ROZDZIAŁ 7

Po wyjściu z osady Szarka przystanęła raptownie. Wsparła ręce na biodrach, a po wyrazie jej twarzy zbójca poznawał, że wściekła jak osa.

– Mogliście uprzedzić, żeście mnie z zamtuza wykradali – wysyczała do Przemęki. – Czy tu taki obyczaj, że każdej niewieście kurestwo przypisujecie?

– Nie, nie każdej – Przemęka celowo przeciągał słowa, jakby chciał, aby się wyraźnie wryły w pamięć dziewczyny – tylko tej, co w karczmie pełnej chłopa włosy rozpuszcza. Co im miałem gadać? Póki szarszun w garści trzymacie, poty możecie drażnić hardością i przyodziewkiem. Najemniczki tak czynią, więc ludzie będą się was lękać i z drogi wam schodzić. Ale nie, kiedy wam miecza braknie…

– Skoro o nim mowa – dziewczyna ze złością sznurowała kubrak – to mi go zwróćcie, nim rzeknę coś, co byście nieradzi słyszeć.

Twardokęsek nie odezwał się ni słowem, ale wiedział, że szpakowaty najemnik ma rację. Owszem, w Górach Żmijowych trafiały się baby, co żyły z rabunku albo najmowały się do strzeżenia konwojów. Niektórzy szlachetkowie czy bogaci kupcy woleli wręcz, aby ich krewne były chronione przez najemniczki, nie zaś jakichś zbirów, którzy zawsze mogą połaszczyć się na posag i zawrócić pannom w głowach albo namówić mężatki do złego. Jednakowoż podczas zbójeckiego grasowania u Przełęczy Zdechłej Krowy zaledwie kilka zbrojnych niewiast przewinęło się przez kompanię, nieodmiennie sprowadzając zamęt i nieszczęście. Choćby pojawiła się nie wiedzieć jaka paskuda, zbójcy wkrótce smalili do niej cholewki i brali się między sobą za łby. Cóż, kiedy zimą śnieg zasypał przełęcze, po kilku tygodniach odosobnienia w zakopconej jaskini nawet kozy zaczynały wyglądać powabnie.

Pal licho, jeśli baba rozważnie ustatkowała się u boku herszta. Wówczas nie nastawano na nią więcej ze strachu przed przywódcą i zwykle po paru miesiącach zjeżdżała w doliny na kolebiastym wozie i z wielkim brzuchem. Gorzej, że dziewoje, które zamiast prząść u ojca przy kominie jęły się wojaczki, zwykle nie bywały rozsądne. Uradowane powodzeniem, podsycały niesnaski i szczuły na siebie kamratów. Grasanci wnet stawali się kłótliwi i niezdatni do łupiestwa, bo zamiast pilnować na trakcie swej korzyści, popisywali się jak szczeniaki. Na koniec Twardokęsek musiał babę przepędzać, co było powodem nowych warów i boczenia się na herszta.

Nie, zbójca stanowczo nie przepadał za zbrojnymi niewiastami. Uważał, że chłop powinien nosić miecz przy portkach, a białogłowa chlebową dzieżkę w komorze. Tak bogowie urządzili świat i tak powinno zostać. Wszelako roztropnie nie wydał się z tym poglądem przed Szarką, która zdawała się rozjątrzona jak rzadko. Nie ułagodził jej nawet skrzydłoń, który przykłusował do nich spomiędzy karłowatych sosenek, gdy tylko wioska na dobre ukryła się za pagórkiem.

Przy gruszy skręcili w prawo. Ścieżka do skalniaka pięła się stromą granią. Twardokęsek człapał na końcu pochodu, zastanawiając się, co dalej. O tym, że potwór wybierze właśnie jego, nie myślał wcale, lepiej nie kusić losu. Lecz niepokoiło go, że oto znów zagłębia się w Góry Żmijowe. Drogę na Przełęcz Zdechłej Krowy miał zamkniętą, nie powraca się bowiem do kompanii, którą się opuściło chyłkiem, z zagrabionym skarbczykiem na plecach. Zdołałby się co prawda nająć na służbę, ale nie w okolicznych księstewkach, gdzie pierwszy lepszy panek ochoczo nadzieje go na pal, ani w portowych miastach, gdzie rządzili kapłani Zaraźnicy. Może na uboczu, w jakiejś spokojnej, zasobnej mieścinie znalazłby bezpieczne schronienie… Tyle że podczas trzech tuzinów lat zbójeckiej kariery przemierzył Góry Żmijowe wzdłuż i wszerz i doprawdy niewiele pozostało miejsc, w których nie zapamiętano sobie jego gęby okolonej sławetną czarną brodą.

Zresztą los zaciężnego żołdaka nie wydawał mu się szczególnie kuszący. Nazbyt my blisko przy Żalnikach siedzimy, dumał sobie. Jeśli Wężymord uderzy na sąsiadów, ruszą się i nasi książęta. Każdy zechce w zamęcie jakiś ziemi kęs dla siebie ułapić albo chociaż nielubianemu kupcowi złoto wydrzeć. Nastaną tumulty, grabieże, chłopi zaczną w las zbiegać i kłusować, jak mają we zwyczaju.

A wśród takiej ruchawki o nieszczęście łatwo. Nie, nie na moją to głowę. Trzeba przyczaić się i przeczekać przynajmniej te kilka najgorszych lat, nim wszystko utrzęsie się i uspokoi na nowo, skonstatował. Jeno z czego żyć? Kapłani oddali mu aby buty i gacie na zadku. Trudno, pomyślał z melancholią, przyjdzie znów skrzyknąć kilku gotowych na wszystko pachołków. Ale nie będzie to już stara, zacna kompania z Przełęczy Zdechłej Krowy, oj nie…

Przed zmierzchem przystanęli na posiłek. Przemęka wydzielił wszystkim po kawałku chleba i pokroił gomółkę wędzonego sera. Zapijali winem ze zwędzonej przez Szarkę butelki, gawędząc pogodnie, jak przystało towarzyszom podróży, bo w obliczu skalniaka wcześniejsze niesnaski traciły na znaczeniu.

– Jak do norhemnów zawitałaś? – zagadnął dziewczynę Przemęka. – Bo mówisz po naszemu, lecz przyodziewek masz stamtąd, zza turzniańskich stepów. A nie kochają tam obcych.

– Kilku ścigało mnie z początku. – Uśmiechnęła się przelotnie i uprzedzając następne pytanie, dodała: – Wcześniej pasałam kozy. Na zachodzie. Wysokie, jałowe góry.

Akurat, pomyślał kwaśno Twardokęsek. Akurat ty mi się, dziewko, patrzysz na kozodójkę. Na pewno przy bydlętach nauczyłaś się nosić te zakrzywione szarszuny.

– A jadziołka jak ci się udało przygarnąć? – dociekał dalej Przemęka. – Pono tylko w górach dzikich żyją.

Dziewczyna sposępniała.

– Tam się właśnie przypałętał. A potem w żaden już sposób nie mogłam go przegnać. Szybki jest i strzałą go nie sięgnę.

– No, chyba nie musisz się go zanadto bać. – Książę gryzł źdźbło trawy. – Raczej innych nim poszczujesz.

Zbójca wychylił się ku nim z zaciekawieniem. Coś się działo między Szarką i Koźlarzem, coś wykraczającego poza zwyczajną niechęć banity do ścigającej go łowczyni nagród. Może już wcześniej mieli ze sobą sprawę, pomyślał z uciechą, jaką zawsze budziła w nim przeczuwana zwada.

– Jeśli trzeba. – Szarka przeniosła na księcia zimne spojrzenie. – Przeprowadził mnie przez ziemię norhemnów. Strzegł, na pustyni źródła pod kamieniami wynajdował, a kiedy bez życia leżałam, zwierzowi dzikiemu bronił przystępu. Nigdy nie spotkałam człeka, przy którym do snu równie spokojnie bym się układała.

Koźlarz wzruszył ramionami i w milczeniu począł śledzić ciemne, deszczowe chmury.

– Plugastwo to nieczyste – uroczyście oznajmił kapłan. – I tyś też plugawa, dziewko, bo go przeciwko ludziom prawowiernym judzisz. Ale już ci bogowie zasądzili karę, ogniem wieczystym przyprawioną.

Ot, durny kapłan, sarknął w duchu Twardokęsek, nie przestaje jątrzyć, a u panny główka gorąca.

– Nie wycierajcie sobie gęby bogami – mruknął – bo nie widzi mi się, byście byli z nimi w bliskiej komitywie.

– A ty nie ujadaj, kopiennicki psie – ze złością odgryzł się Kostropatka – boś między lepszymi od siebie.

Zbójca zaczął szukać kija, by zdzielić kapłana po grzbiecie, gdy z nagła mu się wydało, że coś dołem trzeszczy w zaroślach. Obejrzał się niespokojnie.

– Dalej za nami idą. – Żalnicki wygnaniec w mig odgadł jego obawy. – Może myślą, żeśmy ścieżki zmylili i rychło na szlak wrócimy.

Książę rozprostował nogi. Sorgo, olbrzymi oburęczny miecz żalnickich panów, spoczywał obok, na wilgotnej trawie, osłonięty powycieraną pochwą. Twardokęsek przypomniał sobie wreszcie, że słyszał o tym mieczu – przechowywano go razem z klejnotami koronnymi w świątyni Bad Bidmone, a na głowni miał ponoć wyrytą dewizę rodu żalnickich władców: Niestarty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam.

Na ścieżce potoczył się kamyk, znacznie już bliżej, i teraz zbójca był pewny, że Koźlarz się nie omylił. Nieźle się słuch książątku wyostrzył, przyznał zgryźliwie. Nie darmo tak długo ucieka przed łapaczami Wężymorda.

– Przy skalniaku będziemy bezpieczni – rzekł Przemęka. – Tam rozbijemy obóz.

– Ci z nas, co go szczęśliwie miną – sarkastycznie uzupełnił Twardokęsek i znów zrobiło się trochę nieswojo.

Zmierzch zapadł gwałtownie, a ścieżka stawała się coraz bardziej stroma. W ćmie pomiędzy krzami majaczyły poszarpane grzbiety skałek. Twardokęsek czuł już w całym ciele znajome mrowienie, co stanowiło niezawodny znak, że podchodzą do skalniaka. Wiele podobnych istot kryło się wciąż po Górach Żmijowych, w głazach potężnych albo wręcz górach w ziemię wrośniętych. Ludzie czasami mawiali, że sam Zird Zekrun je posyła, by ich gnębiły. Zbójca wszakże uważał, że to tylko pogłoski, potwory bowiem z dawien dawna lęgły się w Krainach Wewnętrznego Morza i wcale nie potrzebowały przyzwolenia boga Pomortu, aby prześladować śmiertelników. Z dala od miast, w wysokich górach albo na pustkowiu, czaiło się ich osobliwe zatrzęsienie, toteż herszt, rad nierad, czasami musiał się z nimi stykać. Na większość starczał uczciwy miecz i obrotne ramię. Ale skalniaków zbójca nie lubił i jeśli posłyszał o jakimś, wolał nawet pół dnia drogi nadłożyć, inny szlak obrawszy. Były to bowiem stwory wyjątkowo wredne, na ludzką krew łapczywe, przy tym odporne jak rzadko. Stal się ich nie imała ani ogień żywy. Przepędzić się nie dawały, a uszu i oczu nie mając, opierały się wszelkim groźbom i próbom przekupstwa. Jeśli któryś z nich upatrzył sobie ofiarę – a nie przepuścił żadnej kompanii, która weszła na jego ścieżkę – nijak nie dał się powstrzymać.

Skalniaki zwykle gnieździły się w wąskich górskich gardłach, w przesmykach, gdzie skalne ściany schodziły się tak ciasno, że wędrowcy musieli iść gęsiego, jeden po drugim. Zatem gdy ich szlak nagle się zwęził, Twardokęsek wiedział, czego się spodziewać. Przemęka stanął. Zbójca rozejrzał się niespokojnie. Co prawda niektórzy powiadali, że potwór zawczasu wybiera, kogo pożre, ale herszt wierzył, że pierwsi najczęściej nie mają szczęścia i wolał poczekać na swoją kolejkę… która oby nadeszła jak najpóźniej.

Popatrzył spod oka na współtowarzyszy, rachując w myślach, kto najsampierw zostanie posłany na pożarcie bestii. Przemęka badawczo zerknął na księcia i nieznacznie wskazał brodą na Szarkę. Koźlarz nie poruszył się jednak. Może nie dostrzegł gestu, a może nie zależało mu aż tak na śmierci rudowłosej. Albo, pomyślał ze złością zbójca, nijakiego znaku nie było, tylko już mi skalniak we łbie zaczyna mącić.

Przemęka znać podjął jakąś decyzję, bo pokiwał głową.

– Idź ty, Kostropatka! – oznajmił. – Tyś z nas człek najgodniejszy, przy tym u bogini w łaskach. Trwożyć się nie masz czego, ruszaj zatem przodem.

Kapłan jak gdyby skląsł się w sobie i zmalał. Powiódł wzrokiem po innych w poszukiwaniu wybawienia, lecz go nie znalazł. Szarka uśmiechnęła się drapieżnie, odsłaniając zęby. Zbójca bębnił palcami po klamrze od pasa.

– Ja… – spróbował przemówić kapłan, ale głos mu się łamał ze strachu. – Ja…

– Dalej. – Przemęka popchnął go szorstko i herszt pojął, że stary najemnik również nie przepada za tym swarliwym, uciążliwym człowieczkiem. – Nie gadaj.

Sługa Bad Bidmone usłuchał. Zgięty wpół, trwożliwie rozglądając się po bokach, poczłapał ku ciemnemu przejściu. Kiedy zniknął w szczelinie, Twardokęsek poczuł natrętne pragnienie, by mimo wszystko zawrócić i przebijać się przez solarzy ku morzu. Palce mu się splątały, zmyliły rytm, w gębie nagle zaschło. Nie spostrzegł, jak Przemęka ruszył ku przesmykowi. Ocknął się dopiero wówczas, kiedy Szarka cisnęła w ziemię sztyletem.

– Trąd i pomór! – syknęła z niesmakiem, strącając z ostrza trupka rudej polnej myszy.

Książę zaśmiał się sucho. Kobieta wytarła broń w połę kubraka. Pod naciągniętym głęboko kapturem jej oczy błysnęły matowo, gdy odwróciła się i zrobiła pierwszy krok ku skalniakowi.

– Dokąd? – Twardokęsek chwycił ją za łokieć. – Dokąd, kobieto?

Nie wiedzieć czemu, zeźliła go jej lekkomyślność. Dla niego to robi, pomyślał, dla tego książęcego wypędka wystawia się na żer potworowi. A on ani drgnie, widać dobrze nawykły, aby za niego nadstawiano karku.

– Teraz jego kolej – burknął. – Niech sam przodem pójdzie, książęca jego mać.

Szarka wykręciła zbójcy ramię i uwolniła się bez wysiłku, niemal łagodnie. Przez chwilę poczuł na szyi jej lekki, ciepły oddech i zajrzał dziewczynie w twarz. W mroku wydała mu się pobladła i skurczona.

– Zostaw, Twardokęsek – powiedziała miękko. – Niech się uczy. Niech przywyka druhów na śmierć posyłać i zza ich pleców patrzeć. Bo takie jest książęce wojowanie. Krew kubrak splami, trzeba kubrak zmienić. Nie oglądać się za siebie, klątw ni płaczów nie słuchać. Wczepią się w strzemię czyjeś ręce, to je mieczem ciąć. Nie krzyczeć w nocy. No, co tak gały wytrzeszczacie? Taka książęca powinność, niech się więc jej wyuczy. – Okręciła się na pięcie, aż włosy zafurkotały.

Kołujący ponad przełęczą jadziołek zaskwirczał w udręce. Przez cały dzień na darmo próbował się do niej zbliżyć – nie odpowiadała na wezwanie, a kiedy podfruwał bliżej, wyczuwał wokół niej obcą moc, tak wiele mocy, że na końcach piór nabrzmiały mu krople jadu. Nie pojmował tego zbyt dobrze, a nierozumienie gniewało go i zarazem napawało strachem. Teraz jednak znów widział ją wyraźniej, swoją własną rzecz, upartą jak zwykle, i inne ciepłokrwiste rzeczy, które popychały ją ku zgubie.

Moja, moja, moja! - wrzasnął i rzucił się w dół.

Skrzydłoń przylgnął do skał nad ścieżką. Mogła pofrunąć, pomyślał Twardokęsek. Odpoczęła w karczmie i utrzymałaby się na grzbiecie. Lecz nie uczyniła tego, chcąc dać temu książęcemu bękartowi jeszcze jedną szansę.

– Nie wiem, dlaczego – Koźlarz odezwał się chrapliwie w odpowiedzi na niezadane pytanie. – Nie znam jej.

– Pieprzyć was wszystkich. – Zbójca ze złością splunął mu pod nogi i wydobył rybacki nóż na wypadek, gdyby żalnicki wypędek i od niego oczekiwał jakichś poświęceń.

Wygnaniec jednak nie zamierzał się swarzyć tuż przed kryjówką skalniaka. Bez słowa wszedł na ścieżkę, co napełniło zbójcę szczerą ulgą, bo choć nadrabiał miną, koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów budziło w nim dogłębny lęk. Gdy Koźlarz zniknął, Twardokęsek słyszał jedynie bulgot przelewającego się nerwowo w brzuchu piwa i znów czuł niepokojące mrowienie w całym ciele. Potem zaś posłyszał przeraźliwy krzyk Przemęki.

Zatem skalniak wybrał zdobycz.

Pewny już własnej skóry, herszt co sił w nogach popędził ku skalnemu gardłu. W jednym miejscu ciemny korytarz stał się tak wąski, że nieomal się zaklinował. Szarpnął potężnie, ostra kamienna krawędź ubodła go w kałdun, lecz zdołał się uwolnić i w długich susach sadził naprzód. Przy ujściu tunelu ujrzał po lewej stronie niewielką grotę i domyślił się, że właśnie w niej siedzi potwór, pospiesznie więc odwrócił twarz. I dopiero wtedy dostrzegł Szarkę, szamoczącą się z jadziołkiem tuż przed kryjówką skalniaka. Czworooki stwór raz po raz walił ją końcami skrzydeł, skrzecząc wściekle, ze strachem. Strużki trującej śliny cięły powietrze. Twardokęsek uskoczył chyżo, kiedy kilka kropel padło tuż obok jego butów.

– Koźlarz, walcz! – usłyszał głos Przemęki. – Nie słuchaj tego, chłopcze!

Książę jednak wciąż szedł ku ciemnej jamie z tęsknotą w twarzy, jak ślepiec wyciągając przed siebie ręce.

Kapłan zawodził, przycupnięty po drugiej stronie przejścia, na niewielkiej, płaskiej przestrzeni pomiędzy skalnymi ścianami, i zupełnie bezużyteczny z przerażenia. Siwowłosy najemnik był bliżej, zaledwie parę kroków przed jamą potwora. Dysząc ciężko, usiłował się podźwignąć z kolan. Z ust ciekła mu krew. Chciał powstrzymać księcia, zgadł zbójca. Głupiec! Jakby skalniakowi można było wydrzeć ofiarę.

Szarka zdołała wreszcie odepchnąć jadziołka, po czym dobyła miecza i uderzyła go na płask, z całej siły. Plugastwo zawirowało bezwładnie w powietrzu i ze wściekłym wizgiem umknęło w ciemność. Zbójca nie oglądał się za nim; od bliskości skalniaka ciarki oblazły go po grzbiecie i nie dbał bynajmniej o zgubę Koźlarza. Czmychnął co prędzej i zatrzymał się dopiero przy kapłanie, gdy za plecami poczuł budzący zaufanie chłód skalnej ściany. Stąd mógł sobie bezpiecznie popatrzeć, za nic nie przegapiłby podobnego widowiska. Już wyobrażał sobie te zazdrosne spojrzenia kamratów, smakował językiem piwo z niezliczonych kufli, stawianych człowiekowi, który oglądał, jak sława i chluba starego rodu żalnickich władców zdycha nędznie w paszczy potwora.

– Na zęby żmijów!

Ktoś ze świstem wciągnął powietrze, Przemęka albo kapłan, wytrąciwszy zbójcę z błogich rozmyślań, i Twardokęsek zobaczył Szarkę. Jakimś sposobem w wąskiej przestrzeni wyprzedziła Koźlarza, obeszła go i stała teraz obrócona do niego, z dwoma zakrzywionymi szarszunami w dłoniach. Księżyc wyłonił się na chwilę spoza chmury i zbójca ujrzał jej twarz, skupioną i bladą od poświaty. Co ona robi? – pomyślał z mimowolną grozą. Chyba oszalała, sądząc, że go powstrzyma.

Sorgo, potężny, dwuręczny miecz żalnickich panów, uderzył tak szybko, że zbójca nie dostrzegł nawet, kiedy Koźlarz go dobył. Cios był oszczędny i tak nieunikniony, że Twardokęskowi przypomniały się opowieści, czego potrafi dokonać koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów w rękach prawowitego władcy. Nigdy nie wierzył w te gadki, lecz teraz nieświadomie wstrzymał oddech i po prostu nie mógł pohamować zachwytu.

Chmury płynęły po niebie i zbójca, choć natężał wzrok tak mocno, że łzy napłynęły mu do oczu, momentami widział zaledwie szybkie, roztańczone ostrza. Wiele lat spędził na gościńcu, wśród ludzi miecza, jednakże już po pierwszym zwarciu zrozumiał, że nigdy dotąd nie oglądał takiej walki. I nigdy później nie miał już zobaczyć niczego podobnego, choć wraz z innymi stawał na Nawilskich Błoniach i na kamienistych plażach Rankoru patrzył, jak w jednym pojedynku rozstrzygają się losy Krain Wewnętrznego Morza. Ale to było coś innego. Jak taniec. Jak modlitwa, którą można wypowiedzieć tylko raz w życiu.

Szarka uchyliła się bez zastanowienia lekkim, płynnym półobrotem. Za plecami miała skalniaka i czuła jego przemożne, palące pragnienie, a Koźlarz okazał się szybki, szybszy, niż przypuszczała. Cofała się. Znów rzucił się naprzód i uderzył. I jeszcze raz. I znowu.

Zastawiła się. Oboma mieczami. Głupio, bo Sorgo i tak cisnął nią o ostrą krawędź skały. Głupio, bo myślała, że jeśli spojrzy Koźlarzowi z bliska w oczy, coś się odmieni.

Nic się nie odmieniło. Ciął ją przez ramię. Draśnięcie, nic więcej, lecz zaraz napłynęła znajoma fala wściekłości, chłodna jak wiosenna woda w stawie, zmywając ból i rozsądek. Jadziołek krzyknął ze złością gdzieś na niebie, tak daleko, że tylko ona mogła go usłyszeć. A może po prostu przemówił w jej umyśle, aby podsycić gniew. Pragnął śmierci Koźlarza bardziej niż czegokolwiek na świecie, a tutaj, pod bokiem innego potwora, jego wpływ stawał się nieomal nieodparty. Jednak odepchnęła go wraz z obrazami, które jej podsuwał, i krótko trzepotała się na krawędzi jawy, z trudem parując ciosy – zwód, płytkie uderzenie, odskok. Aż wreszcie sięgnęła Koźlarza, naznaczyła go żelazem, lecz wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. Zew skalniaka przemógł nad rozsądkiem i cierpieniem.

Potem odezwał się ból, odległy jak użądlenie pszczoły. Następna rana. Przygryzła dolną wargę, bardziej ze strachu niż złości. Znów napłynęły fale, teraz zimniejsze i ciemne jak woda w głębi stawu. I wiedziała już, że Koźlarz, czy też raczej ów potwór w skale, zwycięża i pokona ją niezawodnie, jeśli wciąż będzie wzbraniać jadziołkowi przystępu. Zaczęła śpiewać. Nie było to konieczne, lecz pomagało jej wierzyć, że jeszcze potrafi się zatrzymać, zanurkować i wynurzyć się na powierzchnię. Jednak później było jak zwykle. Jak kamień, co wpada w głęboką, mętną wodę i niknie bez śladu.

Tam także trzymała je, dwa nagie miecze, po jednym w każdej ręce. Stała przed paleniskiem, arogancka, roześmiana, zapalczywa. Już nie dziecko, lecz nadal cala złota, roziskrzona. Jak motyl pokryty delikatnym, słonecznym pyłem. Wystarczająco młoda, by rzucić wyzwanie.

Nie miał wyboru.

Kiedy ją zranił, krzyknęła ze zdumienia, nie z bólu. Walczyli w mrocznej, pełnej gwaru sali, rozpryskując resztki wina na długich stołach. Potem wytrąciła mu miecz.

Śmiała się. Psy, brązowe, szczupłe wyżły uparcie sięgały do półmisków. Karuat upadło ijorghit uległo zagładzie, a Kurzawa Birghidyo szła na północ. Kazała szeroko otworzyć okiennice. Wiał suchy, południowy wiatr. Potrzebowała obu - wichru i mężczyzny, który z nim przybył.

Z wysiłkiem odpędziła wspomnienie. Twarz Koźlarza stała się jasną plamą, która rozmywała się przed oczyma. Czuła krew, wiele krwi – jego, swojej. Koszula przesiąkła jej na wylot. Słabła. Cięła go nisko. W tej samej chwili ostrze Sorgo spadło na jej bok. Książę walczył, aby zabić. I czynił to lepiej, niż pamiętała. Lepiej niż niegdyś, w wielkiej sali stołpu o ścianach pokrytych purpurową ochrą. Jednak wówczas, na samym początku, nie chciał jej zamordować. To miało przyjść o wiele później.

Chłodna fala znów powróciła, wyższa i silniejsza od poprzedniej, potem kolejna i jeszcze jedna, aż na koniec nadciągnęła ta ostatnia, która pochłania wszystko.

Jest pełnia, Eweinren. Wzbierają fale. Zniszczę je. Zniszczę.

Krzyki. Krew i Izy na twarzy. Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, jak motyl. Jak ćma.

Zabijasz je! Ty dziwko, zabijasz je! I siebie, zabijasz samą siebie!

Szum. Okrzyki wojowników Diominartha przed bramą, ich także słyszę. Wykrzywiona cierpieniem twarz Mokerny. Ogień, woda. Szum.

Nie zostawiaj mnie. Jeżeli zostaniesz, zdołam wytrzymać jeszcze jedną chwilę. Dość.

Eweinren.

Szum, szum, szum.

Koźlarz zatoczył się, zrobił jeszcze jeden krok ku skalniakowi. I nie miała już sił, by go zatrzymać. Razem zwalili się na skałę.

– Bogowie… – zduszonym głosem wyszeptał Twardokęsek.

Trzęsącą się dłonią otarł pot z czoła i chciał ku nim podejść, ale ugięły się pod nim kolana. Musiał przytrzymać się głazu i dobra chwila minęła, nim oprzytomniał, szczęśliwy, że tamci nie dojrzą w mroku jego twarzy.

Przemęka ostrożnie odciągnął z Szarki ciało księcia. Powieki kobiety zadrżały nieznacznie pod ciemną warstwą spływającej z czoła krwi.

– Oddycha – oznajmił z ulgą najemnik. – Pomóżcie mi go podnieść. Kostropatka, co się gapisz? Dawaj koszulę, twoja najczystsza. Psiakrew, strasznie ciecze. – Pospiesznie usiłował zatamować krwawienie.

Szarka leżała na boku, skurczona jak kukiełka, pozlepiane kosmyki włosów przesłaniały jej twarz. Posoka z głębokiej rany na udzie, i jeszcze gorszej w boku, a także wielu innych, rozlewała się wolno po kamieniach. Zbyt wiele tej krwi, pomyślał zbójca. Nachylił się nad nią – nie, nie z litości. Milcząca, zaciekła walka w ciemnościach przeraziła go. Znów odczuwał ów szczególny rodzaj strachu, który ogarnął go na Kanale Sandalyi i znów nienawidził Szarki za zdradliwą miękkość swych kolan.

Dogorywała. Przez miłosierdzie powinien poderżnąć jej gardło, nim pojawią się wilki albo jeszcze coś gorszego. Kostropatka, jakby odgadując intencje czarnobrodego, dotknął jego ramienia.

– Ależ się, ścierwo, życia trzyma. – Zęby kapłana błysnęły tuż przy twarzy Twardokęska. – Może by tak… sztyletem?

Jednak gdy zbójca nachylił się jeszcze niżej, by sięgnąć po ukryte na piersi Szarki listy do kantorów Fei Flisyon od Zarazy – zamierzał kubrak zawczasu przetrząsnąć, by się pergaminy krwią nie zbrukały – znad ziemi dobiegło ostrzegawcze syknięcie. Jadziołek niepostrzeżenie przysunął się do kobiety i chciwie chłeptał posokę.

Obaj z Kostropatka odskoczyli jednocześnie.

– Zbierajmy się! – Przemęka ociosywał gałęzie na nosze. – Nie wytrzeszczajcie ślepi. Należałoby dziewce kopiec usypać, wybornie mieczem robiła. Ale dycha jeszcze, a nam w drogę spieszno.

Twardokęsek rozejrzał się niepewnie wokół. Jama skalniaka pozostawała czarna i nieruchoma. Zbój miał nadzieję, że czas jakiś minie, nim potwór przyjdzie do siebie.

Tamci tymczasem już przenieśli księcia na nosze. Jest szansa, że się wyliże, pomyślał herszt, beznamiętnie popatrując na Koźlarza, czemuż by nie? Nie zarzucił całkowicie myśli, by wydać wygnańca siepaczom Wężymorda i nierad był trochę, że mu się podobna zdobycz wymyka z rąk. Ale też nie mógłby przysiąc, że się ten zamysł powiedzie, potrząsnął więc przecząco głową, gdy Przemęka usiłował zagnać go do dźwigania rannego.

– Lepiej posiedzę tu jeszcze trochę – mruknął, jako że dobytek Szarki stanowił zarobek pewniejszy i, jak mu się zdawało, bardziej bezpieczny.

Kapłan zaskrzeczał coś urągliwie i pogroził zbójcy pięścią, ale Twardokęsek wiedział, że tamci dadzą mu spokój. Nie mieli czasu na kłótnie. Koźlarz wciąż krwawił i na gwałt potrzebowali bezpiecznego schronienia, ciepłego łóżka i dachu nad głową, dobrej strawy i ziół, które zasklepią ranę. Stary zna góry, rzekł sobie w duchu zbójca, gdy tamci odeszli. Może im się nawet uda coś znaleźć. A może nie.

Przykucnął na piętach w kącie skalnej niecki, z dala od umierającej Szarki, i owinął się ciaśniej opończą. Skrzydłoń wróci, myślał, przybiegnie do niej jak pies i będzie tu tkwić, aż dziewka na dobre ostygnie. Potem zaś… Uśmiechnął się drapieżnie. Plugastwo wnet się nasyci krwią i poleci precz po nową zdobycz. A wówczas trzeba trupa obszukać, listy zabrać i juki przepatrzyć, co tam za skarby utajone. Grzech tyle dobra zmarnować.

Ślepia jadziołka łysnęły wrogo znad powalanej posoką murawy. Krew była ciepła, słodka, i nie przestawała płynąć. Stwór nastroszył oliwkowe pióra, zaskwirczal w przestrachu, lecz jego rzecz nie odpowiedziała. Nie podobało mu się, wcale mu się nie podobało. Wówczas spojrzał z uwagą w tę drugą rzecz.

Twardokęsek zaskowytał.

Загрузка...