z flegmy. Słowa jakoś nie przychodziły łatwo.

– Więc to już teraz – odezwał się nagle książę. – Już teraz.

Przemęka usłyszał w jego głosie ton niemal dziecięcego zdumienia. Koźlarz stał nieruchomo, nie spuszczając wzroku z żalnickich chorągwi, łopoczących nad miastem, i stary najemnik pojął, kiedy chłopak oglądał je ostatni raz – w tamtą noc, kiedy płonęła cytadela w Rdestniku, a Bad Bidmone nie obroniła swoich wyznawców przed furią Zird Zekruna. Znów stanęło mu przed oczyma dziecko, które jeździło w kohorcie boga, pomiędzy martwymi wojownikami. Coś go ścisnęło za gardło. Żal, zdał sobie sprawę po chwili. Te chorągwie przepowiadały, że niedługo utraci wychowanka w sposób ostateczny i nieodwracalny. Owszem, będzie trwał u jego boku i może z czasem zasiądzie w radzie tuż poniżej tronu, ale nigdy już nie będzie jak w tamtych czasach, kiedy pod czerwonym południowym księżycem bez słów odgadywali swoje myśli.

– Książę Evorinth niepotrzebnie drażni Pomorców – rzekł szorstko, walcząc ze wzruszeniem.

Koźlarz obrócił się ku niemu, wciąż z osobliwym wyrazem twarzy, jak gdyby coś sobie przypominał i nie mógł do końca uwierzyć w to wspomnienie.

– Chorągwie są znakiem. Znakiem dla mnie. Zaproszeniem.

Stary wojownik chciał coś powiedzieć, rzucić cięty żart, by rozproszyć smutek i lęk, jaki nieoczekiwanie wzbudził w nim widok żalnickiego godła. W końcu jednak skinął tylko powoli głową i razem, ramię przy ramieniu, ruszyli ku miastu. A kiedy wśród ławicy pątników, przekupni, żebraków, ladacznic i zwyczajnych gapiów zanurzali się w cień bramy, raz jeszcze podniósł wzrok nad dachy Spichrzy.

Chorągwie łopotały na wietrze i wyszyte na nich żalnickie lwy zdawały się kroczyć ku nim w rześkim, porannym powietrzu.


* * *

Kiedy wśród podpitych pątników weszli przez Bramę Solną, Morwa, jak jej przykazano, trzymała się blisko Szarki. Boleśnie świadoma noża w garści Derkacza, który kroczył tuż za nią, ani śmiała spojrzeć ku książęcym pachołkom. Zgarbiła się, zasłoniła twarz skudłaconymi włosami, jak gdyby mogła się w ten sposób ukryć przed wzrokiem towarzyszy. Jednakże nadzieja, że zdoła im się wymknąć na ludnych spichrzańskich ulicach, prysła tuż po tym, jak pośrodku ulicy Rymarzy ogarnęła ich gromada podpitych żaków. Jęli się przekomarzać z niewiastami, oferowali Skalmierskie wino i inne dostatki, jeśli tylko pójdą z nimi na kwaterę, i podszczypywali je przy tym, ciągnąc za spódnice. Morwa znosiła to wszystko cierpliwie, nawet zachichotała kilka razy z zawodową wprawą, choć bynajmniej nie było jej do śmiechu. A gdy szkolarze naparli mocniej, oddzieliwszy ją od draba z nożem, spróbowała ukradkiem czmychnąć w boczną uliczkę. Nie zdążyła wszelako zrobić dwóch kroków, gdy na jej nadgarstku zacisnęły się palce rudowłosej. Morwa ledwie zdusiła wrzask bólu, kiedy tamta szarpnęła ją ku sobie.

– Nie radzę – wyszeptała Szarka, z uśmiechem nachylając się do ucha dziwki, zupełnie jakby powierzała jej jakiś sprośny sekret. – Bo ci zaraz kark skręcę. – Objęła ją wpół i wciąż udając rozbawienie, pociągnęła naprzód i dopiero na sąsiedniej ulicy zwolniła uchwyt.

Ladacznica dobrze potrafiła ocenić swe szanse, toteż więcej nie usiłowała uciekać. Po prostu rozmasowała rękę, na której nabrzmiewały czerwone placki po palcach Szarki, i ruszyła za nią z kornie zwieszoną głową. Ale do oczu nieustannie napływały jej łzy, przesłaniając nierówne kocie łby. Nie, nie rozpaczała nad wymordowanymi poganiaczami, choć znała wolarzy Kuny dobre pól tuzina zim i niejednokrotnie zdarzało się jej wędrować z nimi przez Góry Żmijowe. Nie litowała się również nad nieszczęśnikami z wiosek i przysiółków ogarniętych szczurackim najazdem, acz z grzbietu skrzydłonia miała okazję przyjrzeć się łunom pożarów. Tego poranka Morwa użalała się głównie nad sobą. Wyrzucała sobie, że bez reszty uwierzyła w tę durną maskaradę, dzięki której widziała w wiedźmie zwykłą posługaczkę, a w jej towarzyszu wiejskiego prostaczka. Teraz, gdy sięgała pamięcią wstecz, przypominała sobie rozmaite drobne zdarzenia, jakie powinny wzbudzić jej podejrzliwość. Gdyby tylko była ostrożniejsza, od razu rozpoznałaby podstęp. Wolała jednak przymykać oczy na oczywistość i wierzyć, że znowu zdoła pomyślnie przybyć na Żary i jeszcze raz zanurzyć się w odurzający spichrzański karnawał.

Najgorsze zaś, że sama roztoczyła opiekę nad obiema niewiastami – wiedźmą i tą rudą, która przejmowała ją nieledwie większą grozą, bo była rozumniejsza i również obeznana z magicznymi sztuczkami – usypiając czujność wolarzy. Co więcej, przestrzegła je w gospodzie Goworki i ocaliła przed niechybną śmiercią od szczuraków. I chyba skutki owego miłosierdzia napełniały Morwę najdotkliwszą goryczą, z natury bowiem nie miała do niego skłonności i lata uprawiania ulicznego rzemiosła opancerzyły jej serce. Po prostu nie mogła się pogodzić z tym, że nadużyto jej porywu litości.

Szybko się zorientowała, że jej kompani nie znają dobrze Spichrzy. Mężczyzna chyba bywał tu czasami, bo niezdarnie zmierzał ku pośledniejszym dzielnicom niskiego miasta, gdzie w gospodach mogły jeszcze pozostać wolne miejsca. Kilka razy musiał jednak spytać o drogę i nieomal dał się wywieść w pole małemu ulicznikowi, gdy ten próbował go skierować ku ściekowisku, plątaninie starych kanałów, gdzie gnieździły się bandy wyrostków i najuboższe żebracze szajki. Szarka tymczasem nie odstępowała Morwy o krok. Ladacznica spostrzegła, że ruda nieustannie obserwuje spod opuszczonych powiek ulicę i nie zdejmuje ręki z długiego noża, ukrytego pod połą płaszcza. Z pewnością nie była wiejską dziewuchą, sprowadzoną do Spichrzy na zaślubiny z zasobnym mieszczaninem. Dziwka podejrzewała raczej, że jest kochanką draba o czarnej brodzie i towarzyszką w jego łotrostwach. A o tych łotrostwach Morwa miała od niedawna znacznie lepsze pojęcie.

Może jednak bogowie nie odwrócili się całkiem od swojej pokornej służebnicy, pomyślała, i prawie się uśmiechnęła na wspomnienie imienia, wyłowionego z rozmowy tamtych dwojga dzisiejszego poranka. Na szczęście świetnie je pamiętała i wiedziała, jak obrócić każdą sylabę w szczere srebro – jeśli tylko uda się jej uciec. Dlatego po krótkim namyśle zaprzestała oporu i nawet rzuciła kilka zdawkowych uwag o karczmach, w których mogliby znaleźć przytulisko.

Okazało się to jednak wcale niełatwe. Co zacniejsi oberżyści ani chcieli gadać z oberwańcami, a u innych od dawna zajęto już wszystkie miejsca. Toć są spichrzańskie Żary, powiadano im ze śmiechem. Luda tyle do miasta ściągnęło, że trzeba dać ładnych parę groszy za przygarść słomy w izbie na wspólnym posłaniu, a i o nie trudno. Wreszcie zawędrowali do gospody Pod Wesołym Turem. Łysy karczmarz patrzył na nich spode łba, póki Twardokęsek nie potrząsnął mu przed nosem sakiewką. Wówczas odtajał nieco, ale nie wyzbył się całkowicie podejrzliwości.

– Izby wszystkie zajęte, ni igła więcej się nie zmieści – mruknął, wsunąwszy trzos w kieszeń poplamionego, skórzanego fartucha.

– A w alkierzu pani Marszla mi się zalęgła, gamratka przeklęta. Nijak jej popędzić nie mogę, choć pewnie grosza złamanego nie zostawi, bo jest matką komendanta północnej wieży, a z książęcymi nie idzie zadzierać. Jest jeszcze stara drewutnia obok kuchni. Może wam się nada…

Wedle Morwy stara drewutnia nadawała się najwyżej do rozbiórki, jednakże karnie wlazła do środka i razem z innymi ułożyła się na skąpym posłaniu ze słomy. Jakiś kamień uwierał ją w grzbiet, ale nie śmiała się kręcić; pozostałych troje sprawiało wrażenie znużonych i liczyła, że niebawem przysną. Wiedźmie istotnie wystarczyło przyłożyć głowę do ziemi. Zwinięta w kłębek, jak dziecko zapadła w sen, poświstując przez nos i mamrocząc coś do siebie. Zbir dłuższą chwilę wiercił się i stękał, widać i jemu doskwierało twarde legowisko, niedługo wszak i jego oddech uspokoił się i wyrównał.

Tuż nad uchem Morwy zabrzęczała wielka mucha o tęczowym odwłoku. Dziwka miała straszliwą chęć odgonić ją jak najdalej, nie poruszyła się jednak. Leżała nieruchomo także wtedy, gdy owad przysiadł jej na brodzie i bezlitośnie łaskocząc, ruszył w górę po policzku. Kiedy wreszcie odleciał, mokra od potu koszula lepiła się jej do pleców. Ale chyba zdołała przekonać rudowłosą, że śpi głęboko, bo tamta podniosła się bezszelestnie z posłania i ostrożnie odemknęła drzwiczki komórki.

Morwa przesunęła się do ściany drewutni i przez szpary między deskami patrzyła, jak ruda kradnie ze sznura świeżo wypraną żałobną suknię, welon i podwikę, zapewne własność pani Marszli, o której napomknął oberżysta. Chociaż były przyduże, wdziewała szlacheckie szatki z wprawą, zadającą ostateczny kłam jej chłopskiemu pochodzeniu. Dziwka przyuważyła też, jak chowa pod żałobnym strojem pokaźny nóż, ale nie dojrzała, co wydobywa z juków i skrywa w niewielkiej sakwie. Na koniec zawiesiła ją sobie na ramieniu i wyszła na ulicę. Nikt jej nie zatrzymał.

Ladacznica odczekała jeszcze dobrą chwilę. Zastanawiała się, jakie też sprawki ruda wywłoka postanowiła ukryć przed kamratami. Wreszcie, rzuciwszy ostatnie podejrzliwe spojrzenie na wiedźmę i czarnobrodego, bezszelestnie wykradła się na podwórze. Z jękiem oparła się o cembrowinę studni i rozmasowała krzyż, po czym odpędziła kopniakiem prosię ryjące w błocie nieopodal i ściągnęła pod szyją resztki lawendowego kubraczka. Trza mi jakiś kąt znaleźć, ogarnąć się, pomyślała smętnie, i sadze zmyć. Zdałoby się też kupić nową przyodziewę, bo ta ze szczętem zmarnowana. Jeno za co, skoro cały dobytek przepadł u Trwogi?

Zmacała pod koszulą naszyjnik zdarty u brodu z martwej Servenedyjki. Wydawał się wykuty z czerwonego złota i zapewne był wiele wart, ale Morwa wiedziała, że nie może z nim zajść do złotniczego kramu. W Spichrzy od lat najmowano na służbę południowe wojowniczki – wystarczająco długo, by ludzie nauczyli się nie tykać niczego, co wyglądało na ich majętność.

Uśmiechnęła się posępnie. Miała co prawda na Krzywej dwóch znajomków, którzy bawili się lichwą, lecz obawiała się, że w dzielnicy przy murze wnet wypatrzą ją szpiedzy Trzpienia. Był on żebrać – kim starostą, choć nie tylko przewodził dziadowskiemu bractwu, ale i trząsł całą dzielnicą uciech. Zamtuzy i domy gier bez szemrania płaciły mu haracz, zachęcone przykładem kilku opornych, których dziwnym trafem znaleziono bez ducha w Psim Wykrocie. Na nieszczęście Morwa miała z nim zadawniony zatarg, bo kiedyś udało się jej czmychnąć z ochranianego przez niego lupanaru. Pewnie siedzi teraz w gospodzie u szpitalnego muru, pomyślała. Niechby mnie tylko dojrzał, a wnet z naszyjnika obłupi i jeszcze za stare czasy kosturem po grzbiecie wygrzmoci.

Przygryzła wargę, gorączkowo przywołując na pamięć imiona niegdysiejszych znajomków i kochanków. Potrzebowała kogoś nie nazbyt pazernego i na tyle godnego zaufania, aby jej nie wypędził precz bez złamanego miedziaka po tym, jak pozna tajemnicę. Niby mogła iść prosto do książęcych drabów, ale na tę myśl zaśmiała się z goryczą. Jak większość mieszkańców dzielnicy uciech, Morwa bynajmniej nie ufała sługom księcia. Z czasów, gdy jeszcze terminowała w zamtuzie u starej Oberżyny, świetnie zapamiętała wizyty strażników. Bez cienia wstydu nawiedzali przybytek uciech, aby się nażreć do syta, popić zacnego wina i poużywać dziewczynek – i nigdy za nic nie płacili ani grosza, świadomi, że nikt się nie ujmie za biedakami. Gdyby teraz zastukała im do drzwi strażnicy, ani by ktoś chciał gadać z brudną, wychudzoną łachmaniarką o włosach pełnych sadzy. Wygnaliby ją bez litości, a może nawet zawarli w ciemnicy, jeśliby się przesadnie upierała przy swoim. Co wszelako najgorsze, nie omieszkaliby jej wcześniej wyłuskać z przyodziewku i wyobracać na słomie, a przy okazji znaleźliby ukryty pod koszulą naszyjnik Servenedyjki. Dla podobnego klejnotu niejeden zaś gotów był zabić.

Strapiona, kopnęła stertę łachmanów zalegających na skraju rynsztoka i zaraz zaklęła paskudnie, uraziwszy się w palec, bo w szmaty zawinięto solidny kamień. Dwaj chłopcy, spławiający w ścieku nieopodal martwą wronę, zaśmiali się szyderczo, a gdy Morwa pogroziła im kułakiem, rzucili w nią jeszcze ścierwem ptaka. Zdechł już jakiś czas temu, bo cały brzuch miał wyjedzony przez robactwo, i kilka tłustych larw spadło na spódnicę dziwki. Krzyknęła, strząsając je na ziemię, i łzy jej napłynęły do oczu. Musiała podjąć decyzję szybko, zanim drab z wiedźmą spostrzegą jej ucieczkę i sami przezornie czmychną z karczmy. Potrzebowała snu, jadła i – chyba nade wszystko – spokoju, póki wspomnienie pożaru w gospodzie Goworki i ataku szczuraków nieco nie przyblaknie. Każda chwila zwłoki oddalała ją od nagrody, ona tymczasem bała się stawić czoło dwóm ulicznym wyrostkom, a ręce jej dygotały jak starowince.

Spojrzała jeszcze raz z obrzydzeniem na wronie truchło i raptem w jej pamięci pojawiło się imię Wronoga. Często do niej zachodził, kiedy rezydowała w małym domku nieopodal Zaułka Rymarzy, i sądziła, że darzył ją pewną sympatią – chociażby dlatego, że w Spichrzy niewiele dziwek, nawet najbardziej postarzałych i paskudnych, zgadzało się obdarzać swymi wdziękami tropicieli plugastwa.

Wronóg należał bowiem do cechu powroźników, którzy trudnili się łapaniem wiedźm, bluźnierców i sodomitów. Ich zajęcie uważano w Krainach Wewnętrznego Morza za nader intratne, szczególnie jeśli wykonywano je dla kogoś znacznego, a dawny kochanek Morwy od lat służył spichrzańskim kapłanom. Ale pospolity naród pogardzał powroźnikami mocniej jeszcze niźli rakarzami, katami i grabarzami. Po części stroniono od nich ze zwykłego strachu, bo jednym oskarżeniem mogli wtrącić człowieka do ciemnicy i torturować tak długo, póki nie wyzna wszelkich, prawdziwych i wymyślonych, win. Po części jednak brzydzono się ich obejściem i wonią, jako że dla ochrony przed czarami używali smrodliwych ziół. Nosili też ponoć naszyjniki z kości wisielców oraz wronich piór i odprawiali nocami rozmaite gusła, a chodziły plotki, że za grubymi murami swych siedzib w tajemnicy trzymają wiedźmy, aby ich osłaniały przed magią sobie podobnych.

Morwa nigdy nie zastanawiała się nad tymi pogłoskami, szczególnie że Wronóg był człekiem spokojnym i, choćby się upił, nieskłonnym do bitki. Nigdy jej nie tknął ni palcem ani nie ubliżył – co innym klientom zdarzało się dość często – a niekiedy przynosił drobne podarki, jakąś chustkę, szynkę czy wypatroszonego zająca. Zgadywała też, że powodziło mu się całkiem nieźle i chyba miał wśród swoich poważanie, bo czasem w środku nocy budziło ją stukanie w okiennicę chatki i czyjś przyciszony głos prosił, aby mistrz Wronóg co prędzej pojawił się w Wiedźmiej Wieży.

Wśród tych rozmyślań mimochodem weszła na uliczkę prowadzącą do siedziby spichrzańskich powroźników. Potężna budowla z szarego kamienia przylegała do północnego bastionu książęcej cytadeli. Wzniesiono ją wiele pokoleń temu, kiedy w Górach Żmijowych grasowała Pustułka. Kapłani pobłogosławili każdy głaz, by oparł się przeklętej magii bezimiennych, i odtąd ponury stołp trwał na zboczu Jaskółczej Skały, przysadzisty, niemal wtopiony pomiędzy dwa rzędy murów. Mało kto przechodził obok bez znaku odpędzającego złe moce.

Zanim jeszcze minęła pierwszy mur, buchnął jej w twarz potworny, zadawniony smród. Powroźnicy obwiesili swą siedzibę śmierdlikiem, szpikanardą, czosnkiem i innymi cuchnącymi ziołami, których Morwa nie umiała rozpoznać. Odór potęgowały jeszcze dwa zdechłe psy, podrzucone przed wierzejami. Dziwka pospiesznie przekroczyła ścierwo i poczęła walić w okute żelazem drzwi. Kołatka miała kształt ludzkiego czerepu, a rude zacieki na kamieniach wydawały się jej zakrzepłą krwią.

Dobrych parę minut przeszło, nim w owalnym okienku nad schodami pokazała się nalana twarz powroźnika. Na widok przybyłej skrzywił się niechętnie, a jego oczka niemal zginęły wśród fałd tłuszczu.

– Czemu hałas czynisz, błaźnico?! – ryknął. – I wara od kołatki, tu nie zamtuz. Wynocha!

– Do Wronoga przyszłam, nie do was! – hardo rozdarła się dziwka. – Rzeknijcie mu, że go Morwa woła!

– Radbym rzekł – odparł powroźnik z przekąsem – bo trafiła mu się zalotnica, aż strach. Ale on się wciąż obraca gdzieś na gościńcu.

Miał na Żary wrócić, ale coś go nie widać, pewnie zabradziażył. Albo go na trakcie szczuracy zeżarli! – zarechotał.

Morwa niepewnie przestąpiła z nogi na nogę, by jeszcze choć o chwilę odwlec decyzję. Przypieczone ramię piekło ją nieznośnie, a podejrzliwość podpowiadała, aby jak najszybciej stąd uciec, wyrwać się z cienia Wiedźmiej Wieży na czyste słońce i zapomnieć o całej sprawie. Jednocześnie nagroda nęciła, kusiła zapowiedzią srebrnych groszy z książęcego skarbca.

– Co tam, gamratko, tkwisz, jakbyś do schodów przyrosła? – ofuknął ją powroźnik. – Czego chcesz, gadaj, a jak nie, precz zmykaj, zanim się rozeźlę.

Ladacznica głęboko zaczerpnęła tchu i zerknęła przez ramię na przejście między murami, gdzie kilka służących wracało właśnie z targu z koszami pełnymi jarzyn, paplając coś ze śmiechem.

– Wiadomość mam dla Wronoga – wykrztusiła przez ściśnięte gardło. – Znalazłam kogoś dla niego. Zbója Twardokęska.

Głowa zniknęła jak zmieciona. Coś załomotało we wnętrzu wieży, szczęknęły odsuwane pospiesznie sztaby i na szczycie schodów pojawił się powroźnik. Był tak wielki, że wypełniał całe drzwi.

– Wchodź! – rozkazał szorstko.

Загрузка...