ROZDZIAŁ 3

Głos olbrzymiego portowego dzwonu obwieścił koniec dnia, choć niebo nie pociemniało jeszcze i nad wodami wisiała zaledwie lekka, grafitowa mgiełka. Ale na obu cyplach zatoki niewolnicy zacinali już woły u kołowrotu, na który nawinięto łańcuch, podobno dar samego Kii Krindara od Miecza, wykuty w pradawnym ogniu w głębi ziemi. Olbrzymie żelazne ogniwa, co zmierzch podnoszone z morskiego dna, wytyczały granicę portu, aby pod osłoną ciemności żaden obcy okręt ani inna niegodziwość nie wkradły się do uśpionej Traganki.

Z wolna u nabrzeża i wzdłuż traktu, który jak marmurowy wąż wił się wokół Białogóry, rozpalano latarnie. Nawoływania stróżów ogniowych niosły się wzdłuż ogrodów ocieniających drogę do siedziby bogini. Kobieta w stroju norhemnów przystanęła i popatrzyła przez ramię na miasto, rozpostarte pomiędzy jaśniejszą krawędzią portu i stokiem góry. Nie miało murów ani potężnych baszt, by strzegły jego bezpieczeństwa. Za wszystkie zasieki i szańce wystarczała sama Zaraźnica, kapryśna, dziecięco okrutna bogini wyspy. Ale Szarka nie rozmyślała o Fei Flisyon. Oparta o chłodny pień jesionu nasłuchiwała ponad miastem głosu, który przywiódł ją aż na Tragankę. Daremnie. W gorącym, dusznym powietrzu rozlegało się granie cykad i ptaki pokrzykiwały z rzadka w zaroślach, układając się do snu.

– Nie jesteś nim – odezwała się, przerywając ciszę, skulona na szczycie schodów postać. Jej głos był mieszaniną wyrzutu, rozczarowania i złości. Przede wszystkim złości. – Znów nim nie jesteś.

Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała spojrzenia od migoczących na nabrzeżu świateł. Jej wąska twarz i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku, ręki bogini wyrastało sześć palców.

Za drobną, rozświetloną postacią otwierała się szczelina, wejście do pałacu i jedyna droga w głąb góry. Po wyspie krążyła pogłoska, że bogini trzyma w pieczarach niezmierne skarby i wielu kusiło się je odnaleźć. Żaden nie wrócił.

– Olśniewające miasto, prawda? – spytała Zaraźnica.

– Największe spośród tych, które widziałam – przytaknęła Szarka.

Bogini ruszyła ku wejściu do jaskiń.

– Chodź za mną – rzuciła.

Szarka zawahała się, patrząc, jak tamta z wolna pogrąża się i ginie w trzewiach góry. Ze szczeliny bił przenikliwy chłód, a skałę pokrywały drobne kropelki wody, połyskujące jak górski kryształ. Kobieta roztarła jedną z nich w dłoni i oblizała opuszkę palca. Woda była słona i gorzka. Blady wiosenny księżyc wzeszedł nad miastem, lecz wewnątrz góry zalegała ciemność, a kroki Fei Flisyon chrzęściły wśród lodu, coraz dalej i coraz słabiej. Szarka jeszcze raz obejrzała się i ostrożnie zeszła w podziemia, w ślad za odległym blaskiem bogini.

W jaskini panowała cisza, mącona jedynie monotonnym pluskiem kropel spadających w gruzowisko skał i ogromnych kryształowych obłamów. Tuż za wejściem korytarz zwężał się i obniżał gwałtownie pomiędzy dwoma głazami. Nie było już świateł ani stopni wykutych w marmurze, tylko chłód i woń zatęchłego powietrza. Podeszwy ślizgały się na zawilgłych porostach.

– Kiedyś miałam tutaj tuzin kryształowych sal – dobiegło ją z dołu – i wiele tuzinów wojowników drzemie w tym rumowisku. A przecież każde z was, którzy tu wchodzicie, myśli, że jest jedyne.

Szarka trąciła czubkiem buta pogięte, przerdzewiałe resztki sztyletu.

– A nie jest?

– Nie. Jedyna jest tylko obręcz, którą nosicie.

Zanurzały się dalej i dalej w zimne wnętrze góry. Przodem szła bogini, przepowiadając coś do siebie pod nosem, Szarka zaś z tyłu, klnąc za każdym razem, gdy musiała przeciskać się pomiędzy zwalonymi głazami.

Na koniec przejście rozszerzyło się w grotę, przeciętą wartko płynącym strumieniem. Z góry, przez odległą szczelinę wpadała smuga światła. Pani Traganki siedziała wysoko na krawędzi oszronionej półki, pomiędzy śnieżnymi sowami. Kosmyk jej czarnych włosów wysunął się spod diademu i opadł na ramię. Poświata przybladła nieco, a Zaraźnica machała bosymi nogami, strącając lodowe sople. Jej twarz była twarzą dziecka, lecz oczy, bursztynowe i błyszczące jak od gorączki, patrzyły wzrokiem bogini, prastarej i złowrogiej.

– Kiedy wieje wschodni wiatr – powiedziała, spoglądając ku górze – szczelina śpiewa jak żmijowa harfa. Usłyszysz, gdy nadejdzie czas deszczów. Jeżeli dożyjesz.

Szarka stała w milczeniu, osłonięta ciemnym strojem norhemnów. Miejsce to w niczym nie przypominało baśniowego, pełnego przepychu pałacu, o którym opowiadali jej kapłani i który podobno krył się we wnętrzu góry. Nigdzie nie widziała podziemnych ogrodów, pełnych kwiatów o upajającej woni ani łoża wysłanego miękkimi poduszkami, gdzie bogini ugaszczała swych wybrańców. Przeciwnie, surowość groty budziła grozę.

– Pewnie w mieście niewiele ci wyjaśnili, partacze. – Zaraźnica skrzywiła się. – Nosisz obręcz dri deonema. Pierwszego. Prawdziwego. Jednak nie jesteś do niego podobna. Nie jesteś nawet mężczyzną. I skoro już nie mogę mieć z ciebie innego pożytku, będziesz dla mnie walczyć na placach Traganki.

Jej słowa nie brzmiały jak wyjaśnienie, lecz rozkaz. Właściwie niczego innego nie należało oczekiwać – nie po tej istocie i nie w jej własnej siedzibie. Mimo to kobieta odważyła się zapytać:

– Dlaczego?

– Dlatego – oczy Zaraźnicy stały się nagle ciemne i obce – że tak postanowiłam.

Sopel lodu zmienił się pod jej dotknięciem w przezroczysty kielich. Bogini zsunęła się na brzeg strumienia, a jej suknia zawirowała przy tym jak skrzydła olbrzymiej ćmy. Zaczerpnęła wody i podała naczynie kobiecie.

– Wypij.

Szarka nie poruszyła się, pozwalając, by kielich wysunął się z palców Fei Flisyon. Nim sięgnął ziemi, druga dłoń bogini – karząca, lewa dłoń o sześciu palcach – wykonała nieznaczny ruch. Dziewczyna usłyszała przenikliwy dźwięk, cichy jak bzyczenie osy. Odskoczyła. Dwie cienkie, przejrzyste igły otarły się o zawój norhemnów.

Kielich uderzył w skałę. Szarka potrząsnęła głową.

– Czy naprawdę sądziłaś, że zabijesz mnie tanią sztuczką?

– To wbrew prawidłom! – zawyła Fea Flisyon.

Jej twarz rozmyła się w jasną, bezkształtną smugę. Kiedy skrzepła na nowo, skórę pokrywały drobne, purpurowe cętki, a rysy wyostrzyły się, sposępniały i nie pozostał w nich ślad wcześniejszej beztroski. Zaraźnica przybrała swe prawdziwe oblicze, przed którym drżano we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Spomiędzy sinych, spękanych warg połyskiwały zęby. Czoło pokrywał pot, oczy były rozszerzone gorętwą i szałem, mętne. Tak właśnie wygląda Morowa Panna, gdy znienacka człeka zajdzie, pośrodku snu najgłębszego stanie u wezgłowia, palcem z lekka w plecy stuknie, na zgubę wieczną, na zatracenie.

– Podobni tobie nie przychodzą tą ścieżką! Kto cię, dziwko, na mnie nasłał? – wysyczała.

Jej lewa karząca dłoń drgała i kurczyła się spazmatycznie.

– Nikt! I nie należę do twojego przeklętego plemienia, parthenoti.

– Parthenoti?! – wrzask Zaraźnicy strącił ze ścian groty resztki sopli. – Parthenoti?!

I naraz jej gniew nieoczekiwanie opadł. Lewa ręka znieruchomiała.

– Skąd jesteś? – spytała przytomnym głosem. – I czego szukasz w moim mieście?

– Co ci do tego? Póki nie zobaczyłam igieł, myślałam, że jesteś tamtą.

Fea Flisyon zagapiła się na nią, nie rozumiejąc. W miarę jak jej złość wygasała, czerwone cętki blakły i znikały.

– A zatem przybywasz od Delajati – rzekła wreszcie. – Czegóż chce moja młodsza siostrzyczka? Postanowiła wygubić matczyne bękarty?

– Nie znam zamysłów Delajati.

Bogini przymrużyła oczy.

– Albo nie powiesz mi.

– Dlaczego miałabym to uczynić?

Fea Flisyon uśmiechnęła się, odsłaniając zęby, drobne i ostre jak u rosomaka.

– Wszak wiedza jest bronią, czyż nie? Ale dobrze. Nie zamierzam cię zmuszać, skoro przywędrowałaś do mnie księżycową ścieżką, spoza najdalszej z bram. Jednakże z jakiegoś powodu przypłynęłaś na Tragankę, a potem weszłaś na tę górę. Dlaczego?

– Szukam kogoś. Zwali go Eweinren. Eweinren z Karuat.

Fea Flisyon wzruszyła ramionami, znów spokojna i niemal obojętna.

– Skądże pewność, że znajdziesz go właśnie na Tragance?

Szarka zawahała się. Nie próbowała zaskarbić sobie łaski bogini, nie potrafiła zaufać nikomu z podobnych do niej. Przebyła jednak długą drogę i nie chciała odejść z niczym.

– Jadziolek mi wyjawił – wyznała z ociąganiem. – Skoro tylko wiosna nastała, począł naglić, bym gotowała się do drogi. Przeprowadził mnie przez stepy aż nad sam kanał, a potem wybrał statek na Tragankę.

Fea Flisyon roześmiała się. Jej wysoki głos niósł się po grocie jak trel dziwnego ptaka.

– Tak bardzo pragniesz owego Eweinrena odnaleźć – zakpiła – że usłuchałaś rojeń na wpół obłąkanego plugastwa? I to takiego, co się żywi nocnym mamidłem? Co cię dla zwidów sennych wpędzi w szaleństwo? Nie, nie słyszałam o Eweinrenie – spojrzała na Szarkę bursztynowymi oczami – a ja wiele słyszę.

Szarka bez słowa podała bogini obręcz dri deonema. Opaska była wąska, wykuta ze srebrzystego metalu.

– Zatrzymaj ją – odpowiedziała łagodnie pani Traganki. – Przynależy ci wedle obyczaju.

Dziewczyna cofnęła się o krok.

– Nie będę nosić znaków parthenoti. – W jej głosie brzmiała odraza. – Niczyich znaków.

Fea Flisyon zacisnęła szczęki. Na jej twarzy znów wystąpiły drobne, purpurowe cętki, na czole sperlił się pot.

– Ja zaś nie stanę się pośmiewiskiem w moim własnym domu i nie dozwolę, by śmiertelna odrzuciła moje dary – syknęła. – Popatrz! – W jej lewej dłoni zabłysła garść cienkich, kolorowych igieł. – Niektóre niosą trąd, inne dur, czerwoną śmierć albo zgorzel… Dzisiaj udało ci się obronić przed czarem, który uwięziłby cię na Tragance. Czy jutro również będzie ci sprzyjać szczęście?

Szarka przełknęła ślinę. Odgadła już, skąd biorą się opowieści o podziemnym pałacu i cudownych ogrodach bogini, gdzie kwitną kwiaty z czystego złota, a pszczoły są uczynione z bursztynu i hebanu. Fea Flisyon nie potrzebowała niczego, prócz tych drobnych strzałek, połyskujących teraz w jej dłoni. Ci wszyscy nieszczęśnicy, którzy nie potrafili zawczasu wyczuć natury kryształowych szypów Morowej Panny, przybywali tutaj niczym zwierzęta na rzeź, zadziwieni i strwożeni, oczekując cudu. I cud nadchodził. Dwie drobne kryształowe strzałki oślepiały ich, karmiły złudzeniem i przywiązywały na zawsze do tej groty i jej pani.

– Grozisz mi? – spytała kobieta, choć teraz rozumiała w pełni, dlaczego kapłani tak bardzo pragnęli ją posłać na Białogórę. – Grozisz czy ostrzegasz?

– Zgadnij – zakpiła Fea Fliyson. – Zgadnij też, jak długo zdołasz się ukrywać, nawet jeśli pozwolę ci odejść wolno. Aż wibrujesz od mocy. Świecisz jak latarnia w mroku.

W górze, u krawędzi szczeliny, jadziołek poruszył się lekko i załopotał skrzydłami. Był drobny, niewiele większy od gołębia. We wnętrznościach czuł znajomy, palący głód, co nie wprawiało go w przyjazny nastrój. Ciemnooliwkowe, zakończone haczykami pióra uniosły się i nastroszyły. Na końcu każdego z nich połyskiwały drobne krople jadu jak zawsze, gdy ruszał na polowanie.

W dole drobna, jasna postać podawała coś jego rzeczy. Szpony jadziołka zazgrzytały o skałę, zakrzywiony dziób klekotał z rozdrażnienia. Nie powinna tego brać, myślał, wie, że nie powinna. Teraz jednak nie usłucha ostrzeżenia, nazbyt jest zła, że nie odnalazła tego, po co przyszła. Zaskrzeczał z irytacją. Dogadzał jej, piastował ją i hołubił, ale pozostała, jak dawniej, niewdzięczna i nieostrożna. I uparta. Zawsze była uparta, od tamtej chwili, gdy pochwycił ją na spalonych słońcem skałach.

Ale potrafiła śnić i należała do niego. A jej sny były pełne ognia.

– Jesteś do niej bardzo podobna – rzekła Szarka. – Tak łatwo wziąć cię za Delajati.

– Jestem jej bękarcią siostrą, choć słabszą i bardziej trwożliwą. Nie chcę wszczynać wojny. Cokolwiek zamyśla Delajati, weź obręcz i idź na północ. I nie wracaj tutaj.

– A ty?

– Będę cicho i nie wyściubię nosapoza Tragankę, choćbyście pospołu obróciły resztę Krain Wewnętrznego Morza w perzynę – odparła drwiąco Fea Flisyon. – Ale pozostali ściągną do ciebie, jak muchy do lepu. Weź ją! – powtórzyła z naciskiem. – Moja moc jest poślednia i nie ochroni cię przed wszystkim, lecz przesłoni ślad Delajati. Przez jakiś czas. Potem jednak… – Rzuciła jej pod nogi obręcz. – Czy naprawdę musisz przysparzać sobie wrogów?

Dobrą chwilę patrzyły na siebie bez słowa, wreszcie Szarka pochyliła się i podniosła znak bogini. Chłodny metal parzył palce. Dziewczyna odwróciła się i ruszyła pomiędzy ciemnymi zwałami kamieni. Jadziołek też się poderwał i zataczał w ciemności szybkie koła.

– I tyle? – krzyknęła za nią z kpiną bogini. – Nie będziemy rozprawiać o zgubie świata? O czasie szafelinów i siekier, o krwi na darmo przelanej i ogniu za plecami?

Kiedy kobieta, która nosiła jej znak, wyszła z trzewi góry, Zaraźnica stanęła w smudze księżycowego światła, uniosła wąskie, ostre dłonie i rozpoczęła inwokację:

Witaj, jasna gwiazdo zmierzchu, zaklinam cię przez potężne imiona, poprzez dwunastu, którzy umarli od stali, poprzez dwunastu, których powieszono, poprzez dwunastu, których poćwiartowano, poprzez chleb i sól, poprzez dwanaście gwiazd, które są jedno, zaklinam cię, jasna gwiazdo zmierzchu…

Było to zaklęcie stosowne raczej w ustach wioskowej wiedźmy, nie bogini, ale ten, którego przywoływała, nie pojawiłby się na inne wezwanie. Podmuch wiatru przyniósł znad szczeliny smród portu i gorzką woń kwiatów – w dole kwitły migdałowce. Fea Flisyon od Zarazy odwróciła się i zniknęła w głębi Białogóry, nie czekając tego, co przywołała.


* * *

Krążyli bez celu po uliczkach niskiego miasta, ot, trzech zwyczajnych najemników – dwóch zapewne krewniaków, bo ich rysy zdradzały tę samą surowość, trzeci zaś, pobliźniony na gębie i schorowany od dawniejszych ran – którzy w poszukiwaniu nowego zarobku zbłądzili do jednego z najzasobniejszych miast świata, a teraz z szeroko otwartymi oczami podziwiają jego cuda. W każdym razie Przemęka miał nadzieję, że tak właśnie myślą o nich przechodnie spotykani w portowych zaułkach, robotnicy z deskami na ramionach, rybacy w spłowiałych koszulach, przesiąknięci wonią ryb, przekupnie z garncami flaków albo polewki, handlarze winem, bosonodzy mnisi, jałmużnicy o długich, skołtunionych brodach czy wreszcie niewolnicy, którzy z koszami na plecach wędrowali od straganu do straganu za swymi paniami. W tej ludzkiej ciżbie, przelewającej się nieustannie pomiędzy kamieniczkami z lichego wapienia, niewątpliwie kryli się również szpiedzy zakonu Fei Flisyon, na razie jednak Przemęka nie kłopotał się tym nadmiernie. Nie chciał starcia ze świątynną strażą ani tym bardziej najemnikami, strzegącymi głównego traktu, ale ufał, że na paru tchórzliwych donosicieli, co przemykają się mroczną stroną ulicy, starczy wysłużony miecz, który miał u boku.

Kiedy gorąco zelżało, wszyscy trzej przysiedli w podcieniach gospody. Wiatr dmuchał od strony portowego targu, nawiewając ostrą woń ryb, a przy jedynym stole kilku robotników z nabrzeża spiesznie pochłaniało wieczorny posiłek. Pod karcącym wzrokiem oberżysty przesunęli się, by uczynić nowo przybyłym miejsce, ale pomrukiwali coś z wrogością. Przemęka uśmiechnął się pod wąsem. Dobrze znał to miasto. Jak ladacznica chętnie wyciągało dłoń po złoto i wdzięczyło się do przybyszów, lecz w istocie nie było im przychylne. Mało kto z obcych bądź innowierców mógł się tu osiedlić na dłużej – jednemu dom spłonął, drugiemu dziecko zagubiło się bez śladu na ludnej ulicy, inny zaś nieopatrznie podpisał zastawne weksle i za długi sprzedano go w niewolę. Tylko na żaków patrzono pobłażliwiej, ale i wśród nich mało który pochodził spoza Szczeżupin.

Oberżysta przetarł ścierką blat przed nimi i nie mówiąc słowa, przyniósł trzy gliniane miski. Przemęka zamieszał łyżką wśród morskiego drobiazgu, kawałków ryby, kałamarnic, wodorostów, marchwi i pokruszonego chleba. Skosztował bez zapału, ale polewka okazała się zacna, mocno przyprawiona czosnkiem i cebulą. Jadł ostrożnie, obserwując otoczenie spod opuszczonych powiek. Koźlarz przysiadł na skraju stołu, z pozoru zaprzątnięty wyłącznie jedzeniem, ale lewą dłoń trzymał pod stołem na rękojeści długiego sztyletu. Sorgo, jego rodowy miecz, spoczywał bezpiecznie na ławie. Robotnicy portowi z początku zerkali na tę broń z respektem, bo nawet w porcie Traganki z rzadka oglądano tak wielkie, oburęczne ostrze. Wkrótce jednak odzyskali rezon. Szturchali się łokciami pod boki, pokazując wzajem na kapłana, gdyż Kostropatka z wyraźną niechęcią gmerał łyżką w zupie. Raz po raz odsuwał na brzeg miski jakieś morskie stworzonko, to znów wypluwał odłamki muszli czy twarde cząstki pancerzyka, przeklinając przy tym z cicha acz siarczyście.

– Patrzajcie go, jaki wydelikacony! – nie zdzierżył wreszcie najmłodszy z robotników. – Kole cię w zęby nasze jadło, koźlichwoście paskudny?

Przemęka zaśmiał się dobrodusznie i już otworzył usta, aby obrócić przymówkę w żart, lecz niestety kostropaty odezwał się pierwszy.

– Świniom ta strawa zdatniejsza alboli waszej bogini – wypalił. – Alem też się innej nie spodziewał na tej wyspie obmierzłej, między pomornikami.

Siwowłosy najemnik aż zaniemówił ze zdumienia. Nawet kapłan przybyły z odległych Żałników nie mógł być nieświadom, że pomornikami obelżywie nazywano wyznawców Fei Flisyon, oskarżając ich, że w istocie czczą czarną śmierć i zarazę. Albo więc Kostropatka był głupcem co się zowie, albo wręcz przeciwnie – z rozmysłu parł do burdy. Robotnicy portowi porwali się bowiem jak jeden mąż z ławy i wnet wyszło na jaw, że każdy miał w przyodziewku utajony jakiś oręż, a to tasaczek o szerokim ostrzu, a to kord okazały czy zakrzywiony szpikulec na drewnianym trzonku.

Przemęka złapał Kostropatkę za kubrak, mocnym szarpnięciem zwlókł go z ławy i popchnął w kąt, po czym chwycił za miecz, zastawiając drogę napastnikom. Przy stole powstał zamęt. Miejscowi odgrażali się głośno, kapłan pomstował pod niebiosy, przyobiecując czcicielom Zaraźnicy straszliwą karę na tym i przyszłym świecie. Oberżysta, który wychynął od strony kuchni, wrzaskliwie wzywał pomocy. Tylko Kożlarz siedział jakby nigdy nic, dojadając resztki polewki, póki jeden z robotników, najmłodszy i bardziej od innych zuchwały, nie zamierzył się na niego nożem.

Nie wypuszczając łyżki z ręki, jasnowłosy uchylił się przed ostrzem, schwycił tubylca za łokieć i pchnął z całej siły na ścianę.

– Zupę bełtacie – wycedził.

Stary najemnik uśmiechnął się pod wąsem i opuścił miecz. Wiedział już, co nastąpi dalej, i poczuł zadowolenie. Zdałoby się dać temu kapłanowi nauczkę, zanim nam bardziej pobruździ. Tym młodym zuchwalcom także, dodał w myślach, popatrując na rozjątrzonych robotników.

Wyrostek oprzytomniał szybko, choć z nosa płynęła mu krew. Nie zamierzał ustąpić, w przeciwieństwie do swych towarzyszy, którzy zrozumiawszy, że sprawa będzie nie z pobliźnionym pokurczem, ale z dwoma rosłymi najemnikami, poprzestali na wykrzykiwaniu obelg i zagrzewaniu kompana do walki.

– Ja ci jeszcze lepiej we łbie zabełtam – zasępieni! przez rozbite wargi chłopak, wymachując szerokim nożem w drewnianej oprawie. – Aż ci ślepia na wierzch wyjdą i mózg uszami wypłynie.

Wciąż z łyżką w ręku, Koźlarz uniósł brwi. Gapie zarechotali, tak przesadna była pogróżka wyrostka, i nastrój przed gospodą zmienił się w jednej chwili. Młodziak dalej wymachiwał nożem, przyskakiwał do najemnika, uciekał przed wyimaginowanymi ciosami, bał się jednak zanadto przybliżyć.

– Jeno uważaj, Kiełpik, żebyś sobie troków od gaci nie przydeptał – zakpił któryś z jego kompanów. – Nie wiedzieć wtedy, czyja jucha rynsztokiem do morza popłynie.

Młody robotnik zagryzł zęby i mocniej zacisnął palce na trzonku noża. Przemęka właściwie mu współczuł – chłopak nie mógł już okazać strachu przy znajomkach, ci zaś bynajmniej nie zamierzali przyjść mu z pomocą. Może niedawno jął się portowej roboty i nie zdążył zaskarbić sobie ich przychylności, a może po prostu mieli ochotę na chwilę rozrywki, jakiej dostarczy zwada zapalczywego gołowąsa z doświadczonym najemnikiem. Zagrzewali go więc do wzmożenia wysiłków, pohukiwali za plecami, nawet popychali nieznacznie do przodu.

Jeden Koźlarz wydawał się zupełnie niewzruszony zamieszaniem. Dopiero kiedy wygarnął resztki strawy z miski, powstał gwałtownie, odsuwając od siebie stół. Potrącony w udo pacholik zatoczył się i cofnął o krok. Błysnęło żelazo, ale nie wysłużony kord czy nóż do patroszenia ryb. Nie wiedzieć kiedy w ręku jasnowłosego znalazł się potężny szarszun. Młody robotnik sapnął, jak zaczarowany śledząc klingę.

Przemęka znów uśmiechnął się półgębkiem, kiedy Koźlarz skręcił ostrze i ustawił je poziomo, kierując prosto w stół. Weszło bez wysiłku; cios, choć potężny, nie szarpnął nawet ramieniem. Prysły drzazgi z desek, rozpłatanych dokładnie w połowie, a miski zachybotały się z grzechotem, ale nie spadły. Robotnicy portowi patrzyli z wytrzeszczonymi oczami, w niedowierzaniu, jak płat blatu, gruby na dwa palce, przesuwa się lekko w przód, odsłaniając wąski pasek jasnego drewna. Zapał do bitki minął im całkowicie. Nawet popędliwy młodzik stał z opuszczonymi ramionami, oniemiały. Przemęka rozumiał go; Sorgo zazwyczaj tak właśnie działał na ludzi. Wzbudzał szacunek nawet u wojowników z odległych pustynnych miast, gdzie nigdy nie słyszano o ostrzu wykutym w podziemnych ogniach Kii Krindara od Ognia.

W głuchej ciszy Koźlarz schował miecz i sięgnął do sakiewki.

– Ot, poswawoliliśmy nieco w wesołej kompanii – rzekł – ale zda się dalej ruszać, ogrody bogini nawiedzić w to niezwykle święto. Może tam przychylniej spojrzą na przybyszów z dalekich stron. I ich srebro – dodał znacząco, rzucając na stół lichego, oberżniętego grosza.

Karczmarz pochwycił monetę, lecz kiedy przyjrzał się jej z bliska, na jego twarzy rozlał się wyraz wzburzenia.

– A kto moje straty policzy? – zakrzyknął falsetem. – Stół na nic rozpłatany! Po dwakroć tyle za waszą przyczyną zapłacę.

– Straży tedy wołajcie – oznajmił sucho Przemęka, dobrze wiedząc, że do portowych tawern niechętnie wzywano świątynnych pachołków, bo ci nie tylko wymierzali srogie grzywny wszystkim uczestnikom bójek, ale przy okazji przepatrywali piwniczki i składy gospód, czy w nich aby nie skryto niecnej kontrabandy. – Albo się z tymi tu waszmościami – wskazał na robotników, którzy na wzmiankę o straży zbili się w ciasną gromadkę i wyraźnie spuścili z tonu – za straty obrachujcie. Wedle waszej woli. Ale gdyby któremu przyszło na myśl za nami leźć… – Powiódł po twarzach niedawnych biesiadników i niby to z ubolewaniem potrząsnął głową. – Nie radzę, oj, nie radzę. Więcej zabaw nie będzie.

Odeszli spokojnie, choć oberżysta odprowadzał ich nienawistnym wzrokiem. Kostropatka dreptał tyłem na swych kabłąkowatych nóżkach i zdawał się zupełnie nie pojmować, na jaki hazard wystawiły ich jego nieostrożne słowa. Przemęka walczył z przemożnym pragnieniem, aby potrząsnąć nim jak słomianą kukłą. Widział go wcześniej w Wilczych Jarach, lecz wówczas, choć butny i nierozważny w swej nienawiści do pomorckiego boga, kapłan nie wydał mu się równie zaślepiony. Potrzebowali pomocy zakonu Bad Bidmone, dlatego wojownik cierpliwie wysłuchiwał, jak owo wspólnie pognębią Pomorców i ich władcę, i nawet zgodził się na to nierozumne spotkanie na Tragance. Teraz wszakże z głębi serca żałował swej lekkomyślności.

Wtem rozległ się dźwięk portowego dzwonu. Koźlarz przystanął i obrócił się ku Kostropatce.

– Nigdy więcej nie wystawiaj mnie na próbę – odezwał się sucho.

Kapłan nie skłopotał się bynajmniej.

– Chciałem… – zaczął, ale jasnowłosy przerwał mu w pół zdania:

– Wiem, czego chciałeś. Zobaczyć Sorgo i przekonać się, kim jestem. Zgoła niepotrzebnie, bo dość się jeszcze trafi okazji, kiedy stąd odpłyniemy, w Górach Żmijowych i później w Spichrzy.

– W Spichrzy? – powtórzył kapłan ze zmieszaniem. – Dlaczegóż wybieracie się do Spichrzy, panie?

Koźlarz ściągnął brwi.

– Bo taką mam wolę. Pragnę się rozmówić z księciem. I nie tylko z nim.

Kostropatka zrobił minę, jakby wyczuł na języku smak zgnilizny.

– Heretycy! – zaskrzeczał. – Nie zamierzacie się chyba zmawiać z tymi bezbożnikami?

Przemęka uczynił krótki, karcący gest dłonią. Z okna nad nimi wychynęła niewiasta w zielonej, nazbyt wydekoltowanej bluzce i uśmiechała się zachęcająco, wietrząc możliwość zarobku. Był pewien, że w razie czego chętnie dorobi i donosem, gdyż rozmowa stawała się zbyt głośna i zbyt nieostrożna.

– Jutro się poswarzymy, na wodzie – powiedział cicho. – Zgodziłem statek. Szyper płynie łowić w Ślazowej Zatoce, więc nie nadłoży mocno drogi.

– A nie wyda nas aby? – zaniepokoił się Kostropatka.

– Nie zdaje mi się. Bystrzeńki z niego człowieczek, chyba i z przemytem obeznany. Kiedy mu rzekłem o trzech podróżnych, co się bez zbędnych pytań pragną z wyspy wydobyć, ani językiem nie mlasnął, tylko o zapłatę pytał.

Przemęka przeczuwał, że poznaczony bliznami człowieczek wolałby raczej wracać do domu z większą paradą, może nawet obwieścić sługom Zaraźnicy, kogo nieoczekiwanie przyszło im gościć w swojej krainie, pochwalić się rychłą a nieuniknioną odmianą losu, który niegdyś skazał jego i jemu podobnych na banicję i poniewierkę. Tak długo czekał na ten dzień, a teraz oto miał wymykać się z miasta ukradkiem, niczym zbrodzień. Nic dziwnego, że wydawał się rozgoryczony.

– Nie lękajcie się. – Koźlarz chyba wyczuł jego żal, bo odezwał się nad podziw łagodnie. – Przed nami już prosta ścieżka. Za kilka tygodni staniemy na Półwyspie Lipnickim i sprawy potoczą się jak trzeba. Nie zdarzy się nic zaskakującego. Najwyżej spotkamy kilku celników, których trzeba będzie przekupić sowitym wziątkiem, i kilku opryszków na trakcie, co nie odstąpią, póki nie wygarbujemy im grzbietu. Ale nic więcej. Nic nieoczekiwanego.

Kostropatka zmienił się na twarzy.

– Nigdy tak nie mówcie, panie! – wykrzyknął przerażony. – Takie słowa są jak wyzwanie rzucone bogom.

Przemęka potrząsnął głową. Mógł się spodziewać, że kiedy przyjdzie co do czego, kapłan okaże się równie przesądny i strachliwy, jak wszyscy jego konfratrzy.

– To tylko słowa. – Koźlarz uśmiechnął się nieznacznie.

– Słowa są ważne, panie – zaprzeczył żywo Kostropatka. – Słowa stwarzają świat. Obyśmy nie musieli się o tym przekonać.

– Na razie przekonamy się tylko, czy te wszystkie opowieści o ogrodach bogini w noc wyniesienia nowego dri deonema są prawdą – odrzekł Koźlarz.

Kostropatka nie ośmielił się oponować, ale przeniósł zaniepokojone spojrzenie na Przemękę, jakby u niego szukał roztropniejszej rady. Najemnik aż odchrząknął, aby zdusić śmiech – zaiste, wizja rozpasania, któremu wkrótce oddadzą się wyznawcy Fei Flisyon, mogła przerazić bogobojnego kapłana. Ale Koźlarz miał rację, nigdzie nie ukryją się lepiej niż wśród rozbuchanej tłuszczy, jutro zaś wsiądą na statek i odtąd każdy krok będzie przezorny i z góry obmyślany. O poranku mieli prócz Kanału Sandalyi przekroczyć jeszcze inną granicę. Stare życie dobiegało kresu i nawet dla Przemęki, który wiele lat temu bez ociągania zostawił za plecami rodzinne strony, stanowiło to coś przerażającego. Wychowanek Przemęki zwykle nie garnął się zbytnio do uciech, stary zastanawiał się więc, czy Koźlarz również odczuwa podobny strach i czy właśnie nie stąd ów nieoczekiwany pomysł, by przyłączyć się do zabawy w ogrodach. Nie śmiał jednak spytać. Dzieci szybko dorastają i przemieniają się w obcych ludzi, a minęło wiele zim, odkąd z rąk boga przyjął chłopca, który jeździł w kohorcie martwych władców.

– Kapłani mogli się już o nas wywiedzieć – zdecydował. – Bezpieczniej będzie zatem trzymać się z dala od gościnicy. Sakwy wydobędziemy przed świtem, na razie zaś chodźcie za mną. Znam drogę.


* * *

Ciemność zapadła już na dobre i w ogrodach bogini kłębiła się nieprzebrana ciżba, jak gdyby wszyscy mieszkańcy wylegli z domów, by uczcić nowe gody władczyni wyspy. Z kęp cyprysów i magnolii dobiegały gardłowe śmiechy i przekomarzania, zagłuszane raz po raz przez bębnienie i dźwięk piszczałek od strony głównego placu, gdzie rozsiadła się orkiestra. Przy fontannach, które na tę szczególną noc napełniono winem, żywo uwijali się mieszczanie i żacy. Zwłaszcza szkolarze wyroili się jak wiosenne pszczoły, zwabieni obietnicą darmowego trunku. Że zaś żłopali bez umiaru, z każdą chwilą imały się ich coraz bardziej osobliwe pomysły. Jeden wdrapał się na rzeźbę delfina, z którego pyska tryskał już trunek, po czym bez nijakiego zawstydzenia opuścił portki i szczał w dół, nieomal na głowy towarzyszy. Inni zaczepiali co nadobniejsze z niewiast przechadzających się po wysypanych żółtym piaskiem alejkach i wszczynali bójki, zwłaszcza jeśli przydybali zamorskiego majtka albo przekupnia, który zawczasu nie zszedł im z drogi.

Im dalej od marmurowego traktu prowadzącego na Białogórę, tym dziksza stawała się zabawa i pomiędzy rozradowanym tłumem częściej trafiali się ludzie zgoła nikczemnego autoramentu. Jak zwykle bowiem, kiedy nadarzała się okazja łatwego zarobku, do ogrodów bogini ściągnęło w tę noc mrowie złodziei, dziwek i rabusiów. Taki był miejscowy obyczaj i tubylcy znali go bardzo dobrze, trzymali się więc ludnych alejek, gdzie co najwyżej człek mógł być zelżony przez podpitego szkolarza. Ale nawet straż miejska nie zapuszczała się głęboko w chaszcze, aby nie narażać się na niepotrzebne cięgi.

– Kędy leziesz, zarazo? – kwiknął pryszczaty wyrostek, z wyglądu żeglarz z północy, który zapewne pierwszy raz zapuścił się tak daleko od domu, i wyrwał połę kubraka spod buta Szarki.

Ladacznica w żółtej telejce zajadle obmacywała jego sakiewkę, zupełnie obojętna na mijających ich ludzi, a młodzian był zbyt pijany, by pilnować dobytku. Wciąż chichocząc zalotnie, dziwka wywinęła się z jego uścisku. Dobyła zza paska krótki nożyk i odcięła mieszek, poderwała się z ziemi, błyskawicznie podciągnęła stan sukni, by osłonić bujne wdzięki, i ze zdobyczą w ręku umknęła w mrok. Chłopak usiadł i potrząsnął głową, jakby chciał pojąć, co się przed chwilą wydarzyło.

– Hej, dokąd to, turkaweczko? – Dźwignął się z wysiłkiem, przytrzymując portki.

Niewiasta nosząca obręcz dri deonema uniosła brew, kiedy ją minął, i chybotliwym truchtem ruszył za ladacznicą. Zionął winem i czosnkiem, obżarty i opity do granic, oszołomiony tym niezrozumiałym świętem, rozrzutnością kapłanów, przychylnością niewiast, jakże odmiennych od surowych szlachcianek z kamiennych dworców w jego stronach. Może miał dość lat, aby pożeglować przez Wewnętrzne Morze aż tutaj, ale nie umiał rozpoznać niebezpieczeństwa. W najlepszym razie krewniacy znajdą go jutro w krzakach, obdartego z przyodziewku i poturbowanego. W najgorszym… Wzruszyła ramionami. Nie powinni mu byli w ogóle pozwolić zejść ze statku.

Rozejrzała się wokół. Od pałacu dzieliła ją rozległa, z rzadka rozświetlona lampionami połać ogrodów. Z rezygnacją podeszła do niewielkiej fontanny stojącej na uboczu i przez niedopatrzenie nienapełnionej winem. Nachyliła się nad wodą, opłukała twarz i wyjęła z włosów długie szpile, z których każda została zanurzona w trującej ślinie jadziołka. Ostrożnie odłożyła na bok obręcz i pozwoliła włosom opaść na plecy.

Noc była parna, gorąca. Szarka zrzuciła ciężki, nabijany ćwiekami kubrak i zamierzała wymościć sobie posłanie w trawie, w nadziei, że zwieszone nisko nad ziemią gałęzie świerku zasłonią ją przed rozbawionymi mieszczanami. Nie miała ochoty opędzać się mieczem od zalotników czy też rabusiów, którzy zechcą uwolnić ją od ciężaru sakiewki. Lepiej przeczekać, pomyślała ze znużeniem, póki to szaleństwo nie przygaśnie nad ranem. Może nawet przespać się trochę, aby ze świeżym umysłem stawić jutro czoło kapłanom. Bo bez oporu nie przystaną na to, co uradziłyśmy z Zaraźnicą.

Krzaki po przeciwnej stronie fontanny zatrzeszczały i wynurzył się z nich wysoki mężczyzna. W przeciwieństwie do miejscowych nie nosił brody, włosy miał krótko przystrzyżone, oczy szare. Odziany był pospolicie, w kaftan z barchanu natkany zgrzebiami i poplamione skórzane portki. Na plecach przytroczył potężny, oburęczny miecz.

– Znalazłaś wodę?

Szarka nie poruszyła się. Z oczyma odwróconymi w bok patrzyła w wodę sadzawki, gdzie jego odbicie rozpadało się na drobne odłamki – strzępy twarzy, światła i opadłe płatki migdałowca. W blasku latarni jej długie, rozpuszczone włosy połyskiwały barwą czerwonego złota.

– Koźlarz! – krzyknął ktoś zza kępy świerków. – Gdzieżeś ty się podział, Koźlarz?

Z chaszczy wyjrzało kilku dobrze zamroczonych żaków, szukających jakiejś okazji do zaczepki. Ale widok miecza mężczyzny odstraszył ich i odeszli, na całe gardło rycząc sprośną piosenkę.

Jasnowłosy skończył pić i, ponieważ dalej stała przy fontannie, odezwał się ponownie:

– Nie zarobisz, dziewczyno. Nie mam wiele srebra.

Pochyliła się niżej, by przez chwilę, poprzez odbicie, które drżało od spływającej z fontanny wody i powstrzymywanych łez, spojrzeć w dal, w miejsca nieskończenie odległe od Traganki.

Kiedy wjechali na most, pod czarnozieloną chorągwią i znakami Karuat, i kiedy wreszcie ją zobaczył – rozwiane włosy na schodach, zakasana suknia, szybki tupot nóg – ludzie krzyczeli wokół, a ona biegła, jak jeszcze nigdy w życiu nie biegła do żadnego mężczyzny.

Śmiech i szloch jednocześnie, gdy całowali się na dziedzińcu, bezwstydnie, na oczach wszystkich.

…nic nie mów, proszę, nic nie mów, nie myślałam, że można tak czekać, czekać i pragnąć aż tak, do utraty tchu, do zatracenia.

I później – dwa puste miejsca na uczcie, miejsca, do których spełniano toasty, i smugi światła pod okiennicami, i twoje spojrzenie spod ledwo uchylonych powiek. I już wiem, że oddałabym… oddałabym wszystko… ale wszystko zostało zabrane już dawno temu…


* * *

Zdziwiło go, że wciąż tu stoi, jakby wrosła w ziemię. Miała znużoną, bladą twarz, z wielkimi, zielonymi oczyma. Zbyt wielkimi. Jeszcze jedna odurzona przyprawnym napojem dziwka, pomyślał. Wiele ich widział w porcie, niewolnic kupionych od frejbiterów na targach pod Hałuńską Górą. Otumanione, wiotkie dziewki o źrenicach wielkich od belladonny i szaleju nie potrafiły przypomnieć sobie nawet własnego imienia po tym, jak Zird Zekrun od Skały dotknął ich karzącą ręką o sześciu palcach i odebrał wszystko, czym były.

Przyszło mu na myśl inne dziecko. Równie bezradne, daleko na północy. Brązowooka dziewczynka, która płakała w cytadeli o oknach wychodzących na Cieśniny Wieprzy. Odległe, chłodne wichry. Jedna z tych rzeczy, których nie chciał pamiętać.

Nie umiał powiedzieć, jak długo wędrował z Przemęką i Kostropatką przez ten ogród, który z każdym krokiem wydawał mu się coraz mniej rzeczywisty. Pił jałowcówkę, nalewaną z ogromnych stągwi przez kapłanów w białych szatach. Odpowiadał na uśmiechy niewiast we wzorzystych sukniach i z odsłoniętymi włosami, bo wiele z nich ścigało wzrokiem jasnowłosego cudzoziemca. Wymykał się dłoniom, które usiłowały go pociągnąć w mrok. Kątem oka obserwował podpitych mieszczan, złodziejaszków i zabijaków, którzy ściągnęli tu z portu w poszukiwaniu okazji do bitki. Ale jego myśli uparcie uciekały na północ i nie potrafił ich zatrzymać.

Podmuch wiatru targnął migdałowcami. Białe płatki zawirowały w powietrzu, przesłaniając nieznajomą, a kiedy rozproszyły się nieco, znienacka zobaczył w jej twarzy zgoła inne oblicze – tak jasne, jakby uczyniono je z lodu skuwającego cudowne źródło Ilv i zupełnie nieludzkie. Wzdrygnął się, bardziej z zaskoczenia niż lęku, lecz wrażenie trwało, póki kwietny pył nie opadł wreszcie na ziemię u jej stóp. Wówczas znikło, pozostawiając po sobie gorzki posmak wspomnienia.

Dziwki i jałowcówka, pomyślał, przyciągając dziewczynę bliżej, tyle dobrego na tych przeklętych wyspach. Trunku miał na dzisiaj dosyć. Zerwał z szyi gładko spleciony srebrny łańcuszek. Zielony kamyk błysnął z wyrzutem, kiedy wciskał go ladacznicy w garść. Jej palce były lekkie, najlżejsze, a powieki mocno zaciśnięte, i czuł, że wspólne pożądanie zaniesie ich w całkiem inne, odległe miejsca. Jednak pośrodku gorącej, południowej nocy nie miało to żadnego znaczenia.

Jadziołek z cienkim wrzaskiem zanurkował z ciemności ponad drzewami prosto ku jego oczom.

Odskoczył, o włos unikając ostrego dzioba. Odepchnięta Szarka zatoczyła się gwałtownie, niemal upadła na trawę.

Oprzytomniał w jednej chwili.

– Ty dziwko! – powiedział bez złości, zadziwiony nieco własną lekkomyślnością, bo przecież widział już kilku nieboraków, zaszlachtowanych w krzakach za przyczyną niepohamowanej żądzy. – Ty podstępna dziwko!

Z góry znów dobiegł wściekły gwizd. Uniósł głowę i ze sztyletem w dłoni wypatrywał kolejnego uderzenia. Lecz gdy złe znów pojawiło się w kręgu światła, dziewczyna wydała gniewny, nakazujący trel. Jadziołek zawahał się. Krople jadu lśniły oleiście, gdy zakreślił łuk wokół fontanny i zniknął.

– Nie poznajesz mnie? Naprawdę nie poznajesz? – spytała ze zdumieniem. – Jak mogłeś zapomnieć?

– Pamiętałbym. – Uśmiechnął się krzywo.

Postąpił kilka kroków w tył, wciąż wyglądając ptaszyska, i zahaczył butem o porzuconą w trawie obręcz dri deonema. Resztki jałowcówki wywietrzały mu z głowy. Kiedy pierwszy raz przybył na Tragankę, jeszcze jako przerażony wyrostek, któremu w oczach wciąż stały płonące dachy Czerwienieckich Grodów, Przemęka zabrał go w świąteczny dzień na plac przed świątynią i pokazał mu pieczystego osiłka. Koźlarz dobrze zapamiętał wąską opaskę na głowie wybrańca bogini, który zabijał dla niej za dnia, a w nocy pokładał się z nią gdzieś w trzewiach Białogóry. Nie wygasła też odraza, jaką poczuł wtedy dla rzezimieszka, co po trupie poprzednika wspiął się do łoża bogini. Ale po nim wnet nastał kolejny dri deonem. I następny. I jeszcze jeden. Fea Flisyon była nienasycona.

Jednakże jej oblubieńcami zawsze zostawali mężczyźni. Aż do dzisiejszego dnia.

– Chyba jednak powinienem pamiętać – przyznał. – Dzisiejsza walka? Nie, nie ruszaj się – ostrzegł. – Stój tam, gdzie jesteś. – Powoli cofał się ku ścieżce, skąd dobiegały rozbawione krzyki, gdy nagle tknęła go inna myśl. – Cóż, jeśli Zird Zekrun dogadał się z Zaraźnicą, spotkamy się jeszcze. To nie miejsce i czas.

– Mylisz się.

– Nie w tym. – Potrząsnął głową. – Nie w sprawach Zird Zekruna. Tak samo jak nie sposób pomylić z czymkolwiek znak, który nosisz na czole, i stworzenie, które cię prowadzi.

– Nie słyszałam o Zird Zekrunie – zaprotestowała.

– O nim każdy słyszał. Nie, nic nie mów. Daj mi odejść. Nic więcej.

Patrzyła, jak się oddala, bez pośpiechu, czujnie, i nie próbowała go zatrzymać. Choć wciąż miał na twarzy nieznaczny, rozbawiony grymas, znała go wystarczająco dobrze – a przynajmniej wierzyła, że tak jest – by nie próbować.

Skoro zniknął pomiędzy drzewami, z rozmachem uderzyła pięścią w jadeitową krawędź sadzawki.

– Plugastwo – słowa nie były potrzebne, ale przywykła przywoływać je głosem – wytłumacz mi. Zrób to naprawdę szybko.

Z góry, spoza wierzchołków świerków i migdałowców napłynęła fala złości i przestrachu. Jadziołek pozwalał się unosić prądowi ciepłego powietrza ku portowej dzielnicy i w głębi jego małego, plugawego umysłu Szarka nie znalazła żadnej odpowiedzi.

Загрузка...